Kraj

Precz z rokiem 1989! Czyli jak polska prawica świętuje 50. rocznicę roku 1968

Na czym polega osobliwość polskiego roku '68 i co może zmienić w pamięci o nim niedawna ustawa o IPN?

Jedną z osobliwości wyróżniających polski rok 1968 po półwieczu jest to, że nikt nie potępia go jako początku jakiegoś ruchu czy trendu, który należałoby dziś odwrócić. To tym bardziej zaskakujące, że radykalnie prawicowy rząd sprawujący dziś władzę w Polsce zdecydowany jest demontować instytucje demokratyczne i forsować tradycjonalistyczną kontrrewolucję kulturalną przeciwko sekularyzmowi, feminizmowi i rzekomo rozpasanemu antypatriotycznemu liberalizmowi. A czy w roku 1968 na całym świecie nie chodziło właśnie o nowe sfery wolności, radykalną demokrację i budowanie kontrkultury?

Otóż nie w Polsce. W Polsce 2018 roku trwa wojna kulturowa, ale jej „postępowa” strona mogła forsować swoją wizję dopiero po roku 1989. Wygląda to zatem tak, jakby rok 1968 był dla dzisiejszej prawicy wrogiem widmowym. Ludzie związani z Prawem i Sprawiedliwością nie mogą potępić ówczesnych protestów studenckich, gdyż były one wymierzone w komunistyczną władzę (i przez nią zdławione). Nie mogą również ich opiewać, gdyż wydarzenia te były jednak zdominowane przez lewicę. Prawica kieruje więc swój dzisiejszy gniew na rok 1989, w tym właśnie momencie upatrując wprowadzenia „postkomunistycznego liberalizmu” (inni nazywają to po prostu „kapitalistyczną demokracją liberalną”), który tak bardzo chcieliby odesłać do lamusa. To jednak zawoalowany atak także na rok 1968, gdyż to ludzie tamtego pokolenia odegrali kluczowe role w transformacji roku 1989. Wynegocjowali koniec rządów komunistycznych, mieli wpływ na tworzenie rządu Mazowieckiego, a potem promowali demokrację liberalną i sprzyjali tworzeniu progresywnej kultury – robili zatem dwie rzeczy, które dzisiejsza prawica uznaje za godne potępienia. Prawica upamiętnia więc rok 1968 ciszą, nie pogardą. Żaden polski Houellebecq nie próbuje wymazać dziedzictwa tamtego czasu. Szkalowanie zarezerwowano dla roku 1989. […]

Węgierska prawica nienawidzi 1989 roku

Wyjątkowe w polskim roku 1968 było też to, jak krótko trwał. Zaczął się w styczniu, a skończył w zasadzie w marcu. Potem były już tylko represje – tak dotkliwe, że według wspomnień studentki z prowincji, która na Uniwersytet Warszawski wstąpiła jesienią 1968 roku, już wtedy niemal nie było jak się dowiedzieć, co tak naprawdę zaszło: „Pytałam wszędzie dookoła, ale wszyscy bali się mówić”. Wszędzie indziej na świecie rok 1968 potrwał dłużej. Nawet wówczas, gdy protesty wygasły, gorące dyskusje o samych wydarzeniach trwały dalej. W większości krajów rzeczywiste wstrząsy polityczne i kulturowe były dopiero efektem roku 1968, ujawniając się w latach kolejnych. W Polsce rok 1968 się zaczął i skończył, a przez kolejne 12 lat niczego na ten temat nie można było powiedzieć publicznie. Aktywistów poddano represjom, zaś publiczną pamięć o nich zduszono w zarodku. Ironią losu, właśnie dzięki temu rok 1968 znalazł swą kontynuację jako polityczny ruch opozycyjny, ale już nie jako kontrkultura. Ta bowiem wymaga stałej obecności w sferze publicznej. Musi być promowana w mediach, które mają polityczną swobodę jej pokazywania i gospodarczy interes w jej upowszechnianiu. PZPR blokowała tę pierwszą kwestię, zaś brak prywatnych mediów i korporacji – zdolnych czerpać z kontrkultury zysk – wykluczał drugą. Nie było zatem odpowiednika tego, co Daniel Bell nazwał „kulturowymi sprzecznościami kapitalizmu”, względnie ekonomicznych korzyści z promowania transgresji i sprzeciwu. To oczywiście sprawiło, że rok 1968 okazał się niemożliwy do kooptacji przez system. Ci, którzy podtrzymywali jego dziedzictwo i walczyli o jego pamięć, musieli czynić to na własny rachunek, przez środowiskowe sieci i publikacje podziemnego samizdatu. To wszystko sprawia, że tak naprawdę tylko liberalna lewica wciąż pielęgnuje pamięć roku 1968. Konserwatyści wolą ją ignorować, antykapitalistyczna lewica go żałuje, a większość Polaków wciąż niewiele o nim wie. […]

Rok 1989 jako 1968

Jak mamy rozumieć tezę, że rok 1968 – w szerokim sensie oznaczający przełom w polityce i kulturze – w Polsce wydarzył się dopiero w roku 1989? Jako pierwsi podobne twierdzenie wysunęli teoretycy systemu-świata skupieni wokół Immanuela Wallersteina w prowokującym artykule o równie prowokującym tytule Rok 1989: kontynuacja 1968. Ich argumentacja wiąże się ze strukturą klasową i mówi o nowym typie siły roboczej wymagającej nowych struktur, które uwalniałyby potencjał dla jej nowych umiejętności. W tym sensie rok 1968 przyniósł rewoltę „nowej inteligencji zawodowej”, zaangażowanej w procesy produkcji w coraz większym stopniu „wbrew instytucjom, które ją stworzyły, aby następnie dławić jej dalszy rozwój”. Francja i Włochy ostatecznie posiadały jednak struktury zdolne wchłonąć te nowe siły wytwórcze, ale już np. w Czechosłowacji czy w Polsce reżim starał się je stłumić. Próby te jednak uczyniły ruchy tych nowych klas jeszcze bardziej zdeterminowanymi i jeszcze potężniejszymi. „Ostatecznie ruchu tego nie dało się już ograniczyć i część władzy trzeba było przekazać «Solidarności»: zaczął się rok 1989”.

4 czerwca 1989. Jak naród nie obalił komuny

Abstrahując od wymiaru klasowego, widzimy jednak, że także pod względem kulturowym i politycznym rok 1968 tak naprawdę nastąpił tu dopiero 21 lat później. Zastanówmy się bowiem, jak wygląda typowa pamięć o roku 1968 na Zachodzie: to początek rewolucji kulturowej i moment, kiedy polityka przestała być domeną wyłącznie zawodowych polityków. Akceptacja nonkonformizmu, rewolucja w obszarze życia osobistego kulminująca w postaci feminizmu, bunt przeciwko tradycji i transformacja polityczna, którą charakteryzuje wejście do gry nowych roszczeń i rozkwit nowych ruchów społecznych: wszystkie te składniki „globalnego” roku 1968 stały się realną możliwością w Europie Wschodniej dopiero w roku 1989.

Tę drugą sferę poznaliśmy jako „społeczeństwo obywatelskie” w dużej mierze dlatego, że to wschodnioeuropejscy opozycjoniści po roku 1968 domagali się, by pozwolono tej sferze zaistnieć. Państwa socjalistyczne nie mogły do tego dopuścić. Pozostając w ciągłej sprzeczności z leninowską zasadą monopolu władzy partii i z realiami gospodarki centralnie planowanej, niezależne społeczeństwo obywatelskie zagrażało całemu systemowi – dlatego zdławiono je wkrótce po Praskiej Wiośnie w Czechosłowacji i po powstaniu „Solidarności” w Polsce. Społeczeństwo obywatelskie mogło zatem się rozwinąć dopiero w roku 1989 – i tak też się stało. Dopiero wtedy zawodowa inteligencja, do której odwołują się teoretycy systemu-świata, mogła wreszcie gremialnie dążyć do realizacji swych własnych interesów. Dopiero wtedy mogły rozkwitnąć organizacje pozarządowe i stowarzyszenia obywateli, a także niezależne media. Na Zachodzie to wszystko zaczęło się dziać po roku 1968 – niepokojąc tradycyjne elity mieszczańskie, które już wkrótce zaczęły przestrzegać przed „kryzysem demokracji”. Na Wschodzie trzeba było na to poczekać aż do roku 1989.

Gawin: Wielki zwrot lewicy zablokował normalną politykę po 1989

W kwestii rewolucji kulturalnej pozwolę sobie podać dwa przykłady osobiste. Tylko raz w życiu miałem włosy spięte w kucyk i zrobiłem to dla eksperymentu. To było w roku 1984 w Warszawie w czasach głębokiej politycznej smuty i choć Polacy pod każdym względem tęsknili za wolnością, odniosłem wówczas wrażenie, że nie dotyczy to sfery kultury. Wyhodowałem więc sobie kucyk. Jak można się było spodziewać, od razu spotkały mnie wrogie spojrzenia. Jeden facet w kawiarni nie mógł się powstrzymać, podszedł i zapytał „Czy pani mogłaby może użyczyć jednego z krzeseł… o, przepraszam, jednak nie pani!”. W ciągu dekady po roku 1989 kucyki i kolczyki w uszach mężczyźni mogli już nosić bez obaw w każdym większym mieście w Polsce.

Albo weźmy feminizm: również nie miał przestrzeni, by publicznie ujawnić się przed rokiem 1989. Rok 1968 nie przyniósł w tej mierze żadnego postępu. Zamiast tego była tylko jedna walka do rozegrania – przeciw komunizmowi. Wszystkie ręce na pokład, aby „bronić naszych mężczyzn toczących walkę”. Buntownicy polskiego roku 1968 byli tak samo seksistowscy jak radykałowie tamtej epoki na Zachodzie. Różnica polega na tym, że w tym drugim wypadku podporządkowana rola kobiet w ramach „ruchu” odegrała kluczową rolę w tworzeniu feminizmu, który zaczął rozkwitać właśnie w okolicach roku 1968, zaś w Polsce seksizmu nie wolno było zaatakować aż do roku 1989. Albo raczej nie atakowano go, bo nawet kobiety nie widziały w nim nic złego. Nic zatem dziwnego, że w roku 1986 wraz z pewnym amerykańskim doktorantem gorliwie broniliśmy feminizmu przed dwiema polskimi koleżankami, dla których nie miał on znaczenia – „mężczyźni nie są naszymi wrogami”, „nie czujemy się zniewolone”. Ale wtedy przyszedł rok 1989. Obydwie niedługo potem stały się działaczkami feministycznymi.

A dlaczego? W warunkach państwowego socjalizmu nikomu nie gwarantowano praw obywatelskich, więc żadna grupa nie czuła się szczególnie zniewolona przez inną. Owym Innym, któremu trzeba się przeciwstawić, były państwo czy partia. Peggy Watson pisała, że „w warunkach państwowego socjalizmu społeczeństwo było wykluczone jako całość”, a tym samym „nie miał szansy się wykształcić «męski podmiot», tak bardzo pogardzany na Zachodzie”. Jedynie wówczas, gdy „obywatele są wykluczeni względem siebie”, feministyczna świadomość może nabrać rozpędu. Dlatego też Europa Wschodnia musiała czekać do roku 1989, aby rewolucja powszechnie kojarzona z rokiem 1968 stała się możliwa. I dlatego podczas gdy zachodni krytycy rewolucji kulturalnej wciąż atakują rok 1968, polski PiS i Kościół winią tylko 1989.

„Władze były świadome polskiego antysemityzmu, a mimo tego go użyły” [rozmowa z Andrzejem Paczkowskim]

Zabawne w tym wszystkim jest rzecz jasna to, że polski rok 1989 w niczym globalnego roku 1968 nie przypominał. Niemal nie dochodziło w nim do masowych czy gwałtownych demonstracji, nie obalano szanownych tradycji, nie było dzieci-kwiatów i niemal żadnej radykalnej polityki czy kultury. Rozmowy Okrągłego Stołu były sprawą elit i jeszcze przez lata duża część Polski była raczej miejscem statecznym, by nie powiedzieć ponurym. Kulturalne innowacje pojawiały się, jak to zawsze bywało, na marginesach. W sferze publicznej reżim, który nastał po roku 1989, tak naprawdę starał się ograniczać wszelkie trendy kontrkulturowe czy nazbyt progresywne, na przykład wprowadzając nauczanie religii w szkołach publicznych.

Jakim zatem cudem rok 1989 miałby odpowiadać temu 1968? Otóż otworzył on Polskę na wpływ zachodniego rozumienia demokracji z okresu po roku 1968. Nagle zaczęto dyskutować o tym, że polityka nie powinna być domeną jednego tylko typu ludzi. Być może powinna obejmować także kobiety, gejów, mniejszości i akceptować choćby odrobinę multikulturalizmu? Być może przy okazji planowania i dyskusji na temat inwestycji należałoby rozważać ich wpływ na środowisko? Być może przemoc domowa nie jest tylko wewnętrzną sprawą rodziny? Być może uprawianie sportu przez mieszczuchów to nic głupiego? Wszystko to można było przedyskutować dopiero po roku 1989. Wokół tych spraw można było mobilizować aktywistów, często za pomocą funduszy od zachodnich fundacji liberalnych i korporacyjnych. George Soros właśnie wtedy utworzył swoją Fundację Społeczeństwa Otwartego i Uniwersytet Środkowoeuropejski – po to, by finansować tego rodzaju inicjatywy. Nie tworzyły one w Polsce głównego nurtu, ale unosiła się nad nimi pewna aura przeznaczenia, być może nawet konieczności – to dokładnie te same emocje (i lęki), które tak wielu ludzi odczuwało na Zachodzie, mierząc się z rokiem 1968. Lęki te nie były zresztą zupełnie bezpodstawne. W końcu te dwie studentki, które tak bardzo opierały się w roku 1986, w końcu faktycznie zostały feministkami.

Cały ten wylew jadu na temat roku 1989, tak bardzo przypominający konserwatywne reakcje na rok 1968, można było zaobserwować w niesamowitej tyradzie ministra spraw zagranicznych rządu PiS Witolda Waszczykowskiego, który niemieckiemu „Bildowi” powiedział, że jego rząd próbuje jedynie „wyleczyć kraj z niektórych chorób”, nabytych drogą „lewackiego zakażenia” w roku 1989. „Tak jakby świat musiał poruszać się według marksistowskiego wzorca tylko w jednym kierunku – nowej mieszaniny kultur i ras, świata złożonego z rowerzystów i wegetarian, którzy używają wyłącznie odnawialnych źródeł energii i zwalczają wszelkie przejawy religii. To nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi polskimi wartościami”. Zamiast tego Polacy cenią zaś „tradycję, świadomość historyczną, umiłowanie ojczyzny, wiarę w Boga i w normalne życie rodzinne pomiędzy kobietą a mężczyzną”.

Cytat ten znalazł bardzo szeroki oddźwięk w zachodniej prasie, gdyż oferuje klasyczną, zwięzłą, złośliwą, ale i jakoś zabawną listę wszystkich grzechów, jakie podnoszono przeciwko ideom roku 1968. Dla PiS-u jednak, podobnie jak dla wielu konserwatystów wschodnioeuropejskich, wszystko to było dziełem roku 1989. Dla nich to nie był rok, w którym obalono komunizm, lecz rok, kiedy „komunistyczne wartości”, jak wiara w postęp, wyższość nauki nad religią czy świecki indywidualizm zostały tak naprawdę zinstytucjonalizowane. Przed rokiem 1989 prawica mogła je odrzucać jako komunistyczne. Potem zorientowano się, że wierzyli w nie także antykomuniści (czyli dominujący odtąd liberałowie). I właśnie dlatego, że wartości tych bronili antykomuniści w sojuszu z coraz bardziej świeckim Zachodem, do którego Polska miała przecież na powrót dołączyć, miały one większe szanse na zalegitymizowanie, uznanie na normę. Dla prawicy tym samym ostatecznie w roku 1989 zawitała do Polski  rewolucja kulturalna, która dokonała się na Zachodzie w roku 1968. I dlatego też walczy z globalnym „rokiem ’68” starając się podkopać demokrację liberalną zbudowaną w 1989.

1968 w 2018

Na czym więc stoimy, w to pięćdziesięciolecie? Ponieważ rocznice naturalnie skłaniają do refleksji, mogą być momentem tworzenia nowych sposobów patrzenia w historię i kształtowania nowych skojarzeń z przeszłością. To właśnie nastąpiło, bo gdy złota rocznica zbliżała się wielkimi krokami, parlament uchwalił pod koniec stycznia nowe prawo. Uruchomiło ono całą serię wydarzeń, nad którymi widmo Marca unosiło się tak wyraźnie, jak nigdy dotąd przez ostatnie 50 lat. Zaczęło się od przyjęcia ustawy przewidującej karę do trzech lat więzienia dla tego, „Kto publicznie i wbrew faktom przypisuje Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie”. Prawo to ma stosować się do każdego na świecie, niezależnie od obywatelstwa i miejsca, gdzie owego czynu dokonano, a także dopuszcza procesy cywilne o naruszenie dóbr, jeśli inaczej nie da się wymierzyć sprawiedliwości. Przestępstwa nie ma, jeśli „sprawca czynu zabronionego (…) dopuścił się tego czynu w ramach działalności artystycznej lub naukowej”.

Zainicjowana w ramach kampanii obrony przed (niezbyt rozpowszechnionym) używaniem frazy „polskie obozy śmierci” ustawa została przyjęta w 2018 roku na dzień przez Dniem Pamięci Ofiar Holokaustu. Pasowała idealnie do ogłoszonej przez PiS walki z „pedagogiką narodowego wstydu”, „wstawania z kolan” i mówienia prawdy w oczy każdemu, kto szarga polską reputację. Dawanie odporu wrogom jest oczywiście zasadniczą sprawą dla wszystkich, którzy pragną uczynić swój kraj na powrót wielkim.

Co więcej, poczucie urażonej dumy narodowej i wyolbrzymianie rzekomych upokorzeń sprzedawały się dobrze we wschodnioeuropejskiej polityce ostatnich lat, zwłaszcza po kryzysie 2008 roku. PiS uchwalił prawo głównie na użytek wewnętrzny, nie mając bynajmniej intencji wytaczania procesów starzejącym się ocaleńcom z Zagłady, którzy wspominają prześladowania z rąk Polaków. Niektórzy twierdzą wręcz, że ustawa przeszła wyłącznie po to, by postawić zarzuty Janowi Grossowi, historykowi, który wyjechał z Polski właśnie w efekcie czystek roku 1968, a w ostatnich latach – z dużym odźwiękiem za sprawą jego bliskich relacji z „Gazetą Wyborczą” – publikował książki i wywiady dokumentujące krwawe żniwo polskiego antysemityzmu czasów wojennych. Tak czy inaczej, po przyjęciu ustawy wywołała ona gwałtowną reakcję, przede wszystkim w Izraelu (choć także w Ukrainie, której odmienna od oficjalnego stanowiska Polski pamięć również może podlegać zarzutom kryminalnym). A z kolei sprzeciw wobec tej reakcji przyniósł nagły powrót roku 1968 – widoczny aż nadto jaskrawo.

Jakiś dżin wydostał się z butelki, gdyż kontrolowane przez państwo media i prawicowy internet odpowiedziały inwektywami. „Możemy powiedzieć, że to nie były niemieckie ani polskie, tylko żydowskie obozy, bo w końcu kto obsługiwał krematoria”– ironizował komentator państwowej telewizji, na co jego rozmówca dodał: „No i kto w nich ginął?”. W innej debacie telewizyjnej, gdzie pokazywano wiadomości przychodzące od widzów, wyświetlono kilka o wyraźnie antysemickiej treści. Do tego wszystkiego popularna, sprzyjająca PiS strona wpolityce.pl domknęła temat komentarzami przypominającymi najgorsze teksty z 1968 roku: „Dlaczego wobec tak rażących inwektyw rzucanych w światowy eter mamy milczeć o Bermanie, Mincu, Różańskim, Rosenbaumie, Wolińskiej i innych stalinowskich oprawcach, sadystycznych śledczych i zimnych mordercach? Nie mówmy tylko o Polakach Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, powiedzmy też o żydowskich katach po wojnie, o żydowskiej policji w gettach, o żydowskich kapo w obozach (…). Mleko już się i tak wylało. Skończyły się nam już policzki do bicia. Nikt nie ma więcej jak dwa” – pisał profesor pedagogiki z Torunia, Aleksander Nalaskowski. Z kolei Wojciech Reszczyński mówił w wywiadzie, że „Z historii wiemy, że to zdejmowanie odpowiedzialności z Niemców odbywało się przy aktywnym udziale państwa Izrael, które od 1952 roku otrzymywało miliardy marek odszkodowań od Niemiec za eksterminację Żydów (…). Zdejmowanie odpowiedzialności z Niemców i przerzucanie jej na Polaków to jest proces, który trwa już ponad 50 lat i jest szeroko opisany”.

Sutowski: Polskie obozy koncentrujące poparcie PiS

PiS i państwo polskie nie włączyły się oficjalnie w tę kampanię, ale też nie zdystansowały od takich form entuzjazmu swych fanatycznych zwolenników. I w ten sposób rok 2018 otworzyło przypomnienie „drugiej strony” roku 1968, co zresztą szeroko komentowano. Wcześniej już, w konsekwencji generalnie ksenofobicznej i rasistowskiej polityki PiS – wymierzonej głównie przeciw muzułmanom i uchodźcom, często też przeciwko Niemcom – liberałowie planowali upamiętnić rok 1968 zupełnie inaczej niż dotąd: tym razem uwypuklając antysemityzm i nietolerancję tamtego czasu. Cały szereg wydarzeń – wykładów, paneli, konferencji akademickich, a także specjalna wystawa – odbywa się w marcu na Uniwersytecie Warszawskim i w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. W obliczu dzisiejszych ataków na instytucje kulturalne niepodążające za nowym oficjalnym kursem patriotycznym – rząd PiS zwalnia dyrektorów państwowych teatrów i pozbawia dotacji teatry przygotowujące sztuki nie po myśli władzy – także cenzura będzie kluczowym tematem obchodów 50. rocznicy. Innymi słowy, po raz pierwszy rok 1968 nie będzie symbolizował wyłącznie „walki o wolność”.

Kłopoty na horyzoncie

Oczywiście PiS będzie próbował wykorzystać wydarzenia pięćdziesiątej rocznicy do własnych celów. Instytucje, które je organizują, otrzymują państwowe dotacje; do tego zwłaszcza w kontekście nowej ustawy dotyczącej wypowiedzi na temat Holokaustu rząd z pewnością wykorzysta publiczną dyskusję o 1968 roku, aby potępić lewicę jako tych prawdziwych antysemitów. A gdy Teatr Narodowy w Warszawie wystawia znów Dziady, PiS niewątpliwie będzie się upierał, że to jest prawdziwy głos przeciwko cenzurze.

Pamięć, co oczywiste, zawsze podlega kontestacji. Społeczeństwa zawsze wyobrażają sobie przeszłość w kontekście debat współczesnych. Dziś jest to równie jasne, jak było w roku 2009, gdy Polska wraz z innymi krajami bloku wschodniego upamiętniały dwudziestą rocznicę 1989 roku. Starając się zrozumieć rozmaite reakcje na tamtą rocznicę, Michael Bernhard i Jan Kubik zaproponowali ramę teoretyczną „reżimów pamięci”. Jako że to chyba najlepsza analiza problemu kontestowanej pamięci i ponieważ wciąż nie jest szeroko znana, podsumujmy dyskusję na temat pięćdziesiątej rocznicy 1968 roku refleksją teoretyczną z tej właśnie perspektywy.

Podstawowa teza Bernharda i Kubika głosi, że różne typy „reżimów pamięci” wynikają z relacji między różnymi typami „aktorów mnemonicznych”. Każdy z tych aktorów – których nazywają, odpowiednio, wojownikiem, pluralistą i abnegatem – prezentuje inne podejście do upamiętniania istotnej przeszłości. Wojownik twierdzi, że jego pogląd jest jedyną prawdą, a wszystkie inne są błędne, fałszywe i muszą zostać porzucone. Pluralista dopuszcza sytuację, w której każdy ma swój własny pogląd na przeszłość. Abnegat z kolei stara się w ogóle uniknąć upamiętniania i nie zajmuje stanowiska. Jeśli w debacie publicznej występują albo sami wojownicy, albo wojownicy i pluraliści, efektem tego będzie, zdaniem Bernharda i Kubika, „przełamany” reżim pamięci: przeszłość zostanie silnie upolityczniona, jej sens gwatłownie kontestowany, a konsensus niemożliwy do osiągnięcia. Jeśli scenę zamieszkują wyłącznie pluraliści i abnegaci (bez wojowników), otrzymamy w wyniku reżim „filarowy”: mamy wówczas współistnienie poglądów, a przeszłość nie jest silnie upolitycziona. Jeśli zaś wszyscy zgadzają się co do przeszłości lub jeśli każdy obawia się jej upolitycznienia, wówczas każdy jest zasadniczo abnegatem, a reżim pamięci zostaje „uzgodniony”: żadna ze stron nie zyska na forsowaniu swego partykularnego światopoglądu.

Jaki reżim pamięci dotyczy zatem roku 1968? Zarówno we współczesnych Czechach, jak i na Słowacji, jest on uzgodniony. W żadnym z tych krajów nikt nie jest zainteresowany ani podczepianiem się pod Praską Wiosnę, ani jej potępianiem. Liberałowie i socjaldemokraci mogą prywatnie uważać ją za inspirujący moment, w którym reformiści próbowali zdemokratyzować socjalizm państwowy i kiedy szybko zmobilizowali się zwykli ludzie. Jako że Praską Wiosnę przeprowadzili komuniści, którzy ostatecznie podpisali zresztą deklaracje akceptujące sowiecką inwazję, nie mogą oni jednak twierdzić, że była jakimkolwiek wzorem, ani też nie mają ochoty jej potępiać. Fetują tych, którzy protestowali przeciw sowieckim (i polskim) czołgom, a poza tym zbyt wiele o tym nie mówią. Konserwatyści i prawicowi populiści czują raczej pogardę dla całej tej sprawy – właśnie dlatego, że przeprowadzili ją komuniści – ale jako że reformatorów ostatecznie pokonała siła wojskowa Układu Warszawskiego, nie mogą tej pogardzie dać pełnego wyrazu. Także oni mogą jedynie fetować stawiających opór. Nieliczni pozostali komuniści także wyrzekli się Praskiej Wiosny, więc nawet oni nie mają interesu w upamiętnianiu roku 1968. W efekcie dostajemy „uzgodniony” reżim pamięci, w którym rok 1968 uznaje się za moment historyczny bez wielkiego znaczenia.

Miał być bat na Grossa, wyszła wojna kilkudniowa

Jeśli chodzi o byłą Jugosławię, w której przeważa „reżim pamięci filarowej”, to zamieszkuje ją mieszanina pluralistów i abnegatów. Za sprawą katastrofalnych wojen, które rozdarły na strzępy Jugosławię w latach 90., rok 1968 niespecjalnie się dzisiaj liczy. W sytuacji braku bezpośredniego związku z jakimś palącym problemem politycznym współczesności wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat nie generują wojowników pamięci. Protestujący wówczas studenci zaczynali w dużej mierze jako nowolewicowcy, tak samo jak polscy „komandosi”, wielu z nich wkrótce poparło jednak reformy zwiększające władzę polityków z poziomu poszczególnych republik. Lewicowym studentom dziś trudno odnosić się do nich z entuzjazmem właśnie ze względu na ten nacjonalistyczny punkt dojścia. Niektórzy nacjonaliści mogą próbować się na nich powoływać, ale nowolewicowy rodowód protestujących i radykalnie odmienny kontekst polityczny gwarantują, że nikt nie będzie się o to specjalnie starał. A zatem – pluraliści i abnegaci. Wydarzenia z 1968 roku w czasie ich pięćdziesiątej rocznicy zostaną w krajach byłej Jugosławii odnotowane, ale bez wielkich fanfar.

Polska jest bardziej złożonym przypadkiem. Ci, którzy pierwotnie mogliby być „wojownikami pamięci”, a więc zwolennicy komandosów, nie chcieli się nimi stać ze względu na przekonanie, że lewicowość, która początkowo motywowała ich do działania, ale którą porzucili jeszcze w trakcie wydarzeń roku 1968, nie może liczyć na dużą popularność w skali całego kraju. Mieli niewiele do zyskania, gdyby gwałtownie bronili swej roli w wydarzeniach czy podkreślali kwestię antysemityzmu, za to sporo mogli ugrać,  ukazując swą rolę jako aktywistów walki o demokrację, w której z czasem wzięli udział wszyscy Polscy. Mieli swój pogląd na rok 1968, ale się przy nim nie upierali. Zostali pluralistami.

Narodowi i katoliccy konserwatyści będący dziś u władzy w 1968 roku dominowali tylko po stronie komunistycznej, a to stwarza poważny problem. Od roku 1980 aż do czasu, gdy w 2005 roku PiS po raz pierwszy zdobył władzę, prawica widziała siebie po prostu jako część ogólnej opozycji. Nie fetowała komandosów, ale też nie próbowała ich specjalnie dezawuować, gdyż to oni w końcu zainicjowali demonstracje przeciwko komunistom i za to też poszli do więzień. Skrycie doceniano część z posunięć „narodowych komunistów” – nawet Jarosław Kaczyński uznawał odrodzenie języka patriotyzmu i przywrócenie honoru antysowieckim żołnierzom Armii Krajowej z czasów II wojny światowej – ale nie można było ich za to chwalić, gdyż byli to jednak komuniści. Dlatego też konserwatyści w przeważającej mierze byli tu abnegatami: nie widzieli żadnych korzyści z zangażowania się w politykę pamięci wokół roku 1968.

Krytyka Polityczna nr 46: Ciemność, która świeci

Od czasu powrotu PiS do władzy w 2015 roku (i powrotu populistyczno-rasistowskiej polityki, która dała nowe życie jawnym antysemitom) sprawy układają się jednak na nowo. Mówiąc krótko, skrajnie prawicowa narracja, wedle której rok 1968 był jedynie walką o władzę między konkurującymi grupami komunistów, ma szansę powrócić do łask. Ustawa o IPN z 2018 roku może to tylko przyspieszyć. Kiedy bowiem prawo to krytykują liberalni aktywiści występujący przeciwko cenzurze, jego obrońcy – twierdzący, że bronią tylko dobrego imienia Narodu – potępią krytyków jako niepatriotycznych lewaków. A kiedy ci odpowiedzą, że toczą jedynie tę samą walkę, co w 1968 roku, pozwoli to również potępić ów rok jako epizod z dziejów komunizmu.

Tam, gdzie byli tylko pluraliści i abnegaci, rok 1968 nie był szczególnie upolityczniany. Zbyt słaba, by stać się „wojownikami”, skrajna prawica miała niewielkie szanse „przełamania” pamięci i uczynienia roku 1968 gruntem dla kontestacji. Kiedy jednak prawica zaczyna włączać w swe szeregi jawnych antysemitów (jak ma to miejsce dziś), a lewica zaczyna skupiać się na antysemityzmie i nietolerancji jako złym dziedzictwie roku 1968, wówczas pamięć roku 1968 może faktycznie stać się kontrowersyjna. Nawet konserwatyści mogą stać się w takim przypadku „wojownikami”, potępiając wszystkich domagających się potępienia antysemityzmu jako niepatriotów. To z kolei popchnie również lewicę na pozycję „wojowników” głoszących, że rok 1968 był heroicznym bojem przeciw nietolerancji. W tej sytuacji liberałowie (w sensie siły partyjno-politycznej – przyp. red.) mogą stać się abnegatami: obawiając się uznania za niepatriotów, ale i nie chcąc stanąć w jednym szeregu z prawicą, mogą zacząć twierdzić, że rok 1968 jest po prostu nieistotny (jak uczynili to w przypadku ustawy o IPN). W ten sposób rok 1968 tam, gdzie tradycyjnie nie był zbyt upolityczniony, może stać się na pięćdziesiątą rocznicę wydarzeń dużo bardziej polityczny. W ten sposób może wreszcie wyzwolić się ze związku z rokiem 1989 – delegitymizując demokrację w jej obecnym wydaniu i stając w kontrze do tego, czego pragnęli ludzie będący w 1968 roku po stronie władzy.

***

Skrócona wersja tekstu, który ukaże się w najbliższym numerze „Krytyki Politycznej”. Pominięto przypisy, przełożył Michał Sutowski. Wersja anglojęzyczna została przygotowana do publikacji w książce: Donatella Della Porta, ed., 1968 in 2018: Memory in Development, Feltrinelli, Milan 2018.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij