Kraj

Przeciw populizmowi referendalnemu. O co i po co rząd chce nas pytać?

Gdy dzielące społeczeństwo decyzje podejmowane są w referendum, towarzyszące temu negatywne społeczne emocje nie mają liderów, na których mogłyby się skupić. Rozlewają się po całym społeczeństwie.

Choć temat nie okazał się takim „politycznym złotem”, jak mogłoby się wydawać, PiS ciągle trwa przy pomyśle referendum w sprawie unijnego mechanizmu relokacji. Według doniesień z Nowogrodzkiej partia rządząca będzie chciała zmienić prawo tak, by referendum mogło się odbyć w dniu wyborów. Rozważany ma być też pomysł dodatkowych pytań: o reparacje wojenne ze strony Niemiec, sprzeciw Polski wobec zniesienia zasady jednomyślności w Unii Europejskiej, zatwierdzenie 800 plus, stosunek Polaków do prywatyzacji spółek skarbu państwa.

Jest oczywiste, że we wszystkich tych referendalnych pomysłach PiS nie chodzi o upodmiotowienie obywateli czy wzmocnienie mechanizmów demokracji bezpośredniej, tylko o spolaryzowanie politycznego sporu w sposób korzystny dla walczącej o utrzymanie władzy partii. Jednak także środowiska niekoniecznie bliskie PiS, a nawet część progresywnych, mogą dać się przekonać argumentom, że PiS, jaki jest, każdy widzi, ale warto wykorzystać grę Kaczyńskiego, by szerzej otworzyć drzwi dla referendum i innych mechanizmów demokracji bezpośredniej.

Zwłaszcza że przy obecnym poziomie polaryzacji i klinczu polityki opartej o mechanizmy przedstawicielskiej, referenda – jak przekonywał niedawno na łamach Wirtualnej Polski Piotr Trudnowski – mogą okazać się drogą wyjścia z kryzysu, który jeszcze się pogłębi, jeśli, jak wskazują sondaże, w przyszłym Sejmie nie będzie dało się stworzyć rządu większościowego bez poparcia Konfederacji.

Referendum migracyjne: desperacki skok PiS w pogoni za wymykającą się władzą

To, że w Polsce polaryzacja przybrała patologiczne rozmiary, utrudniając systemowi politycznemu odpowiadanie na stojące przed nim wyzwania, jest oczywistą oczywistością. Można więc zrozumieć, skąd w tej sytuacji zainteresowanie mechanizmami demokracji bezpośredniej. Niektóre argumenty, podnoszone przez lobbystów referendalnych, zwłaszcza w odniesieniu do spraw lokalnych, są warte rozważenia.

Niestety, na poziomie krajowego życia politycznego zwiększenie liczby referendów nie wyprowadzi nas z kryzysu, w jakim znajduje się dziś nasza demokracja. Wręcz przeciwnie, nieodpowiedzialny populizm referendalny może go tylko pogłębić.

Instrument o subtelności młotka

Referendum jest dalece niedoskonałym narzędziem badania woli narodu. Rzadko daje odpowiedź na pytanie o to, czego tak naprawdę chce dana wspólnota polityczna.

Referenda sprawdzają się dobrze tam, gdzie mamy do czynienia z jasnymi, zero-jedynkowymi wyborami. Czy chcemy wstąpić do Unii Europejskiej, czy nie, czy decydujemy się przyjąć projekt konstytucji, czy go odrzucamy itp. Problem w tym, że w polityce bardzo niewiele problemów da się sprowadzić do pytania, na które można odpowiedzieć „tak” lub „nie”.

Doskonale pokazał to przykład brexitu. Brytyjczycy niewielką większością opowiedzieli się za wyjściem z Unii Europejskiej. Referendum nie dawało jednak możliwości określenia tego, w jaki konkretnie sposób miałoby się to odbyć. Tymczasem różnice pomiędzy miękkim a twardym brexitem, rozwodem bez umowy z Unią albo takim, który pozostawiłby Wielką Brytanię we wspólnym rynku albo unii celnej, były fundamentalne.

Wielu Brytyjczyków głosujących za wyjściem z Unii spodziewało się, że po brexicie brytyjski rynek pozostanie znacznie bliżej europejskiego, niż stało się to w wyniku wynegocjowanego przez Borisa Johnsona porozumienia rozwodowego. Część głosujących za brexitem, gdyby miała do wyboru umowę Johnsona lub pozostanie w Unii, wybrałaby to drugie.

Obywatele współczesnych demokracji zwracają się ku referendom kierowani nieufnością do polityków i tradycyjnych politycznych instytucji. Są przekonani, że klasa polityczna jest na tyle nieefektywna, niedojrzała, skupiona na swoim interesie i oderwana od problemów zwykłych ludzi, że warto jak najwięcej decyzji przekazać bezpośrednio obywatelom. Problem w tym, że zbyt wiele spraw jest zbyt skomplikowanych, by wola obywateli wyrażona w referendum dawała konkretną odpowiedź „co robić”.

Zinterpretować ją i tak muszą politycy, podejmując konkretne decyzje, np. na temat tego, co znaczy brexit. Proces tej interpretacji w sposób nieunikniony rozczaruje wielu obywateli, będzie sprzeczny z tym, co mieli na myśli, gdy oddawali głos, zwiększy ich poczucie wyobcowania od całego systemu politycznego.

Sadura i Sierakowski: Są w Europie populiści, którzy wywracają się na twarz, a nie na mordę

Teoretycznie można zorganizować referendum wielokrotnego wyboru, gdzie obywatele wybierają między różnymi wariantami odpowiedzi albo wyrażają hierarchię preferencji dla różnych leżących na stole rozwiązań. Problem w tym, że wtedy referendum traci dwie główne zalety zachwalane przez plebiscytarnych lobbystów: prostotę oraz klarowność. Bo w systemie, gdzie wyborcy wskazują swoje preferencje dla różnych rozwiązań, żadne nie uzyska jasnej większości 50 proc. plus jeden głos.

Przepis na polaryzację

Trudnowski przekonuje, że referendum może okazać się konieczne, by wyjść z klinczu spolaryzowanej polityki. Nawet jeżeli byłaby to prawda, to trzeba być świadomym ceny, jaką przyjdzie za to zapłacić. A może być nią pogłębienie polaryzacji, i to nie tylko sceny politycznej, ale całego społeczeństwa.

Jedną z wielu zalet demokracji przedstawicielskiej jest to, że obdarzeni demokratycznym mandatem politycy, podejmując kontrowersyjne decyzje, skupiają na sobie negatywne społeczne emocje. Mimo wszystkich złych emocji w polskiej polityce to, jak wielką niechęć budzą Kaczyński i Tusk, nie do końca przekłada się na nienawiść między ich wyborcami.

Gdy dzielące społeczeństwo decyzje podejmowane są w referendum, towarzyszące temu negatywne społeczne emocje nie mają liderów, na których mogłyby się skupić. Rozlewają się po całym społeczeństwie.

Zastanówmy się, co by się stało, gdyby – jak postuluje część środowisk politycznych w kraju – pod referendum poddać kwestię warunków legalnego przerywania ciąży. Gdyby w wyniku referendum Polkom znów odmówiono praw przysługujących praktycznie wszystkim Europejkom, to wcale nie zamknęłoby to tematu, tylko jeszcze bardziej pogłębiło wzajemną nieufność, a nawet wrogość między Polską progresywną i tradycjonalistyczną.

Jeśli exit poll wykaże jeszcze, że dostęp do praw reprodukcyjnych zablokowała młodym Polkom mobilizacja starszych obywateli i obywatelek, to mamy przepis na wojnę pokoleń, jakiej nie widzieliśmy nigdy w polskiej historii. Może nie od razu każda wnuczka znienawidzi babcię i dziadka, ale wiele do tego nie będzie brakowało.

Tusk nie dryfuje niebezpiecznie blisko antymigracyjnej retoryki, tylko mówi po rasistowsku

czytaj także

Także strona tradycjonalistyczna nie uzna po prostu swojej porażki w aborcyjnym referendum. Łatwiej może jej przyjść pogodzenie się ze zmianą wprowadzoną przez polityków, na których można skupić swoją nienawiść, niż z tym, że większość odrzuca jej poglądy, że społeczeństwo, które uważała za własne, staje się jej coraz bardziej obce.

Problem manipulacji

W przypadku referendum aborcyjnego rzeczywiste poglądy społeczeństwa łatwo może wypaczyć sposób sformułowania pytania. Ludzie, którzy ogólnie popierają prawo kobiety do wyboru, mogą różnie się zachować, gdy pytanie będzie dotyczyło nie praw kobiet, ale ochrony „dziecka poczętego”.

Problem z referendami polega też na tym, że – choćby przez odpowiednie ustawienie pytań – bardzo łatwo jest przy ich pomocą manipulować opinią publiczną. Nie ma żadnych wątpliwości, że jeśli referenda będzie organizował PiS, to do agitacji za odpowiedziami, jakie życzyłaby sobie uzyskać rządząca partia, rzucony zostanie cały aparat państwa i publiczne fundusze, a pytania będą ustawione tak, jak dyktuje polityczny interes Nowogrodzkiej.

Nawet niezależnie od problemu z PiS, referenda pozwalają łatwo – łatwiej niż wybory – rozhuśtać społeczne emocje, do czego współczesna sfera publiczna, z rolą, jaką odgrywają w niej media społecznościowe, daje wiele narzędzi stronom zainteresowanym podsycaniem społecznej polaryzacji. Mimo wszystko w wyborach o to trudniej, nie wszystko jest w nich jeszcze zapośredniczone przez algorytmy, startują w nich politycy mniej lub bardziej zakorzenieni społecznie, jakoś rozpoznawalni w lokalnych wspólnotach, działający w partiach zmuszonych do ciągłego odnawiania mandatu.

Jak odsunąć PiS od władzy, nie zmarnować głosu i nie musieć wybierać „mniejszego zła”

Rola mechanizmów demokracji bezpośredniej będzie pewnie rosła w ramach demokracji liberalnych, zwłaszcza na poziomie lokalnym. Te mechanizmy mogą jednak dobrze zadziałać w już dobrze działających demokracjach, z dużym poziomem zaufania społecznego, zaangażowania obywatelskiego, tworzonych przez świadomych obywateli, zdolnych np. radzić sobie z dezinformacją w mediach rządowych czy społecznościowych.

W demokracjach znajdujących się w populistycznym kryzysie, gdzie polaryzacja rozrywa wspólnotę polityczną, referenda – a zwłaszcza referendalny populizm – zamiast rozwiązać toczące je problemy, mogą je tylko pogłębić. Jeśli do polaryzacji PO-PiS i klinczu spowodowanego przez silną Konfederację dodamy sobie jeszcze referendalną gorączkę, może mieć to podobny efekt jak gaszenie pożaru benzyną.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij