Szpila: Tryskam, więc jestem

Jeśli nie porzucimy starej seksualności, opartej na wyzysku i dominacji, będziemy nadal obciągać śmierci, zamiast tryskać życiem – mówi nam Agnieszka Szpila.
Agnieszka Szpila. Fot. Jakub Szafrański

Antropocen się kończy, bo się sam wykończył. Przytruty dwutlenkiem węgla Homo sapiens i Homo erectus z uwiądem w penisie i kręgosłupie odchodzą do lamusa, pozostawiając po sobie miejsce dla innych form życia.

Paulina Januszewska: Jako pierwsza publicznie wytknęłaś przemocowe zachowanie Andrzejowi Skworzowi, a teraz oglądamy upadek jego autorytetu. Napisałaś ostry tekst dla Krytyki Politycznej o Post Pxrn Film Festival, za który Nowa Solidarność chciała wytoczyć ci proces o obrazę Rzeczpospolitej, po czym frakcja zaczęła rozpadać się na naszych oczach. Słowami o tym, że „biały heteronormatywny ochrzczony Polak szkodzi planecie” tak bardzo wkurzyłaś mężczyzn, że w ich obronie stanął nawet Sławomir Mentzen.

Agnieszka Szpila: A co powiedział?

Zasugerował, że nawołujesz do nienawiści, jesteś mizoandryczką i stosujesz odwrócony rasizm. Gdybym była przesądna, wieszczyłabym Konfederacji rychły koniec, ale – na razie poparcie im niestety rośnie – więc powiem raczej, że chyba całkiem nieźle idzie ci rypanie martwiaków, czyli – jak powiedziałaś na naszych łamach – „walka z reprezentantami ginącego gatunku mężczyzn podtrzymujących bez żenady gnijące i rozpadające się teraz na naszych oczach struktury patriarchatu”. Też masz takie wrażenie?

Mam silne, poparte obserwacjami poczucie, że za każdym razem, gdy odpalam jakąś petardę, uruchamia się ciągle ten sam komentariat. Nie ma znaczenia, czy chodzi o Skworza, mocny tekst o post-porno i o tym, jak można kochać kraj, który każdego dnia cię gwałci, czy o wywiad wskazujący oczywiste symbole opresji. Zawsze dostaję po dupie od tych samych mężczyzn, którzy znajdują się całkowicie poza orbitą moich zainteresowań – jakichkolwiek, nie tylko seksualnych. Choć ostatnio właśnie dlatego, że wprost i – nie ukrywam – prowokacyjnie odwołuję się do seksualności, doświadczam obraźliwej krytyki szczególnie, bo do zwykłego oburzania się na moje teksty doszły po raz pierwszy w moim życiu także hejt i groźby.

Jak się kochać albo pierdolić, to tylko politycznie

Mówisz, że ci mężczyźni cię nie interesują, ale to oni są adresatami twoich antypatriarchalnych oskarżeń.

Właśnie dlatego, że zębami trzymają się patriarchatu, a nie dlatego, że urodzili się białymi hetero Polakami, nie chcę mieć z nimi nic wspólnego i do odmowy uczestnictwa w starych narracjach i przemocowych systemach zachęcam kolejne osoby. Z mężczyznami, którzy piszą do mnie i o mnie obrzydliwe rzeczy, nie miałabym przyjemności choćby usiąść przy stole, o rozmowie czy nawiązaniu relacji nawet nie wspominając.

Zastanawiam się wprawdzie, czy to jest jakiś rodzaj antymagnetyzmu, bo może rzeczywiście wzajemnie się odpychamy. Bardziej skłaniam się jednak ku refleksji, że ich radykalnie agresywne odpowiedzi na teksty, które – umówmy się – są po prostu zbiorem słów opakowanych w jakieś koncepty na rzeczywistość, a nie wielkie idee, to reakcje na fakt, że męskość rozumiana jako tyrania wobec słabszych się kończy.

Chcesz mi powiedzieć, że za twoją twórczością nie stoją żadne idee, choćby ekofeministyczne?

Owszem, stoją, ale nie są ostateczne, ulegają przemianom. Proponuję raczej konstrukty mierzenia się z zastaną rzeczywistością, a nie pomysły na to, jak ona ma od A do Z wyglądać. To znaczy, mniej więcej wiem, jak chciałabym, by wyglądała w moim przypadku, i to realizuję w swoim życiu, cały czas pozwalając sobie na wątpienie i poszukiwania. Nie wymyślam jednak mężczyznom nowego porządku czy męskości. Muszą odkryć to sami. Nie będę ich w niczym wyręczać, choć do tego są socjalizowane i przyzwyczajone kobiety. Moim zadaniem jest raczej prowokowanie do przemyśleń czy aktualne, tożsamościowe, kulturowe i relacyjne opowieści, do których przywykli, wciąż działają i robią im dobrze.

Można powiedzieć, że wrzucam kulę z bakteriami, które mają zatrząść dotychczasowym ekosystemem, spowodować pewne reakcje, jakąś autoimmunologiczną odpowiedź, która być może pobudzi go do życia i wyrwie z pędu ku autodestrukcji. A może wręcz przeciwnie. Jeśli sprawiam, że grupa mężczyzn w odzewie na to, co piszę i mówię, chce mnie zabić albo zgwałcić, to znaczy, że tam jest jakaś niemoc, że doszli do ściany, co mnie wbrew pozorom bardzo cieszy.

Dobrze im tak?

Nie chodzi mi o triumf i satysfakcję, że Skworz się kończy, a wyborca Konfederacji nie ma z kim sypiać, więc ucieka się do agresji. Uważam, że dojście do ściany jest tym momentem, w którym może nastąpić rozpad toksycznej męskości i zrobienie miejsca na inne opowieści o konstruowaniu własnej tożsamości. Zdaję sobie sprawę, że może zbyt naiwnie w to wierzę, ale nie widzę innej drogi, zwłaszcza że sposób, w jaki różni aktorzy na scenie patriarchatu są przywiązani do stereotypowego bycia mężczyzną, wpływa na wszystkich. To, co myślą o kobietach, queerze, naturze i świecie w ogóle zostało ufundowane na posiadaniu wrodzonych cech, za które rzekomo ich wykluczam. Tymczasem sami z uwagi na bycie cishetero białymi Polakami weszli dawno temu w posiadanie narzędzi opresyjnych, których używają do zniewalania innych grup, a potem się dziwią, że wytykam im krzywdzenie innych i nie chcę mieć z nimi kontaktu.

Agnieszka Szpila i Paulina Januszewska. Fot. Jakub Szafrański

Krzywdzą też samych siebie.

Dlatego życzę im rozwalenia tych narzędzi, wyrzucenia ich, rozkładu wszystkiego, co toksyczne. To jest możliwe, bo ulicami polskich miast naprawdę chodzi coraz więcej osób, które wolą być istotami niż mężczyznami, dla których ta kategoria okazuje się zupełnie zbędna w patrzeniu na zjawiska kulturowe, ekonomiczne, społeczne. Ich bycie w świecie już nie wynika z tego, że urodzili się z penisem, ale na co dzień, a nie w internecie, po prostu przyciągam do siebie takich ludzi i stąd bierze się moje przekonanie o zmianie.

Z drugiej strony jednak nie wiem, jak miałabym nawet w pełni świadomie robić „odsiew” i otaczać się tylko nietoksyczną męskością. Załóżmy, że korzystałabym z Tindera. Co zrobić, by odstraszyć od siebie potencjalnych wyborców Mentzena? Wstawić w opisie tęczę i błyskawicę? Tyle wystarczy?

U mnie całkiem nieźle sprawdza się krótka informacja: „lewactwo i papierosy”, ale z pewnością nie jest to wyczerpująca definicja.

Autodefiniowanie się straciło w moich oczach na wartości w tym sensie, że długo definiowałam się jako kobieta, ale już mam na to coraz mniejszą ochotę. Nie interesuje mnie mówienie ludziom, że kobiecość stanowi trzon mojego jestestwa. Czerpię z niej bardzo dużo przyjemności, ale dużo fantazjuję również o tym, że kobietą nie jestem.

To dlatego śniło ci się dzisiaj, że masz penisa, którym wchodzisz w mężczyznę z miłością?

Nie tylko dziś, bo ostatnio miałam taki sen po tym, jak razem obejrzałyśmy w ramach Post Pxrn Film Festival dokument Toni Karat, Narcissm. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie osoba niebinarna przebrana za marynarza, która wskazywała, jak wiele przyjemności i radości ma z odkrywania w sobie zarówno cech uznanych za męskie, jak i tych żeńskich. Było w tym coś niezwykle seksownego, ale głównie pochodzącego z osobistego przeżywania i internalizowania w sobie różnorodności, a nie odpowiadania płciowo stereotypowymi zachowaniami na oczekiwania z zewnątrz.

Coś podobnego wydarzyło się u mnie w nocy, choć pamiętam, że pierwszego snu, w którym korzystałam z dobrodziejstw posiadania penisa, doświadczyłam jako 13- albo 14-latka. Pojechałam wtedy na wakacje do mojej cioci do Wrocławia i dostałam gorączki, więc podejrzewam, że coś przegrzało mi się na stykach w tej malignie.

Szpila: Dlaczego nie przyjęłam Grand Pressa

czytaj także

Co dokładnie ci się przyśniło?

Byłam chłopcem, młodzikiem, który uprawiał seks z różowym króliczkiem. Pamiętam, że miałam totalny orgazm, który czułam jeszcze długo po tym, jak ciotka obudziła mnie, mówiąc, że strasznie jęczałam. To ultra przyjemne doświadczenie być może otworzyło mi furtkę do seksualnego wglądu w świat poza kobiecością i poza człowieczeństwo. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem zoofilką. Nie, absolutnie nie uprawiam seksu ze zwierzętami i nikogo do tego nie namawiam, ale w swoich właśnie wydanych opowiadaniach Octopussy rzeczywiście odkrywam seksualność w zwierzęcości, ale też istnienie poza ciasnymi kategoriami w relacjach ze sobą, ludźmi i światem.

Nigdy więcej we śnie nie miałam takiego lotu jak wtedy, gdy posuwałam króliczka, który też wydawał się bardzo szczęśliwy z takiego obrotu spraw i chyba antycypował moje późniejsze czerpanie przyjemności z posiadania penisa jako jednej z możliwości odczuwania seksu. Fizycznie nie mam penisa i prawdopodobnie nigdy nie będę miała, ale mentalnie mi się to zdarza i robi dobrze. Dlatego lubię sobie go wizualizować, czasem się kastrować, a innym razem go znów sobie przyczepiać. Granicą jest jedynie moja wyobraźnia. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do mężczyzn moją pierwszą fantazją nie jest gwałcenie i poniżanie, lecz na przykład ekoseks w wodzie.

Tymczasem w realu stara „tradycyjna” męskość uczyniła z posiadania penisa narzędzie tortur albo więzienie.

Ale też sposób rządzenia światem, który przestaje się sprawdzać. Dlatego dziś wychodzimy poza płciowość i binarność, bo one są bardzo umowne i działają w obszarze symboliki, a nie biologii per se. Jeśli utracisz penisa – załóżmy w wypadku samochodowym – to przestajesz być mężczyzną? No nie, takie myślenie jest totalnie przestarzałe, zniechęcające i ograniczające. Patriarchat nie pozwala jednak mężczyznom poznać czegokolwiek poza penisem, w dodatku skazując ich na wieczne tkwienie w strachu, że mogą zostać go pozbawieni. Jak wobec tego można nie być sfrustrowanym i nie funkcjonować tak, jakby się mieszkało w wiecznie oblężonej twierdzy?

Trzeba żyć w lęku.

Oraz w pogardzie dla kobiet, które go nie doświadczają. Ba, kobiety mają też inne moce, na przykład po jednym orgazmie mogą mieć kolejny. Nie bez powodu nazywa się go la petit mort (małą śmiercią). Tylko czyja to jest śmierć? Na pewno nie kobieca, jak to powszechnie się nam przypisuje. Jeśli dążysz do orgazmu jako finału, to wysoce prawdopodobne, że w nim umierasz. A dla mnie seksualność jest o zatraceniu się w życiu, a nie śmierci, o wzrastaniu, karmieniu się przeżyciami czy nasieniem jeszcze długo po orgazmie. Penis w sensie symbolicznym służy mi zatem jako narzędzie nie tyle do odwracania ról, ile próby stwarzania nowych modeli seksualnych, w których korzystamy z różnych jakości, nie mówimy tylko o męskości i kobiecości, zwłaszcza że oba te hasła kojarzą mi się już bardzo źle.

Gdzie są te dzieci? W dupie!

czytaj także

Kobiecość też?

Gdy o niej myślę, przychodzi mi do głowy Kalina Jędrusik, która w bardzo określony sposób epatowała swoim seksapilem. Nie powiem, że sama nigdy tego nie robiłam w swoim życiu albo że wciąż czasem nie robię. Coraz częściej, odpalając ten przycisk, dostrzegam jednak, że gram w jakąś zdezaktualizowaną grę, która na mnie nie działa, nie wystarcza mi, nie opowiada o mnie wszystkiego i koncentruje się na męskim spojrzeniu, pragnie go i pożąda, spełniając tak naprawdę jego potrzeby albo żądając od niego bezwzględnej adoracji. To jednak nie oznacza, że teraz odmawiam mówienia o sobie per kobieta i będę na siłę nazywać się istotą.

Tylko?

Nie chcę, żeby kobiecość była jedyną, a już na pewno nie najważniejszą prawdą o mnie. Zwłaszcza że jest to prawda – powiedzmy sobie szczerze – bardzo umniejszająca. W Polsce wiemy o tym aż za dobrze, więc w dzisiejszych czasach zamykanie się w kobiecości też może być formą więzienia jak penis u facetów, zwłaszcza gdy emancypację myli się z przejmowaniem roli stereotypowego mężczyzny. Uświadomienie sobie tego wydaje mi się kluczowe w myśleniu o feminizmie, który dziś jest i powinien być intersekcjonalny, a nie tkwiący w starych szkołach drugiej czy trzeciej fali, dominujących nad Wisłą i chcących przepisywać wszystko, co męskie, na wersję kobiecą. Odłączyłam się od tego mentalnie i energetycznie.

Od polskiego feminizmu?

Od tego feminizmu, który rzeczywiście najczęściej uprawia się w Polsce i w którym nie ma życia lub czegokolwiek, co działałoby na mnie twórczo. Dlatego nie mogłabym się spełniać jako akademiczka w obecnym dyskursie, bo w nim nie ma dla mnie niczego sexy i sensualnego, pobudzającego, wibrującego, roziskrzonego, pulsującego. Z tego samego powodu nie widzę już tyle inspiracji w pochodach i marszach, które czerpią formułę rodem z wojskowych, maczystowsko-rytualnych tradycji. Nie uważam, że strajki kobiet czy te w 2020 roku takie były. Przeciwnie, znalazło się w nich dużo nowej, wywrotowej, właśnie seksualnej energii. Ale dziś już tego nie ma.

Słyszałyśmy wtedy deklaracje w stylu: „rucham się, żeby dojść, a nie zajść”.

No właśnie. Ten potencjał został spierdolony, bo zaczęliśmy dyskutować o Radzie Konsultacyjnej, zamiast głośno upominać się o nasze prawo do seksu. Nikt nie pociągnął dalej hasła „wypierdalać”, nie przekuł go w „będziemy się bezpiecznie i bez poczucia winy pierdolić”, tylko znów wróciliśmy do bycia ofiarami i negocjatorkami zgniłych kompromisów. Żadna kobieta nie kandydowała na prezydentkę, a my wszyscy wciąż tańczymy tak, jak męska toksyczność nam zagra. Toksyczność, która rządzi również na lewicy. Żadne nasze dotychczasowe działania i aktywności nie sprawiły, żeby tam cokolwiek się zmieniło, że o fotel prezydencki walczyłaby na przykład Katarzyna Kotula, a na listach wyborczych przestały rządzić chłopy. No ale właśnie, co trzeba wymyślić, żeby tak się stało? Proszę bardzo: co proponują Szpila i Januszewska?

Co uratuje planetę? Upadek wszystkiego, co w erekcji

A nie o prawo do seksu właśnie nam chodzi? Seksu ogołoconego z binarnych oczekiwań, w których kobiecość zawsze będzie brakiem penisa, czymś gorszym niż męskość, a matriarchat drugą stroną patriarchatu, a nie lepszym światem? Seksu, którego lewica powinna przestać się bać, gdy prawica go na potęgę tabuizuje, obrzydza i czyni pełnym przemocy? Wreszcie seksu, który jest czymś tak oczywistym jak prawo do wody, jedzenia i czystego powietrza?

Dla mnie to jasne, że seksualność jest przestrzenią walki o coś tak podstawowego jak woda, ale i – co zabrzmi nieco górnolotnie – wolność. Nie ta przeterminowana, zarezerwowana dla mieszczańskiej i dulskiej klasy średniej wolność z marszu u Tuska, ale wolność, w której istniejesz jako jednostka i część większości, bez – w zależności od tego, kim jesteś – epatowania wyłącznie cierpieniem lub władzą, wchodzenia w rolę ofiary lub kata tak, jakby nie było innej opcji.

O tym, co robię jako pisarka, publicystka, ale po prostu jako Szpila, istota seksualna, myślę raczej jak o obrabianiu pola bawełny, tyle że już nie jako niewolnica, ale część kolektywu, w którym nie ma wyzysku, nadzorców i zarządców. Aby jednak móc tak działać, trzeba – jeśli ma się takie zasoby, a ja je mam – ustanowić w sobie wolność, a nie o nią prosić, powiedzieć systemowi „fuck you”, coś rozpieprzyć, komuś odmówić nagrody, przestać dawać się tylko penetrować i uprzedmiotawiać, a zacząć odczuwać przyjemność na własnych, niezakładających dominacji zasadach. Ostatnio bardzo dużo myślę o squircie, czyli kobiecym wytrysku, i właściwie w nim, w squircie, upatruję symbolu wyzwolenia.

Wyzwolenia?

Tak. Oto ja – Szpila – ustanawiam siebie na przekór regułom gry – jako podmiot tryskający, a nie przedmiot, w który ktoś coś wtryskuje – spermę, swoją, kurwa, nigdy nieprzerobioną do końca traumę, swoje pragnienia, swoje na mnie spojrzenie, swoje idee, z mojego punktu widzenia często poronione zresztą, swój jakiś na mnie pomysł. A ja na to: hola, hola, teraz to ja ustanawiam na mojej mapie cesarstwa seksualnej wolności i wolności en general squirt jako naczelną aktywność życiową – twórczą, polityczną, społeczną i każdą inną. Będę tryskać anritą (to ciecz, która wytryskuje z waginy podczas squirtingu), nowymi konceptami, narracjami, których nikt dotąd nie opowiedział, czułością, wulgarnością, bezbronnością i niepohamowanym apetytem na życie. Mam prawo do swojego wytrysku. I będę siebie teraz jako ten podmiot tryskający ustanawiać także w literaturze.

Nie chodzi o to, by się zrównać z posiadaczami penisów tryskających spermą w często bardzo patriarchalnym, dominacyjnym, przemocowym wydaniu. To w ogóle nie jest o tym. Mnie to nie interesuje. Żywo zajmuje mnie tryskanie życiem i tryskanie Miłością po to, by skłączyć relacje społeczne, skłączyć związki międzyludzkie oparte na miłości romantycznej, by niczym grzybnia zaczęły z symbiotycznego splotu dwojga ludzi rozszerzać się i rozpłażać na innych. Im więcej tryskam tą Miłością na innych, tym bardziej ta Miłość się namnaża. Nie chcę rezerwować jej dla jednej osoby. To jest Miłość, która nie powinna być nakierowana w sposób romantyczny na jednego osobnika. Wracając do squirtu – myślę, że to właśnie poprzez niego i w nim ustanawiam siebie na nowo jako podmiot. Tak jak wspomniałam – nie tylko kobiecy (to nie jest już dla mnie takie ważne), ale też twórczy, społeczny, gospodarczy, czy szerzej – kulturowy, ale nie wykluczający natury. Squirt związany jest z wodą, a nie z lądem. Mówię z innej, płynnej perspektywy. Z satysfakcjonującego seksu możemy czerpać wskazówki do rządzenia państwem, uprawiania kultury, ale my wciąż tkwimy w przedpotopowych opowieściach. Weźmy taką Warszawiankę.

Dzień, którego boję się najbardziej

czytaj także

Och nie, tylko nie Borys Szyc jako wannabe Hank Moody. Jakub Żulczyk, autor serii, powiedział w wywiadzie dla „Polityki”, że „dziś trochę nie wiemy, jak opowiadać o mężczyznach”. Aż chce się zapytać: „dlatego opowiadacie w kółko te same historie”?

Głęboko się nad tym zastanawiam, jednocześnie zaliczając totalny dół, bo znam producentkę i wiem, jak łebska jest to osoba. Nie mogę zrozumieć, jak ktoś ze świetnym zmysłem kulturowym i wiedzą o świecie mógł podjąć decyzję o tym, by w 2023 roku opowiadać historię trzech sterczków, facetów w średnim wieku, którzy myślą, że rządzą światem niczym jeszcze bardziej wstrętny… nawet nie Hank Moody, a Logan Roy, a tak naprawdę robią tanią podróbę mizoginistycznego i przestarzałego Californication. Nie mieści mi się to w głowie, zwłaszcza że początkowo serial robiła platforma, która jednocześnie potrafi stworzyć coś tak transgresyjnego i pokazującego żałosność patriarchatu jak Euforia. Zgadzam się z Żulczykiem, że brakuje narracji o męskości, ale skoro wyjściem z tego impasu jest opowiadanie ciągle tej samej, to chyba nie ma o czym rozmawiać.

No chyba że tacy Żulczykowie wpuściliby więcej queeru do swojej męskości, ale nie na zasadzie odhaczenia reprezentacji, czyli umieszczenia w serialu geja i koniec, tylko tworząc koncepty myślowe, które będą dawać cisheterykom możliwości eksperymentowania ze swoją seksualnością, wizerunkiem, tożsamością – nawet w obrębie relacji wyłącznie z kobietami. Ale do tego trzeba odrzucenia dotychczasowych ram narracyjnych.

Trochę jak w muzyce. Ktoś, kto pisze symfonię w XXI wieku, nie musi naśladować Bethoveena. Może użyć chociażby innej orkiestracji – dlaczego nie wziąć za instrument perkusyjny na przykład topniejących lodowców? Dźwięki, które emitują, topniejąc, nazywane przez akustyków „śpiewem lodowców”, byłyby wreszcie rozepchaniem tej skostniałej formy i dopuszczeniem czegoś nowego. Dlaczego nie użyć krzyku zwierząt uciekających z płonących lasów Amazonii, bzyczenia pszczół nad ginącymi gatunkami kwiatów? Żeby dać światu nowe narracje, trzeba po prostu poszerzyć wyobraźnię o to, co nie do pomyślenia.

Jaką męskość zaprosić do świata po rozpadzie tej patologicznej, toksycznej? Musimy tak zastymulować ten punkt G naszej wyobraźni, by wytrysnęła ona wodą życia, która napoi nas całkowicie nowymi składnikami odżywczymi i nieposkromioną, libidinalną radością! O tym jest cała ta zmiana o poszukiwaniu, ale też – mówiąc językiem innych sztuk – przejaskrawianiu dawnych kolorów, przerabianiu starych rzeźb, obśmiewaniu patetycznego, męskiego języka albo przejmowaniu go do wyrażania radykalnej troski.

Tylko żeby w taki sposób „squirtnąć”, najpierw trzeba coś w sobie zburzyć – wyobrażenia o świecie i o sobie, wiarę w autorytety, budowaną latami tożsamość, a to boli i stanowi dowód na nieuniknioną wyboistość drogi do wolności i emancypacji, która – nie ma zmiłuj – wiedzie przez podatność na zranienie i przeżycie żałoby. To widać w twoich książkach. Heksy były pożarem patriarchatu, a Octopussy – wspomnieniem tego, co spłonęło, i fantazją o zagospodarowaniu zwęglonej ziemi.

Octopussy jako opowieści post-porno osadziłam już w nieco innym kontekście niż dobrze nam znany format tradycyjnej i przede wszystkim przemocowej pornografii, od której uzależnił się jeden z bohaterów Heks. Niektóre z opowiadań są bardzo prowokacyjne, bo przywołuję holoporno, seks powstańców warszawskich i ten uprawiany przez seniorkę z duchem. Testuję granice własnej wyobraźni, co oczywiście ma pikantny rys, ale jest również otwarciem na smutek, refleksję i doświadczenie straty.

Koniec obciągania królom Polski

czytaj także

Może także bezbronność, którą w seksie odczuwamy szczególnie?

Cieszę się, że to zauważyłaś, bo w większości wywiadów w pierwszej kolejności padają mieszczańsko-dyscyplinujące pytania o moje seksualne rozbuchanie, które nie przystoi matce i kobiecie po czterdziestce. Tymczasem kluczowe w Octopussy jest to, że wszystkie postaci antagonistów, w tym na przykład tkwiący w traumie i niezdolny do odbycia satysfakcjonującego seksu w innym anturażu niż holopornograficzny mąż bohaterki Goryla, reprezentują stary, heteronormatywny, toksyczny i już pogrzebany model męskości. Jego miejsce zajmują istoty, które wychodzą poza cismężczyznę, a nawet człowieka, bo moje bohaterki znajdują spełnienie na przykład w seksie z lodowcem czy gorylopodobną istotą właśnie, a nie w „tradycyjnej”, przemocowej lub pełnej krzywd i tabu relacji. Można tego jednak doświadczyć, stając w bolesnej prawdzie i bezbronności, o której mówisz.

I zetknięcia ze śmiercią.

Octopussy są moim pożegnaniem i przepracowaniem żałoby po śmierci starej męskości, z którą – nawet gdybym chciała – nie potrafię już rezonować, tak samo jak z kobiecością. Doszłam pod wpływem wielu wydarzeń w moim życiu, których echa pobrzmiewają w opowiadaniach, do momentu rozdarcia, w którym zrozumiałam, że moje strategie bycia kobietą też się zdezaktualizowały. Doprowadziłam do ściany i do płaczu, rozebrałam do naga te przeciwstawiane sobie jakości po to, by zrozumieć, że w nich nie znajdę żadnych odpowiedzi. To w pewnym sensie jest śmierć, ale nie brutalna, tylko nieuchronna, będąca efektem stopniowego obumarcia, a nie nagłego wydarzenia, które zwalnia miejsce na coś nowego i radość, że to nadchodzi. Coś, co nie jest zamknięte w kulturze tworzonej przez człowieka (domyślnie mężczyznę), lecz dopuszcza inne narracje. Być może właśnie w naturze należy szukać innych modeli nawiązywania kontaktów seksualnych i nie tylko. Patrzeć, jak robią to zwierzęta, rośliny, jakie procesy zachodzą w glebie, wodzie, powietrzu, i łączyć je międzygatunkowo ze strategiami ludzkimi. Jeśli nauczysz się kochać ze światem, to nie pozwolisz mu zginąć. Nie pozwolisz na to, by ktokolwiek chciał go niszczyć. Pod tym względem choćby ekoseksualność czy post-porno mają dla mnie wydźwięk polityczny.

Z tego wnioskuję, że dopóki na przykład nie przeżyjemy miłości z naturą, trudno będzie walczyć choćby o mądrą politykę klimatyczną i nie zlikwidujemy – jak piszesz w Heksach – „kopalni pierdolonego węgla kamiennego – przedłużenia męskiego yang ryjącego w świętej cipie naszej Planety Matki potężnym dłutem”.

Tylko widzisz, męskie (kobiece też, ale ono ma mniej władzy) ego nie pozwala sobie na refleksję o tym, że jest opresyjne. Gdy Rigamonti opublikował na swoim Facebooku screen z komentowanym przez Mentzena fragmentem o białym heteroseksualnym Polaku niszczącym planetę, doskonale wiedział, że rozpęta inbę, w której wszyscy skumulują swój nieuświadomiony ból z powodu bycia oprawcą w nienawiści wymierzonej przeciwko mnie. A przecież mieli inne wyjście, polegające na przeczytaniu całego wywiadu, a nie tylko klikalnego tytułu, wpuszczenie w siebie dyskomfortu, smutku, zranienia, które spłynęłyby w wyniku konstatacji zawartych w moich wypowiedziach i pozwoliłyby powoli rozbić patriarchalną skorupę, chwilę pobyć z faktem, że być może skrzywdzili swoją partnerkę, partnera, dziecko, zwierzę, kogokolwiek. Może wreszcie zastanowiliby się, ile razy z powodu obrony tej mitycznej męskości i swoich przywilejów doprowadzili kogoś bliskiego do łez, ile sami stracili? Nie, lepiej się drzeć, że pojebana „dziewucha” (bo tak mnie nazywał) chce palenia facetów na stosach. Podłe, z jaką łatwością przychodzi im przejęcie kobietobójstwa do bronienia patriarchalnej twierdzy.

Must-fuck współczesnego człowieka

czytaj także

„To jest moje Guantanamo, moja myśl o tym, jak zreformować to zjebane przemocowe społeczeństwo… Nie mordowanie, ale zmuszenie was do spojrzenia na nasz ból” – powiedziałaś w tym słynnym wywiadzie dla „Wyborczej”.

Gdy mówię o torturach, których domagam się dla strażników patriarchatu, to nie chcę ich katować fizycznie, tylko zmusić do stanięcia twarzą w twarz z okrucieństwem dokonanym wskutek premiowania i przejawiania toksycznych męskich zachowań. Zamiast tego inna osoba, która też robi w słowie i chyba powinna znać pojęcie metafory, bo jest Dziennikarzem Roku, tak jak ja uhonorowanym Grand Pressem, robi screena jednego fragmentu mojego wywiadu i krzyczy w social mediach, próbując mnie ośmieszyć i opowiedzieć się po stronie przyznającego owe nagrody Andrzeja Skworza, że stosuję mizoandryczną mowę nienawiści i nawołuję do prześladowania mężczyzn.

No ale nie nawołujesz.

Wzywam do tego, by opowieściami o tym, jak zostałyśmy przez nich zranione, doprowadzić ich do płaczu nad sobą, do porzucenia zbroi. Aby to jednak zrobić, trzeba odrzucić też kategorie litości, odwetu i winy. Nie żądam współczucia, lecz empatii, nie chcę się mścić, nie pragnę nawet przeprosin za heteryckość czy urodzenie się Polakiem, ale zrozumienie, że stosowanie tych etykiet jako przemocowego oręża jest źródłem cierpienia. Powtórzę: nie chodzi o biologiczne fakty, które też wcale nie są jednoznaczne i dane na zawsze, tylko o mental. Gdy mówię o kastracji, to nie chodzi mi o odcięcie fiuta, lecz o zmianę myślenia i bycia w świecie w taki sposób, by przestać sterczeć, czyli dominować. Odpowiedzią na to wszystko jest chyba tylko jeden film, El Triunfo de Sodoma.

Hit ubiegłorocznego Post Pxrn Film Festival.

To bardzo poetycki, wywrotowy i polityczny manifest osoby, która dokonuje różnych praktyk na swoim penisie, próbuje nadać mu nowe znaczenia lub pozbawić wszystkich nastawionych na wyrządzanie krzywdy lub wzmacnianie wertykalnych hierarchii. Gdyby wszyscy mężczyźni, o których dzisiaj opowiadam i którzy uważają, że nie mają narzędzi do tworzenia nowej męskości, obejrzeli ten film, być może wreszcie zrozumieliby, w jak sztywnej i pozbawionej życia skamielinie się urządzili. Kobietom też polecam, bo wciąż zdarza mi się słyszeć, że są szczęśliwe i czerpią przyjemność z tego, że smażą kotlety swoim mężczyznom. Toksyna ma się dobrze również po naszej stronie.

Wytłumacz się, proszę z tego, bo zaraz wyjdzie, że potępiasz gospodynie domowe.

To nie jest opowieść o tym, że one są złe, a ja ta dobra. Nie stawiam się w roli nauczycielki wystawiającej komuś oceny, czy sędzi, która wydaje orzeczenia. Ale nie mogę jako pisarka, publicystka, poszukiwaczka nowych narracji uznać, że w tłuczeniu martwego zwierzęcia, moczeniu go w kurzym płodzie, a następnie karmieniu tym mężczyzny i uposażaniu go w siłę do zabijania jest cokolwiek inspirującego czy wartego pochwały. To ogniwo przemocowego łańcucha, który trzeba stopić i rozpuścić w sobie. Ale tego nie da się zrobić bez przepracowania seksualności, która jest nie tylko jedynym obszarem do ćwiczenia wolności, ale przede wszystkim polem doświadczalnym samorealizacji pomimo wszystkich zagrożeń i ograniczeń, jakie nakłada na nas kultura, prawo i tak dalej. To w seksie jesteśmy w stanie podpiąć się pod źródło pierwotnej, niewykalkulowanej, niecenzurowanej, niedyscyplinowanej, nieurobionej społecznie i kulturowo, wręcz dziecięcej radości, spełnienia, rozpoznania swoich potrzeb.

Grand opressja – ołtarz VIP-a Skworza

To jedyna piaskownica, do której mamy dostęp jako dorośli?

Tak, bo tylko w tym miejscu mamy możliwość stanąć wobec siebie prawdziwi, bezbronni, niewartościujący i niepoddawani wartościowaniu, bez planu, masek, obmyślonego wizerunku i strategii. Oczywiście nie twierdzę, że na przykład praktyki BDSM, które opierają się na dość sztywnym scenariuszu, nie mają w sobie radości, bo i tam zdarzają się momenty, gdy można pokazać swoją całkowicie nagą twarz, serce czy cokolwiek innego, a przede wszystkim – czerpać z tego frajdę. Pomiędzy jednym świśnięciem pejcza a wbiciem szpilki w odbyt drugiej osoby może wydarzyć się moment zawieszenia, pewnej ekscytującej niepewności. Ale jeśli odgrywanie ciągle tych samych scen jest jedyną formą osiągania rozkoszy, to raczej trudno mówić o korzystaniu z seksualności w pełni i w taki sposób, by wciąż się w niej autoodnawiać, stawać naprzeciwko innych ludzi i rozpadać się, by potem znów określać się na nowo. Z łatwością można to przenieść na codzienność, w której pokazujemy się nie tylko z silnej strony, ale także tej określanej angielskim i nieprzetłumaczalnym na polski przymiotnikiem vulnerable. Wyobrażam to sobie jako spotkanie takiego Andrzeja Skworza i moje, podczas którego oboje mówimy: „nie wiem”, a nie skaczemy sobie do gardeł.

No jakoś nie wyobrażam sobie, żeby Andrzej Skworz zszedł z piedestału i przyznał się, że może czegoś nie wiedzieć, przyznać, że nie nadąża za światem, w którym przemoc, patriarchat i protekcjonalizm przestają być kanałami komunikacji.

Może trzeba by było uprowadzić tych wszystkich martwiaków. Ale – znowu – nie chcę powielać opresyjnych praktyk. Najbardziej zastanawia mnie jednak to, że większości z nich naprawdę nie można odmówić inteligencji. Dlaczego zatem ich szare komórki nie są w stanie zarejestrować faktu, że broniąc tego, co w świecie (bo nie w polskim kurwidole) skończyło się 20–30 lat temu, stają się zwyczajnie śmieszni? Czy oni naprawdę nie widzą, że stojąc po stronie smutnego dinozaura z tym odstręczającym fiutem pokrytym łuskami, wypisują się z życia? Przy czym nie chodzi mi nawet o wiek czy płeć, bo można być pulsującym, otwartym na rzeczywistość 70-latkiem i skostniałą, urządzającą się w śmierci 30-latką. Wydaje mi się, że o inteligencji świadczy to, że ciągle sprawdzasz, dopytujesz, próbujesz nowych rzeczy. Gdy czegoś nie rozumiesz, pytasz tych, którzy wiedzą.

Nie jestem wcale przekonana, czy ten pulsujący 70-latek istnieje.

Jeśli spojrzeć na przykład na mitologię, to rzeczywiście pojawia się w niej Hekate, ale już jej reprezentacja w świecie męskim czy tak zwany pozytywny dziaders – nie. Gdy o tym myślę, nie jestem w stanie wskazać dziada, z którym można bez obaw chcieć pić wino, wymieniać idee bez obaw o przemoc czy mansplaining.

Zamiast tego wuja z wesela mieć takiego fajnego wujka… Choć na samą myśl się wzdrygam.

No tak, bo od razu masz przed oczami tego kolesia, który brał cię na kolana, mówiąc: „chodź, pokażę ci, jak ruszam uszami”, a ty czułaś, że rusza się coś innego. No ale wyobraźmy sobie, że Andrzej Skworz spędziłby ze mną tydzień i przeszedł przemianę. Przecież mógłby być świetnym Hekate-dziadem, gdyby tylko sobie na to pozwolił, i może nawet naprawdę odmieniłby świat dziennikarstwa tak, jak o tym marzył. Ale musiałby pozwolić umrzeć swojej obecnej figurze. Nie wiem, czy jakakolwiek terapia potrafi doprowadzić do takiego rozpadu. Mnie zawsze wiodła tam jednak miłość. Nie zliczę, ile razy się przez nią stoczyłam na samo dno, żeby potem się odrodzić.

Ziejący ogniem odbyt Kasztanki marszałka Piłsudskiego

Tylko chyba problem w Polsce i w patriarchacie polega na tym, że jesteśmy zafascynowani śmiercią ostateczną – ginięciem na wojnach, na drogach, gdzie wciskasz gaz do dechy, na porodówkach, gdzie musisz umierać w imię dobra płodu.

Wszystko dlatego, że strażnicy patriarchatu nie potrafią posługiwać się ogniem. Zaraz nam się znowu dostanie, że wjeżdżamy w jakąś ezoterykę, ale prawdą jest, że strażniczkami ogniska domowego były kobiety. Operowały nim jednak do tego, by ogrzać wnętrze, poddać obróbce termicznej jedzenie i tak dalej. Mężczyznom w naszej kulturze ogień służył do niszczenia, przemocy, palenia wrogich wiosek. Mnie chodzi więc o umiejętność obsługi życiowego palnika, w którym regulujesz wielkość płomienia, a nie doprowadzasz do doszczętnej destrukcji. Gdy żyłam z ojcem dwójki moich pierwszych dzieci, to właśnie ogień doprowadził naszą rodzinę do końca, a potem odrodzenia w innej formule.

Jak to?

Mieszkaliśmy w domu z kominkiem, który obsługiwałam sama. Którejś zimy było minus 20 st. C. w nocy, więc napaliłam tak, żeby moim córkom było ciepło i nie musiały spać w dresach. W dodatku były wtedy przeziębione. Ich ojciec wrócił do domu kompletnie pijany, ale poszedł spać. Nie na długo, bo wstał po kilku godzinach, gdy jeszcze było ciemno, prawie spadł ze schodów, biegnąc do kominka, dorwał się do drzwiczek, otworzył i zaczął wyciągać z niego płonące polana. Wyobrażasz sobie?

Było mu za gorąco?

Gdy wóda zaczęła z niego parować, to nic dziwnego. W dodatku usłyszałam, że jestem niegospodarna. Doszło do kotłowaniny, bo robiłam wszystko, żeby płomienie ugasić, a mój partner wyciągał kolejne palące się kawałki drewna i rzucał na podłogę. To była dopiero wojna o ogień. Przyjechała policja, zabrała go, a ja następnego dnia się stamtąd wyprowadziłam i nigdy więcej nie wróciłam. Dziś odbudowujemy relację, ale moje sterowanie ogniem było w tej relacji ciągle powracającym motywem. Gdy kiedyś ojciec moich dzieci wyrzucił wściekły ich zabawki za okno, w odwecie spaliłam jego ulubioną, 25-letnią, drewnianą gitarę w kominku. Zresztą gdy mieszkasz na wsi w domu, w którym nie ma filtra pozwalającego regulować temperaturę, musisz metodą prób i błędów nauczyć się obsługi ognia w taki sposób, by służył, a nie szkodził twojej rodzinie. Udało się: zarządzanie płomieniem to coś, co robię zarówno w życiu codziennym, w seksie, jak i w swojej twórczości i w aktywizmie. Uważam jednak, że nie powinnam tej odpowiedzialności dźwigać sama, bo to niezdrowe.

Czyli chodzi o to, żeby razem pilnować palnika – przeciwdziałając pożarom, ale i wygaśnięciu?

Na tym polega partnerstwo, złota formuła relacji międzyludzkich, w których pozwalam płonąć, ale nie spalać się żywcem lub zamierać. Gdy natomiast mówimy o toksycznej męskości i kobiecości, to myślę, że cały ambaras tkwi w wojnie o zapałki. Trzeba się nimi podzielić, ale i nauczyć igrania z ogniem. Gdy ci za gorąco, może ochłódź się na zewnątrz, zamiast gasić wszystko albo powodować w szale pożar. Jeśli z kolei ktoś ma więcej zapałek, to nie musisz go zabijać, żeby je zdobyć, ale zrobić tak, żeby chciał ci parę oddać. Tyle tylko, że nie wiem, jak do tego zachęcić reprezentantów starej męskości, którzy chcieliby wszystko mieć dla siebie. Może kokieterią, żartem, zabawą, jak w piaskownicy? Trudno powiedzieć, zwłaszcza że sama już nie chcę myśleć tylko o ogniu, którym płonęły Heksy, skoro Octopussy w dużej mierze opowiadają jednak o wodzie. Pożar ogniowkurwu musi się kiedyś skończyć.

Czy kastracja jest remedium na marazm antropocenu?

Ogień stanowi ważną część kultury aborygeńskiej. Szymon Drobniak, biolog i autor książki Czarne lato. Australia płonie, opowiadał mi, że „w kontekście użytkowania ziemi przez rdzennych mieszkańców Australii ogień odgrywał podobną rolę jak mechanizacja i inżynieria wodna w rolnictwie europejskim. I to jest jedno z głównych nieporozumień, które pojawiło się, gdy Europejczycy przybyli na nowy kontynent”.

Kolonizacja jest bardzo sprzężona z patriarchatem, więc rzeczywiście nie jest tak, że na kryzys męskości odpowiedzią jest jeden żywioł czy koncept, zastąpienie jednego porządku drugim, odwróconym. Niemniej jednak pomysłem na przezwyciężenie marazmu jest to, co robię w Octopussy, czyli wyjście poza stare narracje i tworzenie hybryd. Nie róbmy więc kolejnych Warszawianek, które – umówmy się – z pewnością znajdą odbiorców, chętnych popatrzeć, jak kobiety drzwiami i oknami walą do pięknych apartamentów mężczyzn, by umyć im podłogi i zrobić loda. Nie pompujmy tradycyjnej męskości, bo ona sobie mimo wszystko jakoś tam radzi. Nie zabijajmy jej, bo skona wreszcie sama, jeśli przestaniemy ją karmić uwagą. Tak samo myślę o porno.

To znaczy jak?

Nie uważam, że musi przestać istnieć, tylko dopuścić nowy rodzaj narracji, rozpychających granice, opowiadających o czymś więcej niż ruchaniu per se: nawet nie o miłości, tylko czerpaniu przyjemności i radości z czasu spędzonego razem. Jeśli we wszystkich dziedzinach życia, sztuki i tak dalej będzie więcej różnorodności, to po prostu może się okazać, że męskość w dawnym wydaniu przestanie być atrakcyjna albo sama zechce zobaczyć coś ciekawego na przykład w queerze czy świecie roślin, bo trwają właśnie badania socjologiczne nad zachowaniami i współistnieniem kłączy, a także przełożeniem ich na modele funkcjonowania społecznego. Nie jest więc tak, że ta wariatka Szpila coś sobie ubzdurała i masturbuje się tatarakiem, tylko wyjście poza człowieka staje się w świecie nauki źródłem radzenia sobie z kryzysami ekologiczno-klimatycznymi. Przy Heksach rozmawiałyśmy też przecież o grzybni, która jest formą zupełnie innego dystrybuowania informacji i zasilania się w wartości i składniki odżywcze niż jakikolwiek inny model w ekosystemie. Dlatego Octopussy to opowiadania wyrywające się ze schematu człowiecze/męsko-kobiece, bo klasyczne rozumienie płci jest obopólnym więzieniem. Stereotypowa kobiecość nie istnieje bez takiej samej męskości i odwrotnie.

A kultura bez natury?

To rozdzielenie jest dla mnie czymś tak uwiędłym i archaicznym, że aż nie chce mi się tego po raz kolejny tłumaczyć. Dodam tylko, że w tym wszystkim pojawia się często pokusa, że – tak jak w źle rozumianym feminizmie – wykreślamy jedno, a idziemy w drugie. No nie. Nie zaczniemy teraz żyć w lesie jak nasi przodkowie, lecz zaczynamy dopuszczać świadomość, że podmioty natury również tworzą swoje kultury, być może przez nas jeszcze nierozpoznane, ale warte eksploracji, naśladownictwa. Kiedy studiowałam kulturoznawstwo, jeden z wykładowców – totalny sterczek – śmiał się z hasła „kultura bakterii”, a dziś rzeczywiście sprawdzamy, jakie procesy zachodzą w ich świecie i co można by przenieść do królestwa człowieka, jak stworzyć nową sztukę, ale i nowe sposoby komunikacji, życia społecznego czy ekonomii. Trzeba jednak wyjść z myślenia binarnego, pozwolić się mentalnie wykastrować, wyhodować sobie penisa, a najlepiej robić regularnie jedno i drugie.

Szpila: już wy wiecie, gdzie jest ta opozycja

czytaj także

*

Agnieszka Szpila – pisarka, ekofeministka, kulturoznawczyni, aktywistka. W swoich książkach i tekstach zajmuje się głównie ekofeminizmem oraz tematami związanymi z osobami dyskryminowanymi – w tym z mniejszościami, z głównym uwzględnieniem osób z niepełnosprawnościami. Autorka powieści Łebki od Szpilki, Bardo, Heksy i Octopussy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij