Kraj

Grand opressja – ołtarz VIP-a Skworza

Nie zdziwi mnie, jeśli Grand Pressy, w tej czy innej formie, ze Skworzem w jury czy bez niego, przetrwają i nie rozłupią skamieliny ego, w której zastygła spora część dziennikarskiego świata. Ba, jestem przekonana, że Katarzyna Włodkowska dostanie tę nagrodę i przyjmie ją bez mrugnięcia okiem, tak jak zrobiłoby wiele osób z tej branży. Tylko czy dla tych pięciu tysięcy naprawdę warto?

– Wszyscy mi piszą, że dokonałam niemożliwego, uruchomiłam lawinę, a ja po prostu zachowałam się jak zdrowy człowiek. Obroniłam swoje granice i przyzwoitość, co większości dziennikarzy nie mieści się w głowie – powiedziała mi Agnieszka Szpila po publikacji tekstu Katarzyny Włodkowskiej o mobbingu w redakcji „Pressa”.

Szpila: Dlaczego nie przyjęłam Grand Pressa

czytaj także

Szpila to pisarka, heksa, aktywistka i moja przyjaciółka, która nie daje sobie w kaszę dmuchać i odmawia bycia cierpiętnicą, bohaterką i siłaczką. A także laureatką nagrody przyznawanej przez magazyn prowadzony przez Andrzeja Skworza. Jako matka córek z niepełnosprawnością intelektualną Szpila całkowicie zmieniła narrację wokół opiekunek dzieci podobnych do jej własnych. To głównie kobiety. Uznała, że czas leżenia na sejmowych korytarzach dobiegł końca, bo nikt nie powinien musieć żebrać o wsparcie państwa. Ono się po prostu należy. Osoby wykonujące cholernie ciężką pracę opiekuńczą mają prawo domagać się ludzkiego traktowania i godnego życia. Nie można dłużej sprowadzać ich do roli przykutych do łóżek swoich podopiecznych niewolnic, przez władzę jednocześnie fetyszyzowanych i zostawianych na pastwę losu.

Nie wystarczy odmowa, trzeba dorzucić wzgardę

O tym, jak odczłowieczającą rolę przyszło jej zagrać, Szpila napisała tekst Gdzie są te dzieci? W dupie. Wylała gorzką kawę na ławę, bez kompromisów. Polska zmusza ją do robienia prawnych szwindli, zrzekania się praw do swojej twórczości tylko po to, by za książki i artykuły ona i jej rodzina mogły dostawać należne pieniądze. W innym wypadku straciłyby świadczenie pielęgnacyjne w śmiesznie niskiej wysokości 2119 zł.

Gdzie są te dzieci? W dupie!

czytaj także

Szpila napisała wprost, że to nie jej córki są chore, ale system. Jak by to ujęła transpłciowa aktywistka Maja Heban – Agnieszka poruszyła nie serca, ale sumienia. Bo marginalizowane obywatelki nie są od tego, by ckliwym tonem wzbudzać w was współczucie, lecz pokazać, że być może też, tak jak władze tego kraju, zamykacie na ich krzywdę oczy. Zabolało? O to chodziło. A teraz podpiszcie, proszę, petycję do prezydenta za przyjęciem ustawy o asystencji osobistej dla osób z niepełnosprawnościami. Dziękuję, wróćmy do tekstu Szpili.

Artykuł otrzymał w pełni zasłużoną nagrodę Grand Press w kategorii publicystyka. Na kilka dni przed galą, na której to ogłoszono, odebrałam od Agnieszki telefon. W głośniku nie usłyszałam dobrze mi znanej twardej laski, ale całkowicie roztrzęsioną osobę, którą Andrzej Skworz – szef konkursu – chwilę wcześniej potraktował jak gówno. A w wersji dla bardziej wrażliwych na brzydkie słowa – jak małą dziewczynkę. Tylko dlatego, że jako nominowana do najważniejszej nagrody dziennikarskiej poprosiła o możliwość wystąpienia na scenie i opowiedzenia o sytuacji osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunek, niezależnie od werdyktu.

Czasy darcia ryja na pracowników się skończyły

Jakże śmiała zmarnować cenny czas „lidera polskich mediów” na swoje nieważne, niedziennikarskie sprawy? Obraziła majestat, więc spotkała ją kara: zawstydzenie, poniżenie, obcesowość i triumfalna odmowa. Do tej ostatniej Skworz miał pełne prawo, ale czy nie mógł po prostu powiedzieć: „Przykro mi, pani Agnieszko, nie ma takiej możliwości, do widzenia”? Nie, bo w patriarchacie – którego świat dziennikarski widziany oczami surowych ojców redaktorów naczelnych jest emanacją – słabszego od siebie trzeba nie tylko odprawić z kwitkiem, ale i protekcjonalnie pouczyć. Niech wie, że nie powinien się wychylać ze swojej zawsze przegranej pozycji.

Najpierw oddajmy głos autorytetom

Emocje towarzyszące Szpili w tamtym momencie – te same, którymi naczelny „Pressa” pogardza w oświadczeniu na temat tamtej rozmowy, przeciwstawiając je rzetelności, standardom dziennikarskim i sztywnym zasadom organizowanego przez siebie konkursu – wystarczyły mi do zrozumienia, co się wydarzyło. Dokładnie to, co każda osoba zmuszona do konfrontacji z kimś postawionym wyżej od niej i mocno strzegącym hierarchicznego (a raczej folwarcznego) porządku zna jak własną, wiejącą pustkami – w przeciwieństwie do tych w eleganckich w marynarkach ważnych panów – kieszeń.

Ważny pan najpierw ze stoickim spokojem pluje w twarz i pokazuje miejsce w szeregu, by następnie zasłonić się własną racjonalnością i wytknąć histeryczność. Andrzej Skworz miejsca na wybudowanym przez siebie piedestale strzeże właśnie przy użyciu takich metod, o czym mówią upokarzane przez niego pracowniczki i pracownicy. Ale nie jest jedyny.

Plaga gównodziennikarstwa. O kondycji autorów pogardzanych

Redakcje zarządzane przez tuzy dziennikarstwa i twórców branży medialnej często przesiąknięte są toksycznością, manipulanctwem i narcyzmem. Wiem, bo sama w takiej pracowałam. Co gorsza, reprodukowałam przemocowe praktyki. Żałuję, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Ale poszłam na terapię i przestałam drzeć japę. Każdemu polecam.

Katarzyna Włodkowska wykonała kawał dobrej dziennikarskiej roboty i należą jej się wszystkie nagrody tego świata, ale pisząc artykuł o Skworzu, wpadła w powszechną w tym zawodzie pułapkę umniejszania doświadczeń ofiar medialnego kieratu poprzez oddawanie przestrzeni jego beneficjentom. Wysłuchamy, oczywiście, szeregowej dziennikarki, którą praca w redakcji „Pressa” zmusiła do leczenia psychiatrycznego, ale najpierw oddajmy głos Jackowi Żakowskiemu i Bogusławowi Chrabocie, którzy opowiedzą, jakim Skworz był tytanem pracy, silną osobowością, kreatywnym liderem i wyrazistym samcem alfa.

Można wybrać prestiż, ale czy warto?

Konwenanse i zasady rządzące w wertykalnej (by nie powiedzieć: fallusowej) hierarchii zostają utrzymane. Tak się przecież pisze obiektywne i rzetelne teksty dziennikarskie, prawda? Zawsze z drugą nogą, czyli opinią tych mających najwięcej przestrzeni medialnej, stojących murem za swoimi wysoko postawionymi kolegami i lekceważących anonimowe, nic nieznaczące pracowniczki, które coś tam marudzą.

Po publikacji materiału świat dziennikarski nie zatrząsł się w posadach. Za parę miesięcy kolejna edycja Grand Pressów i lepiej się nie narażać. Bezpieczniej jest grać w opresyjne i ociekające fałszem gry.

Czy przyjęcie nagrody z rąk kapituły, która dwa lata wcześniej chciała wyróżnić transfobiczny wywiad Beaty Lubeckiej, nie dostrzega w branży kobiet ani dziennikarzy lokalnych, naprawdę jest prestiżem i zaszczytem? Czy czek na 5 tysięcy, podpisany przez organizatorów konkursu, który finansowo wspierają Kulczykowie, gigant cyfrowy i sieć prywatnych przychodni medycznych, jest aż tak wartościowy? Czy naprawdę uważacie, drogie koleżanki i koledzy z branży, że dziękowanie ze sceny redaktorom, którzy traktują was lub wasze współpracowniczki jak śmieci, to dowód waszej wielkości?

Mogłabym napisać, że panujący „etos dziennikarski” jest śmiechu wart, gdyby nie to, że wiele osób pracujących w branży płacze i cierpi przez warunki, w jakich musi tworzyć swoje materiały. Nie dostaną Grand Pressa, bo nie są hołubionym w swojej redakcji Januszem Schwertnerem, tylko jakimiś nikomu nieznanymi dziewczynami z dobrym piórem, ale kiepską siłą przebicia.

Zastygła lawa grandpressowego obrządku

Na szczęście coraz więcej kobiet i innych dyskryminowanych grup pokonuje strach i symbolicznie kpi z porządku, jaki wymyślili sobie strażnicy patriarchatu i przemocowych struktur. Odzyskują podmiotowość dokładnie tak, jak zrobiła to Szpila, która nie tylko wykazała się odwagą, ale też determinacją w walce o prawdę i człowieczeństwo.

Zdaję sobie sprawę, że w wielu przypadkach niska pozycja nie pozwala na powiedzenie „stop” silniejszemu, że na doznawane krzywdy organizm nierzadko odpowiada zamrożeniem, niemocą, bezsilnością. Ale czy to znaczy, że należy wybielać, a wręcz gloryfikować pod wieloma względami niesprawiedliwy konkurs? A może to nie strach, tylko dbanie o własny interes, przejaw konformizmu oraz zasiedzenia w zastygłej lawie grandpressowego obrządku i kurtuazji?

Nie przekreślajmy tylko Kamila Durczoka, przekreślmy wszystkich dziadersów

Mówienie o konotacjach z religijnym ceremoniałem nie jest tu przesadą. Wprawdzie w artykule Włodkowskiej Skworz nazywany jest cesarzem, ale myślę, że on sam mianował się papieżem polskich mediów. Zresztą w przeszłości myślał ponoć o wstąpieniu do zakonu, współredagował Biblię dziennikarstwa. Ma to odzwierciedlenie w nabożnym czczeniu Grand Pressów. Ile jeszcze ofiar musi zostać złożonych na ołtarzu opresji, byśmy zrozumieli, że bałwochwalczy stosunek do statuetki w kształcie stalówki to kompletne nieporozumienie w 2023 roku?

Pewnie sporo, bo wciąż pokutuje przekonanie, że bycie dobrym dziennikarzem musi boleć, a bycie ważnym redaktorem musi ten ból podsycać. Bez tego nie ma kołaczy, czyli dobrych tekstów.

Gdyby Andrzej Skworz, Tomasz Lis czy Kamil Durczok nie krzyczeli na swoich podwładnych, nie mielibyśmy tych wspaniałych mediów, które stworzyli, tej wysokiej publicystycznej i dziennikarskiej jakości, etyki, klasy, moralności. Nie doświadczylibyśmy ich wizjonerstwa i geniuszu, a one nie mogą wzrastać bez choćby odrobiny przemocy i okrucieństwa, nazywanymi przez sprawców dyscypliną, charakterem zawodu, retro metodami zarządzania i koniecznością.

Dziennikarska martyrologia

Dziennikarz zaś – jak wiele czczonych w naszym kraju figur, od matki Polki, przez żołnierzy bohatersko ginących na frontach, aż po naśladowców Jezusa dźwigającego krzyż – musi zacisnąć zęby i wyeksploatować się do cna, znosząc w milczeniu ruganie z góry do dołu, kiepskie zarobki i inne niewygody. Po to, by po miesiącach – albo latach, bo reportaż Włodkowskiej powstawał przez blisko dekadę – dostąpić zaszczytu wystąpienia na gali Grand Pressów i z przyklejonym do twarzy uśmiechem odebrać statuetkę z rąk tych, którzy wcześniej wmawiali laureatkom i laureatom, że do niczego się nie nadają.

Myślałyście, że media są wolne? Na pewno nie od konwenansów, sztywnych rytuałów i hipokryzji, w których udziału rzadko kto chce odmówić. Nawet w tekście Włodkowskiej pytani o Skworza uznani dziennikarze i dziennikarki zdobywają się jedynie na wypowiedzenie okrągłych zdań o człowieku, który doprowadzał swoich pracowników do płaczu. Nikt zaś nie jest w stanie sobie wyobrazić, że można bez sprowadzania kogoś do parteru, z przyjemnością tworzyć dobre media. Jakby martyrologia prawicy nie ciążyła nam już wystarczająco, dołóżmy jeszcze tę pańszczyźniano-dziennikarską.

Mimo że śmierdzące mleko się rozlało, że 40 osób zdecydowało się opowiedzieć o fatalnej atmosferze panującej w „Pressie”, że o okropnych zachowaniach Skworza dyskutuje się w dziennikarskich kuluarach od lat, nie mamy w tekście mocnego potępienia ani naczelnego, ani samych nagród. Magdalena Kicińska, która sama kilka lat temu wystosowała oficjalny apel do organizatorów konkursu Grand Press o większą reprezentację kobiet w jury, wskazując na zmurszałość i nierówność w przyznawaniu tej nagrody, dziś mówi, że to „nadal najważniejszy polski konkurs”, nie porywając się na jednoznaczną krytykę środowiska za to, że przyzwala na najgorsze praktyki w imię „zastrzyku energii”, jaki daje statuetka.

Myślę jednak, że to nie o zastrzyk energii, ale o ego chodzi. Tak, tak, wiem, jak dobrze robią wam te tytuły dziennikarzy roku. Tak dobrze, że gdy ktoś z nich choćby niewinnie zadrwi, potraficie wytoczyć najcięższe działa oburzenia. Pamiętacie, co zrobiono ze Szpilą po odmowie przyjęcia nagrody? Zarzucano, że okazała brak szacunku dla dziennikarzy, którzy latami na nią pracują, a w dodatku nawołuje do nienawiści, mówiąc, że rypie martwiaki, czyli ośmiesza „reprezentantów ginącego gatunku mężczyzn bez żenady podtrzymujących gnijące i rozpadające się na naszych oczach struktury patriarchatu”.

Seksizm w wydaniu lukrowanym

Gdzie jest ten wasz szacunek, kiedy szef drze się na kolegę z biurka obok lub gładzi stażystkę po plecach? Gdzie był, gdy besztano Renatę Kim za „bycie donosicielką” w sprawie Lisa? Pewnie zaraz mi wytkniecie, że Krytyka opublikowała wywiad z eksnaczelnym „Newsweeka”. Byłam przeciwniczką puszczania tego materiału. Nie zareagowałam w porę, bo uznałam, że może jako była pracownica tej redakcji nie mam dystansu do sprawy. Dziś wiem, że powinnam krzyczeć z całych sił. Dlatego już więcej nie zamilknę, bo nie chcę być niewolnicą wyścigu – ani po kliknięcia, ani po uznanie w branży. Ale nie to się tak naprawdę liczy.

Teraz Andrzej Skworz przeprasza. I słusznie, ale nie zapominajmy, o co naprawdę toczy się tu gra – o sponsorów, którzy kryzysów wizerunkowych unikają jak ognia. Biorąc pod uwagę fakt, że naczelny „Pressa” – gazety spełniającej w dużej mierze funkcję folderu reklamowego – jest w pierwszej kolejności dobrym przedsiębiorcą, a nie dziennikarzem, musi ratować swoją firmę i konta, a nie zawodowy honor czy etykę, której brak tak chętnie wytykał innym.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij