Czechy i Słowacja – 1990 rok, Niemcy – 1990, Węgry – 1991. Wśród wszystkich krajów europejskich, które miały się uporać z widmem niezgodnych z prawem nacjonalizacji, wywłaszczeń i komunalizacji, Polska pozostawała jedynym, które przez prawie 30 lat się przed tym wzbraniało.
W środę okazało się, że najprawdopodobniej jeszcze w tym roku, podkreślmy – 2017, Prawo i Sprawiedliwość dokona mitycznego niemożliwego. To, o czym ruchy lokatorskie mówiły od lat, w końcu zostanie usłyszane. I nie dość, że się za reprywatyzację w końcu zabrano, to jeszcze robi się to w sposób, który spełnia większość oczekiwań osób pokrzywdzonych przez tzw. przywracanie sprawiedliwości dziejowej.
Koniec zawracania Wisły kijem
Należy powtórzyć za dr Tomaszem Luterkiem, że założenia projektu dużej ustawy reprywatyzacyjnej to przede wszystkim zmiana koncepcji patrzenia na krzywdy komunizmu i II wojny światowej. Po pierwsze, całkowicie rezygnuje się z oddawania nieruchomości w naturze. To właśnie oddawanie kamienic z lokatorami w środku, przekazywanie pałacyków, w którym mieści się jedyna w promieniu 30 kilometrów szkoła, czy działek, na których stoi urząd gminy, czy przedszkole, stanowiło przyczynę wielu krzywd społecznych. Ustawa ma to zatrzymać, a zamiast tego, mają być wypłacane odszkodowania.
Wreszcie jest – duża ustawa reprywatyzacyjna. Ale czy jest się z czego cieszyć?
czytaj także
I tu kolejny sukces. Dotychczas odszkodowania, mimo że nie stwarzały bezpośredniego zagrożenia dla lokatorów, szpitali, czy przedszkoli, wcale nie pozostawały obojętne dla budżetu samorządów i Skarbu Państwa – wypłacano sto procent obecnej wartości, bez uwzględnienia nakładów państwa na odbudowę, a nawet nakładów na remont, a do tego bez uwzględnienia przedwojennych hipotek, którymi często były obciążone nieruchomości. To wszystko również ma się zmienić. Po pierwsze, mamy wypłacać nie odszkodowania, ale 20-25 procentowe rekompensaty. Po drugie, wartość na podstawie której mamy je obliczać, to wartość nieruchomości z dnia nacjonalizacji, a nie z chwili obecnej. Po trzecie, nie będą wypłacane handlarzom roszczeń, ale wyłącznie najbliższej rodzinie.
Wiceminister Patryk Jaki prezentujący główne założenia projektu słusznie zauważył, że dotychczasowy problem z ustawą reprywatyzacyjną polegał m.in. na tym, że trudno było przewidzieć, jakie będą jej skutki finansowe dla państwa, ponieważ, i w to również trudno uwierzyć w 2017 roku, dotychczas nikt tego nie policzył – nie wiedzieliśmy, ilu nieruchomości roszczenia dotyczą i ile są warte. Projekt PiS ma poradzić sobie z tym w następujący sposób: najpierw przez rok czekamy, aż spłyną wszystkie roszczenia, potem sprawdzamy, ile pieniędzy możemy na to przeznaczyć, a potem staramy się wszystkich równo zaspokoić. I trudno temu rozwiązaniu odmówić rozsądku.
Na uwagę zasługuje także rozliczenie się z przedwojennymi hipotekami, o których dotąd państwo zapomniało. Tymczasem, według szacunków prof. Mirosława Kłuska z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, przed wojną było zadłużonych nawet 70-80% wszystkich majątków ziemskich i kamienic w miastach. Szczegółów rozliczeń hipotek póki co nie znamy, ale może to oznaczać, że część roszczeń stanie się przez to bezprzedmiotowa. Wystarczy przytoczyć przykład majątku Branickich – Pałac w Wilanowie był przed wojną zadłużony na astronomiczną kwotę kilku milionów przedwojennych złotych, a po wojnie spadkobiercy rodziny Branickich ubiegali się nie tylko o zwrot pałacu, hektarów ziemi, ale o wypłatę kilkuset milionów złotych.
Otwieranie puszki Pandory?
W założeniach projektu znalazło się coś jeszcze, co paradoksalnie daje prawnikom i prawniczkom wyspecjalizowanym w reprywatyzacji nadzieję na to, że klientów im nie zabraknie. Dotychczas warszawska reprywatyzacja była możliwa tylko w sytuacji, gdy uprawniona osoba złożyła w latach 40. tzw. wniosek dekretowy. W tamtym czasie wnioski były rozpatrywane negatywnie bez względu na przepisy, ale aktualnie to właśnie wnioski z lat 40. są podstawą reprywatyzacji. Tam, gdzie ich nie złożono, choćby ktoś wówczas przebywał w ubeckich kazamatach, nie ma możliwości reprywatyzacji w ogóle.
I teraz najważniejsze. W większości przypadków nie złożono w terminie wniosków dekretowych – na 40 tysięcy nieruchomości złożono je tylko w mniej niż połowie. Patryk Jaki zapowiedział, że wnioski nie będą miały znaczenia przy nowej reprywatyzacji. Co to oznacza? Że nawet dwadzieścia tysięcy wniosków dekretowych dotychczas uśpionych zostanie cudownie obudzonych. Pole reprywatyzacji paradoksalnie poszerzy się.
Nie słuchaliście Ikonowicza w 1995, to posłuchacie Jakiego w 2017
Co ciekawe, jeśli prześledzimy dwadzieścia projektów ustaw reprywatyzacyjnych z przeszłości, szybko okaże się, że historia ironicznie zatoczyła koło. Wygaszenie roszczeń reprywatyzacyjnych w zamian za niewielką rekompensatę już kiedyś było propozycją pewnego polityka i był nim Piotr Ikonowicz z Polskiej Partii Socjalistycznej. Ikonowicz prezentując projekt, mówił:
Zgłaszamy projekt ustawy o wygaśnięciu roszczeń reprywatyzacyjnych i rekompensatach za utracone mienie. Dlaczego tak stawiamy sprawę? Po pierwsze, dlatego że zawsze, kiedy się uchwala jakąś ustawę, trzeba sobie zadać pytanie nie tylko o to, kogo ta ustawa zaspokoi czy zadowoli, ale również o to, kogo skrzywdzi, a także o to, jakie będzie miała skutki dla rozwoju gospodarczego kraju.(…) Jednocześnie trzeba sobie zadać pytanie, czy ludzie, którym potrącano z wynagrodzenia za pracę jakiś procent, np. na odbudowę Warszawy, mają się dzisiaj godzić, żeby te kamienice, odbudowane za pieniądze potrącone z ich pensji, przekazywano w naturze byłym właścicielom?
Co w środę na konferencji prasowej prezentującej założenia projektu PiS mówił Patryk Jaki? Mniej więcej to samo – cierpieli wszyscy, każdy doświadczył jakiejś krzywdy. Zresztą w latach 90. to właśnie elity postsolidarnościowe najbardziej naciskały na reprywatyzację polegającą na zwrotach w naturze wszystkiego, co się da, a każdy odmienny pomysł, np. wypłaty rekompensat, traktowano jak postulat powrotu bolszewizmu. Wystarczy przypomnieć, z jakimi komentarzami spotkało się weto prezydenta Kwaśniewskiego do ustawy z 2001 roku, która zakładała zwroty w naturze i odszkodowania na poziomie aż 50 procent:
Pan prezydent działa tu po raz kolejny jako prezydent SLD, jako prezydent popierający grabież, jako prezydent, który działa wbrew oczywistej zasadzie poszanowania własności, jako prezydent, który sankcjonuje bezprawie Polski Ludowej.
Tak komentował na przykład Stefan Niesiołowski, wówczas ZChN, mimo że pod listem sprzeciwiającym się ustawie w tamtejszym kształcie właśnie ze względu na zagrożenie dla budżetu podpisało się czterdziestu profesorów i profesorek ekonomii z kilkunastu uniwersytetów. Wyrazy sprzeciwu wyrazili również Kuroń i Modzelewski, a nawet Jan Nowak-Jeziorański, który powiedział, że „żadna grupa obywateli nie może dochodzić swoich roszczeń, nawet najbardziej moralnie uzasadnionych, po trupie własnego kraju”.
czytaj także
Okazuje się, że po 27 latach konserwatywne partie nabrały rozsądku i przestały traktować reprywatyzację jako dekomunizację. Mało tego, PiS dziś mówi językiem zbliżonym do Ikonowicza i ruchów lewicowych czy anarchistycznych, które o konieczności zatrzymania karuzeli prywatyzowania czy reprywatyzowania wszystkiego jak popadnie mówiły od lat. Ta zmiana narracji i uznanie, że prawo własności nie może być bardziej uprzywilejowaną wartością niż inne prawa obywatelskie, a przede wszystkim niż bezpieczeństwo finansowe kraju, jest czymś, co w projekcie PiS-u najbardziej zaskakuje i to zaskakuje pozytywnie.
Czy reprywatyzacja jest moralna
Oczywiście nie obyłoby się bez głosów krytycznych, odwołujących się do koncepcji reprywatyzacji w ogóle. Wystarczy przypomnieć, że reprywatyzacja nie jest powszechnym programem socjalnym, ale dotyczy bardzo wąskiej grupy społeczeństwa. Innymi słowy wciąż oznacza przekazanie bagatela kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu miliardów złotych (na razie nie wiadomo, jaka to będzie kwota) z kieszeni nas wszystkich, do rąk bardzo wąskiej grupy społeczeństwa. I to często nawet nie do rąk właścicieli, ale do rąk ich spadkobierców.
czytaj także
Skoro Patryk Jaki mówi, że cierpieli wszyscy, to dlaczego mimo to uznaje, że ci, co tracili nieruchomości mają coś dostać, a ci, którym komuniści torturowali rodzinę, nic? Skoro to ma być jedynie gest uprzejmości w kierunku spadkobierców, to dlaczego musi to być całkiem wymierny gest finansowy?
Jak pisała na Facebooku Agata Ikonowicz-Nosal z Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej „radość z ustawy zatruwa jednak świadomość, że w zamian trzeba będzie zapłacić okup za prawo do spokojnego życia i mieszkania dla tysięcy lokatorów, potomkom tych, którzy wiedli wygodne życie dorabiając się bez pracy, gnębiąc wysokimi czynszami żyjące w nędzy rodziny pracownicze”.
Podobnie krytykuje Antoni Wiesztort z Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów: „Fundamentem ustawy jest oddzielenie «złej», «dzikiej» reprywatyzacji, kojarzonej z mafią, kuratorami, handlarzami roszczeń, od «słusznych» zwrotów dla «prawdziwych» spadkobierców. Tymczasem skala i głębia krzywd lokatorskich w toku reprywatyzacji w III RP znacznie przekroczyła już szkody na prywatnych właścicielach w PRL.”
Niezadowoleni są także byli właściciele i spadkobiercy, którzy zamierzają szukać sprawiedliwości w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasbourgu, choć na razie nie wydali oficjalnego oświadczenia.
To wszystko oznacza, że pod skórą wciąż drzemią pewne konflikty i niewyjaśnione problemy. PiS zapowiada dyskusję nad projektem. Czy tym razem będą to konsultacje społeczne z prawdziwego zdarzenia, przekonamy się.
**
Jesienią nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukaże się książka Beaty Siemieniako Reprywatyzując Polskę. Dlaczego prawo nie działa?