Kraj

Nie bójmy się klimatycznego alarmizmu [polemika z Kamilem Fejferem]

Nie jest tak, że tylko młodzi ludzie biją na alarm, a starsze, bardziej doświadczone osoby oddają się rozważnym namysłom. Nie jest też tak, że wiemy na pewno, jaki rodzaj aktywizmu przynosi zamierzony efekt, a jaki jest nieskuteczny. Dziś trzeba próbować wszystkiego.

Od jakiegoś czasu w gronie ludzi, którym zależy na walce z globalnym ociepleniem, toczy się żywiołowa dyskusja na dwa powiązane ze sobą tematy. Po pierwsze, jak wysoki jest rzeczywisty poziom zagrożeń klimatycznych; po drugie, jaki sposób mówienia o tych zagrożeniach daje największe szanse powodzenia.

Ostatnie akcje brytyjskiej grupy Just Stop Oil, przede wszystkim oblanie zupą szyby ochraniającej Słoneczniki van Gogha, tylko uwyraźniły ten spór. Kamil Fejfer, odpowiadając Galopującemu Majorowi, opowiedział się zdecydowanie po stronie osób, które uważają, że nie należy przesadzać z alarmistyczną retoryką, ponieważ sprawy nie wyglądają wcale tak dramatycznie, a nawet gdyby wyglądały, to taka retoryka wcale nie przynosi pożądanych skutków.

Choć rozumiem jego argumentację, mam kilka wątpliwości.

Przeciw apokaliptycznej retoryce: straszenie zagładą nie uratuje świata

Dzieci kontra dorośli?

Wśród przeciwników „nadmiernego” straszenia kryzysem klimatycznym pojawia się często argument, że tym straszeniem zajmują się przeważnie młodzi aktywiści. Dorośli i poważni ludzie wiedzą natomiast, że sprawy wcale nie wyglądają dramatycznie i potrzeba nam więcej spokoju. Sam Fejfer nie rysuje wprawdzie tego rozróżnienia aż tak mocno, niemniej sięga po figury „młodych alarmistów” i „rozsądnych dorosłych”. Z jednej strony pisze o „bardzo popularnym wśród młodych klimatycznym apokaliptyzmie”; z drugiej – napomina, że „przecież każdy dorosły człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że nie można z dnia na dzień po prostu przestać używać ropy”.

Dlatego może warto dla porządku nadmienić, że wskazywanie na dramatyzm sytuacji wcale nie jest domeną wyłącznie młodych aktywistów i aktywistek. Na właśnie trwającym szczycie klimatycznym w Egipcie sekretarz generalny ONZ António Guterres stwierdził, że „znajdujemy się na autostradzie do piekła i nie zwalniamy”. Nie wypominając nikomu wieku, Guterres to 73-letni mężczyzna z ogromnym doświadczeniem politycznym i dyplomatycznym, trudno zaliczyć go do młodych aktywistów. Nie mniej ostrych słów używał kilka lat temu Philip Alston, profesor prawa międzynarodowego i sprawozdawca ONZ, pisząc, że grozi nam „klimatyczny apartheid”.

Poważni panowie gotują nam katastrofę

Podobne głosy można znaleźć także wśród naukowców:

„Podwyższenie temperatury o każdy ułamek stopnia, to większe ryzyko powodzi, pożarów i upałów. Miasta przybrzeżne zostaną opuszczone. Prądy oceaniczne się zmienią. Uprawy będą coraz trudniejsze. Ekosystemy upadną. Setki milionów ludzi ucieknie z regionów, w których ciepło stanie się zbyt wysokie dla ludzkiego ciała. Czeka nas załamanie geopolityczne. Żadne miejsce nie będzie bezpieczne. Te katastrofy są jak kolejne ciosy w brzuch naszej cywilizacji” – to Peter Kalmus – analityk danych pracujący dla NASA.

W tym samym tonie wypowiada się polski fizyk atmosfery Szymon Malinowski: „Obowiązkiem naukowców jest przekazywanie społeczeństwu najnowszej wiedzy o świecie. A gdy zaczyna robić się bardzo źle i gdy mamy na to niezbite dowody, to musimy alarmować, ostrzegać i niekiedy straszyć. Tak się składa, że aktualny stan wiedzy mówi bez ogródek, że zbliżamy się do katastrofy”.

Film „Nie patrz w górę” przypomniał mi, jak sam rozpłakałem się w programie na żywo

Oczywiście, są też tacy politycy i naukowcy, którzy temperują nastroje. Rzecz w tym, że wcale nie ma prostego podziału na panikujących młodych i spokojnych dorosłych (polityków i ekspertów).

Uzasadnione emocje

Sam podział na podejście apokaliptyczne i nieapokaliptyczne też bywa niejasny. Tym bardziej że część osób – wliczając w to Fejfera – zdaje się traktować „alarmizm” i „apokaliptyzm” jako w zasadzie dwa różne określenia tej samej postawy, czyli, ogólnie rzecz biorąc, niepotrzebnego straszenia katastrofą. Tylko że bardzo trudno zdefiniować, co już zasługuje na miano katastrofy, a co jeszcze nie.

Zgadzam się z Fejferem, że wizja świata, w którym maczetą musimy wywalczyć sobie dostęp do wody, jest mało realna. Aczkolwiek nawet w tej sprawie to trochę zależy, o jakiej konkretnie części świata mówimy. O ile w Polsce raczej nie będziemy toczyć bitew o wodę, o tyle w Afryce jest to dużo bardziej prawdopodobne. Już kilka lat temu pojawiły się doniesienia o napiętej sytuacji między Egiptem, Sudanem i Etiopią z powodu sporów o kontrolę nad wodą i dostęp do niej, które zdaniem Ahmeda al-Muftiego, zajmującego się prawami człowieka, mogą doprowadzić do wojny.

Nie ma wody w państwie z kartonu

Kiedy ktoś martwi się, że kryzys klimatyczny zwiększa ryzyko wojen w Afryce, to już jest alarmizm, czy nie? Jaka emocja czy jaki poziom zaniepokojenia jest tu właściwy?

A jeśli ktoś martwi się humanitarnymi i politycznymi konsekwencjami tego, że miliony ludzi z Afryki i Azji będą uciekać w stronę Europy? I zastanawia się, czy nie zwiększy to popularności ksenofobicznych partii? Tym bardziej jeśli kraje europejskie będą musiały sobie radzić z załamaniem się łańcuchów dostaw żywności.

To jeden ze scenariuszy zarysowanych przez Christianę Figueres i Toma Rivett-Carnaca. Ich zdaniem jest to prawdopodobny rozwój sytuacji dla Europy w okolicach 2050 roku. Gdybyście się zastanawiali, nie, nie są to młodzi aktywiści, lecz dyplomaci, którzy z ramienia ONZ negocjowali słynne porozumienie paryskie. Czy to już łapie się na alarmizm-apokaliptyzm, którym – zdaniem Fejfera – jesteśmy szantażowani?

A jeśli już o emocjach mowa, to Fejfer przestrzega, że apokaliptyzm dla „dziesiątków tysięcy najbardziej wrażliwych był i będzie czynnikiem uaktywniającym epizody lękowe i depresyjne, a dla kolejnych tysięcy – źródłem dojmującego poczucia winy i beznadziei”. Zgadzam się z nim, że istnieje takie ryzyko, dlatego jestem zwolennikiem cieszenia się i motywowania małymi zwycięstwami klimatycznymi zamiast ciągłego frustrowania, że wciąż nie osiągnęliśmy jednego decydującego zwycięstwa.

Czy sojusz z Ukrainą przetrwa zimowy kryzys?

Jednocześnie trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak jedna poprawna emocja w walce o klimat – nawet w przypadku pojedynczych ludzi, a co dopiero w przypadku ruchów składających się z milionów osób, z których każda ma jakąś specyfikę.

Więc tak, nadmiar gniewu, żalu czy strachu może mieć negatywne skutki. A jednocześnie rację ma Dawid Juraszek, że tak samo negatywne skutki może mieć nadmierne i naiwne przywiązanie do klimatycznego optymizmu: „Gdy narracje o sukcesie prędzej czy później załamią się pod ciężarem złamanych obietnic, ci, którzy w nie zainwestowali, przestaną mieć motywację, by walczyć dalej. Co gorsza, kurczowo trzymając się optymistycznej nadziei jako rzekomo niezbędnego elementu uzasadniającego nasze działania w obliczu ogólnoplanetarnych zakłóceń, ryzykujemy, że zostaniemy zwaleni z nóg przez powtarzające się katastrofy – popadając w samobójcze złudzenia lub zupełną rozpacz”.

Aktywizm skuteczny, czyli jaki?

Fejfer puentuje tekst rozważaniami o skutecznym i nieskutecznym aktywizmie. Jego zdaniem obrzucanie szyb chroniących dzieła sztuki jest przeciwskuteczne, bo będzie odebrane jako „niezrozumiały akt wandalizmu” i do nikogo nie dotrze słuszny komunikat, czemu aktywiści Just Stop Oil się na to zdecydowali.

Pomija to, że odbiór komunikatu zależy od tego, czy media podadzą go dalej i jak w ogóle będą opisywały takie protesty. Nie ma tu żadnej konieczności, jest wybór. Dlaczego mamy wymagać od aktywistów, by dobrze się zastanowili nad PR-owym aspektem swoich działań, a nie oczekujemy od mediów, by też przemyślały, co i z jakiej perspektywy będą relacjonować?

Nie będzie wielkiego zwycięstwa dla klimatu. Są tylko małe kroki

Odłóżmy jednak ten wątek na bok i zadajmy proste pytanie: jaki aktywizm proponuje Fejfer w zamian?

Z jego tekstu wynika, że właściwie najlepszy aktywizm to taki, który przestaje być aktywizmem i zamienia się w rodzaj dyplomacji. Jak pisze: „Być może za 10–15 lat aktywistki z National Gallery dołączą do któregoś z tych nudnych gremiów. I w duszy stwierdzą: tu trzeba na spokojnie usiąść i pomyśleć. A z tymi puszkami pomidorów i przyklejaniem się do ścian to trochę beka była”.

To jest dyskusja stara jak sam aktywizm. Czy stawiać na kontrowersyjne akcje, czy spokojne zakulisowe rozmowy. Zawsze przy takiej okazji przypomina mi się historia amerykańskich sufrażystek. Gdy część z nich – pod przewodnictwem Alice Paul – postawiła na protesty pod Białym Domem, w trakcie których między innymi palono kukłę prezydenta (i to w czasie, gdy Stany Zjednoczone były na wojnie!), natychmiast upomniano je, że „tak się tego nie robi”. „Drogie panie, skąd to chamstwo? Po co ten patos?” – taki list opublikowało jedno z czasopism kobiecych. Amerykańskie sufrażystki dopięły jednak swego. Tak samo zresztą jak brytyjskie, które też sięgały po kontrowersyjne metody – w tym faktyczne niszczenie dzieł sztuki w muzeach. Na przykład w 1914 roku Mary Richardson potraktowała obraz Wenus z lustrem siekierą.

Nie chcę przez to powiedzieć, że skoro sufrażystki wygrały, to każda tego rodzaju akcja jest z definicji słuszna. Chodzi mi raczej o to, że zakulisowe rozmowy, ewentualnie grzeczne protesty to niejedyny możliwy model działania na rzecz zmiany społecznej. Gdybyśmy mieli wziąć taką wizję na serio, to musielibyśmy uznać, że największe postacie w historii aktywizmu nie wiedziały, co robią. Błądziły protestujące sufrażystki, błądził Martin Luther King, którego marsze miały fatalne notowania (74 procent ankietowanych uważało, że bardziej szkodzą, niż pomagają sprawie Afroamerykanów), a już na pewno błądzili uczestnicy zamieszek w Stonewall.

Mam wrażenie, że osoby doradzające aktywistom i aktywistkom, co jest skuteczne, jako punkt odniesienia traktują nie faktyczne przykłady aktywizmu wzięte z historii, ale wyidealizowany model, który funkcjonuje tylko w wyobraźni.

Zmiana społeczna jest kwestią tak skomplikowaną, że bardzo trudno jest wskazać jeden rodzaj aktywności i powiedzieć: „O! Właśnie to działa. Tak róbcie”. Dlatego bliskie jest mi podejście holenderskiego historyka Rutgera Bregmana, który pisze: „Wszyscy mają do odegrania jakąś rolę. Zarówno profesor, jak i anarchista. Networker i agitator. Prowokator i rozjemca. Ludzie posługujący się akademickim żargonem i popularyzatorzy ich ustaleń. Ludzie, którzy lobbują za kulisami, i ludzie, którzy protestują gwałtownie na ulicach”.

Homo sapiens robi politykę

Jak wielu innych krytyków Just Stop Oil, Fejfer zdaje się z góry przyjmować, że skuteczny aktywizm powinien nastawiać się na przekonanie do swojej racji większości społeczeństwa, szczególnie sceptyków. Ale nie zawsze tak jest. Amerykański ruch klimatyczny Sunrise Movement zdecydował się na taktykę wywierania presji na członków Kongresu, i to z jednej tylko partii – Demokratycznej. Zdaniem Andrew Marantza z „New Yorkera” to dzięki temu udało się wymusić na Partii Demokratycznej, włącznie z prezydentem Bidenem, bardziej zdecydowany program walki z globalnym ociepleniem. Efektem jest najambitniejszy pakiet inwestycji klimatycznych w historii USA.

Raz jeszcze – nie znaczy to, że wszystkie ruchy we wszystkich krajach powinny stosować taką taktykę. Rzecz w tym, żeby nie wyobrażać sobie, że istnieje jeden jedyny uniwersalny model skutecznego aktywizmu.

Postawmy na wszystkoizm

W sprawie klimatu jestem zwolennikiem ideologii wszystkoizmu.

Czy powinniśmy stawiać na atom, czy odnawialne źródła energii? Czy już teraz systemowo zmniejszać konsumpcję w najbogatszych krajach, czy może liczyć na zielony wzrost i nowe technologie? Czy lepsze są inwestycje państwowe, czy zachęty dla prywatnych firm? Czy stosować metodę kija (karać największych emitentów gazów cieplarnianych), czy marchewki (nagradzać tych, którzy chcą coś zmienić na lepsze)? Zwiększyć efektywność produkcji żywności czy przejść na weganizm?

Mam na to wszystko jedną odpowiedź: tak.

Klimatyczne plagi egipskie. COP27 to kolejny szczyt hipokryzji

Na poziomie teoretycznym, przynajmniej w niektórych wypadkach, może się to wydawać wewnętrznie sprzeczne. No bo albo idziemy w zielony wzrost, albo w dewzrost. Ale tak byłoby tylko wtedy, gdyby istniało jedno globalne ciało, które jedną decyzją określa, w jaką stronę pójdzie cały świat – od Konga po Stany Zjednoczone – i każdy sektor, od ochrony zdrowia po przemysł samochodowy. Tak nie jest. W rzeczywistości mamy serię setek, tysięcy decyzji – część z nich może mieścić się w logice dewzrostowej, inne w logice zielonego wzrostu.

Na co się one ostatecznie złożą, jaki system się z tego wyłoni, czy to będzie jeszcze kapitalizm, czy już coś innego, trudno powiedzieć. Wiemy natomiast, że każda z nich oddala odrobinę ryzyko zapaści środowiskowej.

Oto dlaczego rzuciłyśmy zupą pomidorową w van Gogha

Dokładnie tą samą ideologią wszystkoizmu powinniśmy się kierować w sprawie przepychania potrzebnych zmian. Tak jak pisze Bregman, potrzebujemy różnego rodzaju działań – i spokojnych negocjacji, i kontrowersyjnych akcji. Bo jako ludzkość zapędziliśmy siebie i wiele innych gatunków w kozi róg. Sprawy są na tyle poważne, że nie mamy już komfortu, żeby postawić wszystko na jedną kartę, na przykład na kartę „nudnych gremiów”, a wszystkie inne możliwości działania sobie odpuścić.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij