Świat

Przeciw apokaliptycznej retoryce: straszenie zagładą nie uratuje świata

Galopujący Major pisze, że katastrofa klimatyczna wiąże się z „zagrożeniem przetrwania gatunku” i z tym, że za 70 lat „mało gdzie na Ziemi będzie można znaleźć wodę pitną”. Major niepotrzebnie posługuje się tą samą przesadą co aktywiści. Im to przystoi, publicyście już chyba mniej.

„Pojawiają się komentarze, że atak akurat na obrazy nie ma związku z globalnym ociepleniem” – pisze Galopujący Major w swoim felietonie na temat oblania zupą pomidorową Słoneczników van Gogha przez aktywistki klimatyczne z organizacji Just Stop Oil. „Ale ten związek oczywiście istnieje. Jest on nadany mocą samej tej akcji, poprzez zestawianie bałwochwalczego kultu dzieła sztuki – wytworu działalności artystycznej przedstawiciela gatunku ludzkiego – z przetrwaniem całego gatunku, dla którego za jakieś 70 lat sztuka będzie daleko na liście priorytetów, kiedy już mało gdzie na Ziemi da się znaleźć wodę pitną” – pisze dalej.

Cóż, takiego związku nie ustanowią nawet najbardziej spektakularne gesty, ponieważ katastrofa klimatyczna nie wiąże się z „zagrożeniem przetrwania gatunku” ani z tym, że za 70 lat „mało gdzie na Ziemi będzie można znaleźć wodę pitną”.

W obronie faciali z pomidorówki

Major niepotrzebnie posługuje się tą samą przesadą co aktywiści. Im – w ramach tworzonego spektaklu – to przystoi. Publicyście już chyba mniej. Dodajmy, że w latach 50., kiedy około 60 proc. ludzkości żyło w ekstremalnej biedzie (obecnie w takich skandalicznych warunkach żyje ok. 9,3 proc.), sztuka była na tyle wysoko na liście priorytetów, żeby zachować Słoneczniki.

Co upadnie pierwsze: cywilizacja czy ZUS

Galopujący Major używa w swoim tekście doomistycznej retoryki podobnej do tej, której użył David Wallace-Wells w artykule The Uninhabitable Earth, zamieszczonym w „New York Magazine” (podobno najbardziej poczytnym w historii pisma). Major jednak dopchnął kolanem konkluzje autora do ściany.

Tymczasem – wbrew temu, co uważa wielu komentatorów – opowieści o zagrożeniu istnienia ludzkości, czy (moje ulubione) wizje tego, że na emeryturze każdy z nas będzie pilnował swojej studni z maczetą, nie są narracjami nauki.

Grono naukowców recenzujących artykuł Davida Wallace-Wellsa w serwisie fact checkingowym Climate Feedback uznała wiarygodność tekstu za niską, a sam tekst za wprowadzający w błąd. Taka opinia wynika właśnie z apokaliptycznego rysu tekstu.

Innym przykładem retorycznej przesady jest słynny raport Breakthrough National Centre for Climate Restoration z 2019 roku mówiący o tym, że istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że nasza cywilizacja rozpadnie się w 2050 roku. Także ten dokument został przez klimatologów-factcheckerów zrecenzowany jako „alarmistyczny” i „wprowadzający w błąd”. Wizja maczety i studni jest być może estetycznie pociągająca, ale niezwykle mało prawdopodobna.

Część z was może powiedzieć – „aha, niezwykle mało prawdopodobna, a więc nie niemożliwa!”. Tak, nie jest niemożliwa, ponieważ w przyszłości w zasadzie nic nie jest niemożliwe: tak wyginięcie gatunku, jak i to, że zostaniecie zabici przez meteoryt, kiedy pójdziecie świętować piąteczek. Nie są to scenariusze niemożliwe, ale na tyle mało prawdopodobne, że nie warto traktować ich jako domyślnych wariantów przyszłości.

Mam wrażenie, że właśnie tym stała się wizja rodem z Mad Maxa: pustynie po horyzont i hordy barbarzyńców walczących ze sobą o resztki zasobów. O takim scenariuszu słyszałem i czytałem chyba więcej razy niż o tym, że upadnie ZUS i Szwecja. A ostatnie dwie rzeczy – całkiem słusznie przecież – uważamy za wariactwo. Co wam się wydaje bardziej prawdopodobne – upadek cywilizacji czy upadek ZUS-u? Dla ułatwienia dodam, że ten drugi wpisany jest w pierwszy.

Albo rewolucja, albo apokalipsa?

Męczy mnie już domyślny apokaliptyzm i szantaż: rewolucja albo apokalipsa. Prawdopodobnie nie będzie ani jednego, ani drugiego. Jednocześnie bardzo popularny wśród młodych klimatyczny apokaliptyzm dla dziesiątków tysięcy najbardziej wrażliwych był i będzie czynnikiem uaktywniającym epizody lękowe i depresyjne, a dla kolejnych tysięcy – źródłem dojmującego poczucia winy i beznadziei.

To wszystko oczywiście nie znaczy, że nie stoimy przed ogromnym wyzwaniem cywilizacyjnym i gospodarczym. Stoimy – i jest to wyzwanie na skalę planetarną.

Konsekwencją pokpienia sprawy nie będzie prawdopodobnie ani kolaps całej cywilizacji, ani tym bardziej wymarcie naszego gatunku. A to dlatego, że społeczeństwa, gospodarki czy państwa mają dużą zdolność adaptacji do zmian rozciągniętych na dekady – a tym właśnie jest i będzie kryzys klimatyczny. Dla pokrzepienia dodam, że zeszliśmy z najgorszej ścieżki – choć emisje ciągle rosną, to dzieje się to wolniej niż w najgorszych scenariuszach, niektóre dane sugerują nawet, że od dekady emisje dwutlenku węgla są płaskie.

Konsekwencją zaniechania możliwie najbardziej wytężonych wysiłków będzie za to potencjalnie ograniczenie możliwości korzystania z owoców postępu dla setek milionów ludzi. A być może i – cytując Dawida Juraszka, z którym mieliśmy okazję wielokrotnie pięknie się nie zgadzać – brutalne zanegowanie owych owoców dla milionów kolejnych. Nie wspominam już o utracie bioróżnorodności (również dlatego, że na tym się po prostu nie znam).

I właśnie dlatego potrzebne jest jak najszersze poparcie, również polityczne, dla postulatów jak najszybszego dążenia do zera emisji netto. W kontekście rzucania pomidorami w dzieła sztuki zasadnym jest więc pytanie: czy takie akcje popychają nas do takiej przyszłości? Jeśli tak, to być może byłbym w stanie przełknąć nawet niezbyt mądre manifesty aktywistów.

„Jesteście bardziej zainteresowani ochroną obrazów czy ochroną planety i ludzi?” – pytała podczas protestu jedna z aktywistek. Odpowiedź jest oczywista – tak, nasza cywilizacja przykłada większą wagę do ochrony dzieł sztuki niż do ochrony życia (części) ludzi. Pieniądze przeznaczane na kulturę z całą pewnością mogłyby uchronić od śmierci z głodu setki tysięcy osób rocznie, a mimo to przeznaczamy je na kulturę.

Ale przyjmując ten rygoryzm moralny, również sama aktywistka bardziej martwi się o swój smartfon i ubrania niż o ochronę dziesiątek ludzi przed śmiercią głodową. Przeznaczając znaczną część zasobów, którymi dysponuje, na potrzeby tych najbiedniejszych (i jednocześnie wciąż prawdopodobnie pozostając w gronie 10–15 proc. najbardziej ekonomicznie uprzywilejowanych ekonomicznie mieszkańców globu), mogłaby ratować ludzkie życie. Wszyscy moglibyśmy. Ale tego nie robimy.

Zostawmy złośliwości na boku i wróćmy do skuteczności protestu. Problem w tym, że nie wiemy, czy tak kontrowersyjne akcje rzeczywiście popychają nas do zmniejszania emisji. Obrońcy aktywistek z organizacji Just Stop Oil mówią, że one generują spektakl, który następnie będzie obrabiany przez innych aktorów publicznej debaty – dziennikarzy, publicystów i artystów. A dzięki temu akcja przyczyni się do większego poparcia dla sprawy. Problem jest taki, że to wątpliwe założenie.

Co zapamiętamy z protestu?

Moja intuicja jest taka, że do – jak to ujął Galopujący Major – „zakompleksionych mieszczan” i „przestraszonych wujków i ciotek” nie przesączy się nic poza informacją o „szalonych aktywistkach”. Nie będzie żadnego niuansowania, że dzieła sztuki były chronione pancerną szybą, czy wsłuchiwania się w głos rzecznika organizacji Just Stop Oil, słusznie zwracającego uwagę na – delikatnie mówiąc – problematyczne decyzje brytyjskiego rządu odnoszące się do koncesji na wydobycie paliw kopalnych.

W ogólnej świadomości społecznej pozostanie niezrozumiały akt wandalizmu. „Zakompleksieni mieszczanie” prawdopodobnie nie złapią również ustanowionego rzekomo samym performatywnym gestem związku między oblaniem obrazu zupą pomidorową a katastrofą klimatyczną. Prawdę mówiąc, ja również go nie łapię.

Jest jeszcze jedna kwestia – być może takie gesty nie są już za bardzo potrzebne. A to dlatego, że – przynajmniej w krajach rozwiniętych – istnieje społeczny konsensus co do tego, że zmiany klimatu następują, są wynikiem działań człowieka i są potężnym wyzwaniem, którym należy się zająć.

Według raportu Deloitte z 2021 roku 81 proc. Polaków obawia się zmian klimatu. Według sondażu Eurobarometru niemal 70 proc. naszych rodaków uważa je za poważny problem. Według CBOS takiego zdania jest 77 proc. obywateli. Może nie trzeba już nikogo do tego przekonywać rzucaniem pomidorami w dzieła sztuki. Nawet przy ryzykownym założeniu, że kogoś naprawdę miałoby to przekonać.

Troska o klimat łączy lewicę i prawicę. Pora, by politycy wyciągnęli wnioski

Ja bym zaryzykował tezę, że taka akcja wypromuje same aktywistki wśród bardzo przekonanych, nieprzekonanych nie przekona, a większość tych, którzy uważają, że kryzys klimatyczny to ważne wyzwanie – po prostu wkurzy. Wbrew temu, co zdaje się sugerować Galopujący Major, nie uważam, że piana na ustach „zakompleksionych mieszczan” jest celem samym w sobie.

Koniec końców prawdopodobnie więc cała akcja to gest bez znaczenia, może ze środowiskowym znaczeniem dla samych aktywistek. I z pewnym niezamierzonym skutkiem – że więcej ludzi utwierdzi się w przekonaniu, że ci wszyscy aktywiści i ekolodzy mają kuku na muniu.

Jak mówić o koniecznych zmianach

W szerszym planie niezwykle istotne jest to, w jaki sposób przeprowadzać transformację w stronę gospodarek zeroemisyjnych. Bo przecież każdy dorosły człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że nie można z dnia na dzień „po prostu przestać używać ropy”. Na ropę jeżdżą nie tylko prywatne auta, ale również karetki i autobusy miejskie.

Ropa służy również do napędzania statków, na których trzyma się cała globalna gospodarka. O tym, co oznacza nagłe wstrzymanie frachtu, przekonaliśmy się w 2020 roku, kiedy mieliśmy najgłębszą recesję do II wojny. Jej skutkami był największy globalny wzrost skrajnego ubóstwa od II wojny światowej. Gaz natomiast jest paliwem stabilizującym systemy energetyczne, bo coś musi działać „w podstawie”, kiedy nie wieje i nie świeci.

Moglibyśmy postawić na atom, ale elektrowni jądrowych nie buduje się w tydzień – trwa to zazwyczaj kilkanaście lat. Dzieje się tak, ponieważ z powodów politycznych od dziesięcioleci odchodziliśmy od tego źródła energii, a co za tym idzie – wytracaliśmy kapitał intelektualny i know-how.

Między stwierdzeniem, że zmiany klimatu są bardzo ważnym wyzwaniem, a stworzeniem odpowiednich polityk i regulacji jest bardzo daleka droga. Ludzie z jednej strony mogą uważać, że zmiany klimatu są niezwykle ważnym problemem, a z drugiej – co zrozumiałe – nie będą chcieli ponosić kosztów transformacji.

Z badania Eurobarometru, na które powołuje się Polski Instytut Ekonomiczny, wynika, że 88 proc. Europejczyków popiera projekt sprawiedliwej zielonej transformacji. Jednocześnie niemal 80 proc. Polaków jest niechętnych do płacenia wyższych cen energii w celu przyspieszenia transformacji. Za nami jest tylko Bułgaria i Portugalia. Postulat budzi najmniej niechęci u Holendrów, Szwedów, Duńczyków, Maltańczyków i Niemców. Ale i tak około połowy respondentów z tych krajów nie chce płacić więcej za energię.

Oto dlaczego rzuciłyśmy zupą pomidorową w van Gogha

Widać tu pewną prawidłowość – kraje, w których niechęć do dopłacania jest największa, to niemal wyłącznie biedne kraje UE. Kraje, gdzie jest ona największa, są zamożne – a przypomnijmy, że Unia Europejska jest jednym z najbogatszych regionów świata. O tych wszystkich niuansach trzeba pamiętać, bo to one tworzą tarcia w skomplikowanej rzeczywistości.

Żmudne narady zamiast ekscesu

Transformacja wymaga bardzo głębokiego namysłu, który wykracza nieco poza hasło „Just Stop Oil”. Kiedy zaczniemy przeprowadzać ją w taki sposób, że znaczna część ludzi zacznie tracić wygody, to prawdopodobnie spadnie również poparcie dla samego projektu.

Do tych wygód nie zaliczam branży slow fashion ani konieczności wymiany sprzętu elektronicznego co 2–3 lata. Ich ograniczanie już ma miejsce, między innymi dzięki unijnemu prawodawstwu na rzecz „prawa do naprawy”. To postulaty jak najbardziej godne pochwały. Problem w tym, że ich wprowadzenie z pewnością nie wystarcza.

Ale – co wydaje się pocieszające – być może my w ogóle nie potrzebujemy ani rewolucyjnej ascezy, ani obalenia kapitalizmu. Ten drugi scenariusz generuje zresztą jeszcze więcej problemów, nie wspominając o tym, że systemy antykapitalistyczne były bardziej emisyjne niż kapitalizm. W dużej części wystarczy możliwie szybki – choć i tak długi – marsz w kierunku zmian w sposobach generowania energii.

To właśnie produkcja energii (bez której ogromnych ilości nie ma co marzyć o dobrobycie) jest najbardziej emisyjną gałęzią ludzkiej działalności. Jedną z najlepszych odpowiedzi na ten problem jest wspomniana kwestia reatomizacji energetyki – postawienie na źródło o największej gęstości energetycznej, najmniej emisyjne, wymagające najmniejszych zasobów. Oczywiście to nie jest jedyne rozwiązanie. Nie ma cudownych rozwiązań bardzo złożonych problemów.

Klimatyczne plagi egipskie. COP27 to kolejny szczyt hipokryzji

Istnieje oczywiście szereg innych sektorów, gdzie emisje jest bardzo trudno ścinać: produkcja cementu, wspomniany fracht, produkcja żelaza, awiacja, rolnictwo. Najnowszy raport IPCC (ale też raporty Międzynarodowej Agencji Energetycznej) wskazują, że jednym ze sposobów na emisyjne „domknięcie” tych działalności w odleglejszej przyszłości mogą być wciąż raczkujące rozwiązania wychwytu CO2 (warto pamiętać, że carbon capture and storage, CCS, to nie jedna technologia, tylko szereg rozwiązań, które mogą się wzajemnie uzupełniać).

Wszystkie te rozwiązania są i będą domeną nudnych narad, raportów, wdrożeń, potknięć, topienia miliardów dolarów w technologiach, które okażą się ślepymi uliczkami, nieudanych projektów i cichych działań dyplomatycznych.

Być może za 10–15 lat aktywistki z National Gallery dołączą do któregoś z tych nudnych gremiów. I w duszy stwierdzą: tu trzeba na spokojnie usiąść i pomyśleć. A z tymi puszkami pomidorów i przyklejaniem się do ścian to trochę beka była.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kamil Fejfer
Kamil Fejfer
Publicysta ekonomiczny
Publicysta zajmujący się rynkiem pracy i tematyką ekonomiczną. Autor książek: „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia chociaż więcej pracuje” oraz „Zawód”.
Zamknij