Kraj

Nasze sądy, wasza kasa – Morawiecki jedzie do Strasburga

Co wynika ze słów premiera Morawieckiego, poza hasłem powrotu do Europy (narodowych) Ojczyzn?

Rację ma profesor Ryszard Legutko: środowa dyskusja w Parlamencie Europejskim wokół wystąpienia premiera Morawieckiego była do bólu przewidywalna. Bo cóż zaskakującego w tym, że europosłanka Zielonych przypomina wielkie tradycje polskiej Solidarności, niemiecki chadek (i to z CSU) przywołuje Lecha Wałęsę i jego „nie ma wolności bez solidarności”, szef liberałów wskazuje na interes Rosji w rozbijaniu spójności UE, zaś europoseł UKIP sugeruje Polsce pójście w ślady Brytyjczyków, następca Korwina-Mikke w Parlamencie go za to chwali, zaś szef rządu PiS odszczekuje się prześladowcom, że zostaliśmy jak zwykle źle zrozumiani, że sędziowie SN to twarda postkomuna, zaś jego własnych kolegów – w domyśle, z poruczenia owej postkomuny – mordowano?

W kwestii praworządności PE chce dużo, a może niewiele – symboliczne rezolucje i filipiki europosłów to jego główne instrumenty egzekwowania wartości przez państwa członkowskie, nietrudno było zatem przewidzieć, że wizyta premiera kraju, który właśnie dobija niezależność sądownictwa, zamieni się w festiwal politycznego grilla. PiS z kolei nie traktuje Europarlamentu poważnie, szef rządu kierował więc przekaz – w duchu zasady, że polityka zagraniczna jest funkcją zarządzania elektoratem – na rynek krajowy, nie zaś do słuchaczy i polemistów zgromadzonych w Strasburgu. Nie dla nich przecież przeznaczone były słowa o państwie fikcyjnym, uległym wobec mafii, zaniedbującym własnych obywateli – i o narodzie, co (sam?!) powstrzymał „niemieckie barbarzyństwo”.

Środowisko prawnicze ramię w ramię ze społeczeństwem

czytaj także

Tematem debaty – co prawda, z racji wydarzeń wokół SN sugerowano Morawieckiemu jej odłożenie w czasie – miała być jednak przyszłość UE. Można oczywiście wskazywać, że przyszłość to także aksjologia, w tym kwestia praworządności, a granice unijnej „wspólnoty wartości” będą przecież w kolejnych latach przedmiotem gorących sporów. Jakie ustroje, jakie reguły prawa i jakie warunki brzegowe demokracji i liberalizmu będą się mieścić w UE, kto będzie rzecz weryfikował, gdzie wreszcie kończy się elastyczność pojęcia „demokracji i rządów prawa” – odpowiedzi na te pytania zdecydują o kształcie przyszłej UE, niewykluczone też, że o składzie jej członków. Niemniej, premier Morawiecki mówił o czym innym. Co z jego słów wynika, poza hasłem powrotu do Europy (narodowych) Ojczyzn?

Że Unia Europejska nie jest, ale może być demokratyczna jako instytucjonalna formuła międzyrządowej współpracy państw.

Że to większości parlamentarne i powoływane przez nie rządy mają demokratyczny mandat, nie kasta niewybieralnych biurokratów.

Że wyrazem solidarności z krajami (głównie wschodnich) peryferii są fundusze strukturalne płynące do obywateli i państw Europy Wschodniej, zaś prawo delegacji pracowników wg krajowych standardów pracy i płacy to warunek uczciwej konkurencji między krajami o wyższej i niższej produktywności.

Że Unia Europejska w kluczowych sprawach, w tym polityce zagranicznej, powinna mówić jednym głosem.

Że otoczeniu UE, zwłaszcza w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie, trzeba „pomagać na miejscu”, bo przecież migracja ekonomiczna ich mieszkańców do Europy oznacza drenaż tamtejszych mózgów.

Że różnorodność w UE jest wielką wartością, zaś ingerencja w sprawy poza kompetencjami KE – uzurpacją władzy bez demokratycznego mandatu.

Wreszcie, że we wspólnocie równych jedne narody nie powinny pouczać drugich.

To wszystko przypomina nieco przewrotną opowieść o Polsce jako prawdziwej demokracji liberalnej, o której na spotkaniu w Instytucie In.Europa opowiadał w połowie maja tego roku szef MSZ Jacek Czaputowicz: demokracji, bo opowiada się przeciwko władzy technokratycznych elit i za silną suwerennością państw narodowych, zaś liberalnej, bo zwalcza ingerencje w cztery swobody wolnego rynku.

Brzmi to nawet spójnie, konserwatywno-liberalnie, z Gaullistowskim wsadem, ale i akcentem na reprezentację obywateli: demokracje (narodowe) tak, technokracje nie.

Tyle że to wszystko bujda na resorach; opowieść pełna ukrytych założeń i przemilczeń, w praktyce zaś – wewnętrznie sprzeczna.

A może to nie brak dyplomatycznego wyczucia Morawieckiego?

Weźmy pierwsze i ostatnie: dla Morawieckiego podmiotem demokracji są de facto rządy państw narodowych, ewentualnie ich zaplecze w parlamentarnej większości. Pozorna oczywistość odsłania swe oblicze, gdy słyszymy słowa o pouczaniu narodów – oto grillowanie polityka prawicy przez polityków centroprawicy, lewicy i centrum jawi się jako upokarzanie jednego etnosu przez drugi. To nie Manfred Weber młotkuje Morawieckiego, to Niemiec wraz ze wszystkimi swymi dziadkami w Wehrmachcie gnoi Polaków. Ergo – Morawiecki to naród polski po prostu; dopowiedzmy sobie sami, gdzie w takim razie jest niechętna mu opozycja.

Demokratyczny mandat rządzących nie jest, po pierwsze, nieograniczony, bo wiąże go zawsze konstytucja jako – mówiąc Rosanvallonem – pamięć woli powszechnej, a także konwencje i traktaty, których wspólnota jest podmiotem. Po drugie zaś, głosowanie w wyborach parlamentarnych to jedna tylko z form owej demokracji: jako obywatele podwójni, Polski i Unii Europejskiej mamy prawo i narzędzia oddziaływać na nie inaczej niż poprzez własny rząd (np. przez europosłów, manifestacje na ulicy), nieraz też sprzecznie z wolą tego rządu.

Cztery swobody faktycznie są podstawą wspólnego rynku, zaś fundusze strukturalne ważnym instrumentem spójności, ale wartość tych pierwszych nie jest absolutna (np. swobodę świadczenia pracy zawsze ograniczają jakieś prawa pracownicze), zaś te drugie to tylko jeden z wymiarów solidarności. Spójność regionów i wyrównywanie rozwojowych szans to piękna sprawa, ale musi jej towarzyszyć redystrybucja nadwyżek handlowych, antycykliczna polityka na wypadek gorszej koniunktury, wreszcie wsparcie dla krajów doświadczonych brzemieniem geografii i geopolityki (vide Południe przyjmujące uchodźców, ale też wschodnia flanka zagrożona nadmiernymi aspiracjami upadłego imperium w sąsiedztwie). Krótko: wolność pracodawców nie równa się dobrostanowi obywateli, a solidarność ma nie tylko różne poziomy, ale i kierunki – nie wszystkie strumienie środków płynąć muszą na wschód od Łaby mocą zadośćuczynienia za Jałtę.

Silny „wspólny głos” i prawo weta to zazwyczaj sprzeczność – historia, geografia i polityka czynią interesy, ale i wyobraźnię cząstek UE sprzecznymi, przez co naprawdę wspólny dla 28 krajów mianownik musi być bardzo niewielki. Podwyższyć go może wielopoziomowość współpracy („coś za coś”), albo akceptacja decyzji większości przez mniejszość (czyt. głosowanie niejednomyślne), najlepiej zaś jedno w połączeniu z drugim – „złoty środek” między apodyktyzmem technokracji a warcholstwem liberum veto.

I wreszcie, różnorodność. Rzecz cenna, ale dlaczego ma oznaczać akurat arbitralność najsilniejszych (czyt. rządzących większości) na ich lokalnych podwórkach zamiast uznania pluralizmu wspólnot narodowych, wielości tożsamości obywateli, wreszcie gwarancji, że słabsi i mniejsi będą chronieni prawem i regulacjami, których zwycięzca nie może dowolnie naginać? Wracamy tu do kwestii aksjologii – Europejczycy, zwłaszcza ci bardziej prawicowi, lubią wytykać niektórym mniejszościom religijnym, że za fasadą obrony tradycji, historycznie kształtowanych praw i pielęgnowania odrębności zwyczajów kryją one często niesprawiedliwą hierarchię, arbitralną władzę, a nieraz wprost ordynarną przemoc. I ci Europejczycy miewają rację, tylko że ową hermeneutykę podejrzliwości warto zastosować do wszystkich układów władzy. Nie tylko społeczności brukselskiej Molenbeek, ale i rządów tych państw, które znoszą niezależność sądów (jak Polska), ingerują w niezależność mediów (jak Węgry), wprowadzają równoległe systemy prawne dla ubogich (jak Dania) czy przedłużają ponad wszelką miarę stany wyjątkowe (jak Francja). Równe dla wszystkich warunki brzegowe ustroju i praw obywatelskich – tak. Zasada nieingerencji – nie i po trzykroć nie!

I jeszcze „pomoc na miejscu”. Argument z drenażu afrykańskich czy bliskowschodnich mózgów jest słuszny, ale w ustach ministra Morawieckiego bałamutny – tylko nie widząc zdjęć z posterunków granicznych w Brześciu, nie znając polityki azylowej wobec Ukraińców, nie słysząc tyrad o roznoszących pasożyty uchodźcach moglibyśmy uwierzyć, że oferta pomocy rozwojowej dla Afryki to poważna propozycja polityczna.

Zapamiętajcie, Polacy nigdy nie bywają sprawcami zbrodni!

Jakiś postęp oczywiście jest – premier głosi dumę z walki z nazizmem zamiast składać kwiaty na monachijskich grobach Brygady Świętokrzyskiej. Podkreśla słabość wspólnoty obronnej UE, ale nie jej sprzeczność z Paktem Północnoatlantyckim, popiera nawet ponadnarodowy budżet Unii, eksponuje też pragmatyczny, a nie geopolityczny (czyt. antyniemiecki) wymiar idei Trójmorza. A mógł zabić, jak w starym dowcipie o Leninie, co potrącony przez brzdąca zaciął się brzytwą, lecz miłosiernie, za karę, wymierzył mu jedynie solidnego kopa.

Europa musi się zmienić, inaczej nie przetrwa. Polski rząd na pewno nie będzie tej zmiany aktorem, jeśli jego argumentem będą historyczne zasługi narodu, poskromienie postkomuny i 500 złotych na dziecko, zaś wizją przyszłości – dumping socjalny, status quo unijnych funduszy i niewpieprzanie się brukselskich biurokratów w nasze wewnętrzne sprawy w rodzaju podziału władz czy praw kobiet.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij