Musimy pogodzić się z faktem, że stan epidemiczny będzie trwał do momentu, aż osiągniemy odporność zbiorową. Chodzi o to, by jak najmniejszym kosztem dowieźć nas do tego celu – i po to budujemy model zarządzania restrykcjami. Rozmowa z dr. Michałem Możdżeniem, kierownikiem zespołu badaczy z krakowskiego UEK.
Michał Sutowski: Kto powinien decydować, od kiedy mogą nas strzyc fryzjerzy, a kiedy zacznie grać piłkarska liga polska? Czy w Polsce decyduje o tym minister zdrowia? A jeśli tak, czy to dobrze?
Michał Możdżeń: Na podstawie przekazów medialnych rządu trudno jednoznacznie wskazać, kto jest głównym decydentem. Od początku na szefa zespołu decyzyjnego w sprawie epidemii był lansowany minister Szumowski, ale obecnie to się rozmywa i coraz więcej decyzji komunikowanych jest przez innych aktorów. A to premier, a to prezydent coś powie albo wicepremier Emilewicz. Wiemy natomiast, że rząd posługuje się dwoma narzędziami: pierwsze to zestaw trzech kryteriów dotyczących skali epidemii w Polsce, z których dwa związane są z dynamiką zachorowań, a trzecie odnosi się do skuteczności testowania; drugie narzędzie to krótkookresowy kalendarz wychodzenia z restrykcji.
To w sumie zdroworozsądkowe. Badamy, czy chorujemy i kiedy będzie normalnie.
Niby tak, ale ludzie, którzy podejmują decyzje, mają z tyłu głowy założenie, że przecież nie chcemy zrobić krzywdy gospodarce, przy czym myślenie idzie w tę stronę, że jeśli uratujemy firmy, to i rynek pracy się ustabilizuje. Zasadniczo nie ma wątpliwości, że rząd bierze pod uwagę inne kryteria niż czysto zdrowotne, ale nie wiemy, w jakim stopniu i na jakich zasadach. My proponujemy, aby te kryteria odkryć, pokazać, że między wymiarami aktywności społeczno-gospodarczej i opieki zdrowotnej są istotne zależności.
czytaj także
I po to przygotowujecie – wy, to znaczy zespół badaczy z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie – naukowy model zarządzania restrykcjami? Żeby otwarcie powiedzieć: gospodarka też się liczy? I dać temu podkładkę z danych, wzorów, teorii?
Założyliśmy, że tego nie można zamiatać pod dywan. Trzeba wprost mówić, że istnieją pewne kompromisy społeczne związane z zarządzaniem restrykcjami, choćby ze względu na to, że w przyszłości – jeśli sprawdzą się prognozy epidemiologów – będziemy mieć do czynienia z nawrotami epidemii.
Trzeba wprost mówić, że istnieją pewne kompromisy społeczne, związane z zarządzaniem restrykcjami.
A w każdym razie, że trzeba będzie podejmować trudne decyzje o ponownym zaostrzaniu restrykcji.
A nie tylko łagodzeniu?
To jest wątpliwość, która ma szerszy wymiar związany z retoryką rządu – mowa jest w zasadzie wyłącznie o warunkach łagodzenia restrykcji. Premier Morawiecki sugeruje czasem, że może nastąpić powrót do zaostrzania, natomiast kryteria oficjalnie przez władze promowane w ogóle nie zakładają takiej możliwości. To jest błąd.
W debacie publicznej są jednak obecne te dwa konteksty, tzn. zdrowie i stan gospodarki, słychać głosy o „lekarstwie gorszym od choroby” itd. Ale jeśli rozumiem, wasz zespół szuka jeszcze większej liczby czynników, które powinny decydować o sile restrykcji?
Zdecydowanie tak, bo u podstaw naszego modelu leży właśnie założenie, że epidemia będzie falowała i że musimy się pogodzić z faktem, że jakiś stan epidemiczny będzie trwał aż do momentu, kiedy zarazi się 60-80 procent populacji kraju, albo zostanie wynaleziona szczepionka i osiągniemy odporność zbiorową. Chodzi o to, by jak najmniejszym kosztem dowieść nas do tego celu.
Ale które koszty są najważniejsze? Najbardziej dotkliwe?
Najważniejszy koszt to utracone zdrowie i życie ludzi. Opieka zdrowotna w Polsce – już od lat niedofinansowana i trzymająca się na agrafce – po prostu nie podoła liczbie pacjentów, jeśli epidemia wymknie się spod kontroli.
Czy odpowiedzią na koronawirusa ma być akcja „zabierz babci klucze”?
czytaj także
Koszt najważniejszy, ale niejedyny?
Towarzyszą mu różne kompromisy, sytuacje „coś za coś” i jest ich sporo, dużo więcej, niż wynika z powierzchownego przekazu z mediów. Nasz model uwzględnia w sumie sześć takich obszarów. Pierwsza jest ochrona zdrowia, rozumiana jako zdolność do „obsłużenia” epidemii. Drugi obszar skupia się na sytuacji przedsiębiorstw. Nie należy tego jednak sprowadzać tylko do sytuacji ekonomicznej firm, stąd trzeci obszar to sytuacja pracowników i generalnie rynek pracy. Czwarty to nastroje społeczne – chcemy uświadomić opinii publicznej i decydentom, że to, co ludzie uważają na temat epidemii i w ogóle tej całej sytuacji, ma znaczenie nie tylko wizerunkowe.
Opieka zdrowotna w Polsce – już od lat niedofinansowana i trzymająca się na agrafce – po prostu nie podoła liczbie pacjentów, jeśli epidemia wymknie się spod kontroli.
Tylko?
Przecież kiedy nastroje bardzo się pogorszą, to skuteczność restrykcji będzie malała. A wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za skuteczne wdrożenie restrykcji i ich utrzymywanie. Piąty element ważny z punktu widzenia nałożonych ograniczeń to, na ile wydolne są finanse publiczne. Bo sytuacja zamknięcia i jeszcze wprowadzania tarcz antykryzysowych – całkiem hojnych, za co należy rząd pochwalić – szybko wygeneruje presję na zdolności pożyczkowe państwa.
W sensie: polski dług będzie rósł?
Konsekwencją może być to, że rentowność obligacji wzrośnie, a z nią koszt długu, który trzeba obsługiwać. Nie chcemy, by był wysoki, bo ograniczy to możliwość działania państwa w przyszłości. No i wreszcie, po szóste – trzeba zauważyć, że nie żyjemy w gospodarce autarkicznej, zamkniętej na zagranicę. Zarówno towary, jak i przede wszystkim ludzie regularnie przekraczają granice.
Fajny kraj do życia (po koronawirusie). Z Marią Liburą o ochronie zdrowia [podcast]
czytaj także
To oczywiste, ale co z tego wynika?
Żeby podejmować racjonalne decyzje co do luzowania czy zaostrzania restrykcji, musimy wiedzieć, czy otwarcie na kontakty z zagranicą nie zwiększy ryzyka nasilenia epidemii w Polsce. Jeśli np. u naszych sąsiadów czy partnerów handlowych jest duża skala zarażeń, a jednocześnie restrykcje są tam utrzymywane na niskim poziomie lub obniżane, to będzie znaczyło, że prawdopodobieństwo zarażenia za granicą rośnie.
Przeciwstawiacie logikę „kalendarza restrykcji”, na który czeka opinia publiczna, logice modelu kryteriów, które decydują o ich łagodzeniu lub zaostrzaniu. Czy to znaczy, że nie powinniśmy domagać się od rządu bardziej szczegółowego harmonogramu – kto i kiedy będzie mógł normalnie pracować?
Wydaje się, że wszystkie kraje, które stosują jakieś „kalendarze restrykcji”, mają w swoim mechanizmie decyzyjnym zaszyte kryteria, które go determinują. Nie chcemy też doprowadzić do sytuacji, w której ten czy inny sektor gospodarki będzie zamykany z dnia na dzień w reakcji na nowy raport GUS czy wskaźnik z rynku przedsiębiorstw. Jakiś kalendarz musi być, ale nie na zbyt długi okres.
Bo i tak się nie sprawdzi? Rząd zapowie otwarcie szkół za trzy tygodnie, a salonów fryzjerskich za pięć, a potem i tak trzeba będzie wszystko odkręcać?
Jesteśmy skazani na eksperymentowanie czy mówiąc inaczej – uczenie się walki z epidemią i wirusem, bo nie wiemy, jaki będzie wpływ restrykcji na zdrowie i na otoczenie społeczne. Ale nawet eksperyment musi być oparty na czytelnych zasadach, co, kiedy i w odpowiedzi na jaką sytuację zostanie zrobione. I właśnie te zasady czy kryteria zawiera nasz model. Jeśli mamy przejrzyste kryteria podejmowania decyzji, to nawet kiedy jakieś wskaźniki – zachorowalność, bezrobocie czy nastroje – się pogorszą po wdrożeniu jakiś środków, to będziemy przynajmniej coś wiedzieli na temat wpływu luzowania konkretnej restrykcji na stan epidemii. A zarazem bogatsi o doświadczenie będziemy mogli modyfikować restrykcje, by były mniej uciążliwe z punktu widzenia różnych skutków ubocznych.
W opisie waszego modelu wskazujecie, że sygnały i wskaźniki, jakie docierają do władzy, mają charakter opóźniony – czy państwo jest dziś w ogóle w stanie zebrać dane, które pozwalają na bieżącą, adekwatną ocenę sytuacji?
Pandemia COVID-19 jest laboratorium skuteczności instytucji i polityk publicznych: dzieje się w czasie rzeczywistym, wiąże się z nowym, nierutynowym zjawiskiem. I z tej perspektywy można powiedzieć, że nie dowiadujemy się wiele nowego na temat państwa.
Ale w sensie, że jest tak źle czy tak dobrze, jak zawsze?
Najprościej rzecz ujmując, polityka publiczna składa się z fazy diagnostycznej, programowo-decyzyjnej, implementacji i ewaluacji. I teraz niedostatki tej polityki na każdym etapie widać jak w soczewce, wyostrzone, choć obserwowaliśmy je od długiego czasu, praktycznie od dekad, od kiedy taka refleksja jest w ogóle prowadzona.
czytaj także
No to jedźmy po kolei.
Co do diagnozowania, to zawsze wiedzieliśmy, że państwo robi to nie najlepiej, bo nie ma zbudowanych wystarczająco responsywnych instytucji statystyki publicznej (choć trzeba zauważyć widoczną poprawę jakości komunikacji po stronie GUS-u), a także nie umie komunikować się z partnerami społecznymi. A to jest kluczowe z perspektywy otrzymania obiektywnych danych na temat stanu różnych branż czy całych grup społecznych.
Czyli piszemy program walki z epidemią, znaczy – rząd pisze, nie mając pewnych danych?
W fazie programowania trzeba podejmować decyzje – teraz to się dzieje trochę na bazie intuicji, trochę wedle różnych kryteriów, które nie są przejrzyste. Nie wiemy np. dlaczego uruchomiono rozgrywki ekstraklasy, a pozostałych lig już nie. Wyłania się z tego obraz podejmowania decyzji w sposób reaktywny, no i również na bazie podszeptów branżowych grup interesu.
Jakiś przykład?
Niedawno podjęta decyzja o otwarciu galerii handlowych, z perspektywy kompromisu między gospodarką, sytuacją społeczną a epidemią, nie była najlepsza. Możemy sobie wyobrazić środki korzystniejsze dla gospodarki jako całości czy firm i zarazem mniej ryzykowne z punktu widzenia sytuacji epidemicznej.
Niedawno podjęta decyzja o otwarciu galerii handlowych, z perspektywy kompromisu między gospodarką, sytuacją społeczną a epidemią, nie była najlepsza.
A co przesądziło?
Decyzja – mówię to na bazie doniesień medialnych – podjęta została po negocjacjach z przedstawicielami galerii handlowych. To chyba jasne, że nie mówili urzędnikom: „nie otwierajcie nas, broń Boże, bo przecież zdrowie jest najważniejsze”. Nasz model jest odpowiedzią na takie bolączki. Pozwala bowiem na stworzenie pewnego „kręgosłupa”, na którym decydenci mogą się oprzeć podczas negocjacji z przedstawicielami partnerów społecznych.
Od modelu znikną grupy interesów i lobbing?
Nie, ale modele na biurkach ministrów – gdzieś na styku dwóch faz działania, czyli diagnozowania i programowania polityk publicznych – pozwalają zbudować stałe ramy podejmowania decyzji, które mogą być modyfikowane, ale które motywują polityków, by przynajmniej uzasadniać modyfikacje.
czytaj także
I co, od uzasadniania decyzje w ministerstwach zrobią się bardziej racjonalne?
To jest istotne nawet z punktu widzenia komunikacji, która jest przecież warunkiem koniecznym wdrożenia skutecznych rozwiązań. Skuteczność działań zależy od wszystkich obywateli, bo i zarządzanie restrykcjami to dość wyjątkowa polityka publiczna, gdzie wszyscy jesteśmy egzekutorami woli rządu. Obywatele i różne grupy muszą mieć przekonanie, że za restrykcjami stoi jakaś logika.
A co im to da?
Nie mogą mieć poczucia, że decyzje podejmowane są chaotycznie czy − tym gorzej − w interesie zorganizowanych grup społecznych bądź na bazie kalkulacji politycznej. Bo wtedy potencjał, by utrzymywać zdolność podporządkowania decyzjom rządu, będzie dużo mniejszy.
Rozumiem, że wola ludzi się liczy, ale politykę rządu to wciela jednak głównie administracja, podległe władzy służby.
Efekty ich działań niestety nie napawają optymizmem. Było na początku wiele doniesień w mediach o tym, że policja nakładała mandaty w absurdalnych sytuacjach, np. w myjniach samochodowych, pomimo że nie były one zamknięte.
A problem mógłby być złagodzony, gdyby kryteria były stosunkowo jasne. Cały czas, powtórzę, rząd jest zmuszony eksperymentować. Ale niech robi to z otwartą, nomen omen, przyłbicą i udowadnia, że zrobi w praktyce wszystko, by dowieść nas do tej odporności populacyjnej przy jak najmniejszych stratach.
czytaj także
I przyzna otwarcie, że będzie się czasem mylił?
Tak. Żeby skutecznie działać, rząd musi się sprawnie komunikować, być wiarygodnym partnerem. Bo ludzie widzą, kiedy restrykcje są podporządkowane doraźnym decyzjom politycznym, i tracą wtedy zaufanie.
Żeby skutecznie działać, rząd musi się sprawnie komunikować, być wiarygodnym partnerem. Bo ludzie widzą, kiedy restrykcje są podporządkowane doraźnym decyzjom politycznym, i tracą wtedy zaufanie.
Podobała mi się bardzo niedawna wypowiedź niemieckiego wirusologa Christiana Drostena ze szpitala Charite, który mówił, że właśnie w takich sytuacjach testuje się prawdziwych liderów politycznych. Prawdziwy lider jest w stanie przekonać społeczeństwo, że nie działa na podstawie bardzo partykularnych interesów, i właśnie to zwiększa skuteczność jego działania.
Mówiłeś jeszcze o fazie czwartej polityki publicznej – sprawdzeniu, czy coś działa. Jak to na dziś wygląda?
Ewaluacja teoretycznie dzieje się po zakończeniu prowadzenia danej polityki, ale możemy też coś robić w trakcie, tzn. monitorować decyzje o eksperymentalnym charakterze. Musimy cały czas zbierać informacje na temat skuteczności restrykcji, które zdejmujemy lub nakładamy, w kontekście ich uciążliwości społeczno-gospodarczej. I to układa się w powtarzalny cykl, ustrukturyzowany proces, który pozwala względnie racjonalnie podejmować decyzje i jednocześnie mieć przekonanie, że mamy partnerów społecznych za sobą. Nie mówię tylko o obywatelach jako pewnej masie, ale też zorganizowanych – ważna jest współpraca z samorządami, dawanie jasnych wytycznych w sytuacji, kiedy łagodzimy restrykcje.
czytaj także
Z tym to chyba nie było najlepiej. Kwestia dopuszczalnego dystansu między dziećmi w żłobkach była tematem wielu memów.
Widać, że jest problem, kiedy samorządy np. obawiają się otwierania przedszkoli i brania na siebie ryzyka. Rola rządu jest wtedy nie do przecenienia, ale jako koordynatora, nie generała.
Są rzeczy, które naturalnie bada się ex post, ale co można by badać na bieżąco, a się tego nie robi? Czy np. dane na temat zwolnień nie są aby spóźnione? Rejestrowane bezrobocie prawie w ogóle nie wzrosło.
Polskie państwo dysponuje danymi, które dają możliwość pewnej wstępnej diagnozy sytuacji, ale nie są one zbierane z wystarczającą częstotliwością.
Polskie państwo dysponuje danymi, które dają możliwość pewnej wstępnej diagnozy sytuacji, ale nie są one zbierane z wystarczającą częstotliwością.
Przecież np. dane na temat bezrobocia w powiatowych urzędach pracy dałoby się zbierać co tydzień. Może zresztą są one nawet zbierane, ale my tego nie wiemy – rząd nie chwali się, jak często coś bada, jakie ekspertyzy zleca itd.
No dobrze, ale chyba są poza tym jakieś źródła, które pozwalają ocenić, jaka jest sytuacja pracowników? Poza dowodami anegdotycznymi, że szwagier stracił pracę.
Poza zlecaniem ankiet wśród przedsiębiorców rząd nie ma łatwych metod, by to weryfikować, choć są dane zbierane przez prywatne firmy, które dają nam wyobrażenie o skali wpływu epidemii na rynek pracy. W związku z tym zastosowaliśmy dwa uzupełniające wskaźniki. Jeden dotyczy zgłoszeń zwolnień grupowych, który historycznie stanowił nie najgorszy probierz wyprzedzający dla poziomu bezrobocia. Drugi to autorski wskaźnik uzupełniający do danych oficjalnych – liczba wyszukań frazy „zasiłek dla bezrobotnych” w Google.
Koronawirus. Oto jedyny sensowny plan antykryzysowy dla polskiego rządu
czytaj także
I to rzeczywiście pokazuje coś istotnego?
Znów, historycznie dobrze korelował on z wysokością bezrobocia, choć zdajemy sobie sprawę, że obecnie jego wartości mogą być zafałszowane, a to w konsekwencji nasilonych obaw pracowników o zatrudnienie. Dlatego też ten wskaźnik w naszym modelu ma niską wagę.
I co z tych wyszukiwań na dziś wynika?
Że bezrobocie będzie wynosiło od 8 do 14 procent po ustaniu pierwszej fali epidemii lub pod koniec roku. Raczej nie zapowiada się dobrze.
Chyba niedobrze też, że władza nie ma danych, co się dzieje ze społeczeństwem?
Dość dobrze da się rozpoznać zmianę sytuacji przedsiębiorstw, które same są bardzo silnym partnerem rządu. Silniejszym notabene niż związki zawodowe, które jakoś przesypiają ten czas.
W jakim sensie?
Doceniam działalność związków, jeśli chodzi o próby ochrony praw pracowników w czasie epidemii, natomiast mam wątpliwości co do ich uzasadnień i diagnoz. Związki zawodowe nie informują, co wynika z ich badań tego obszaru, jaka będzie skala kosztów pandemii dla pracowników, albo przekazywane informacje są fragmentaryczne; ZNP i Solidarność zapowiadały dopiero, że jakieś badania zrobią. A przecież byłby to bez wątpienia mocny argument na rzecz silniejszych narzędzi ochrony pracownika w tym czasie, a nawet po nim.
Tarcza antykryzysowa okiem związkowców: antypracownicza, antyzdrowotna i antyludzka
czytaj także
Jak oceniacie dostępne narzędzia restrykcji? I jak ważycie ich wpływ na różne wymiary sytuacji epidemicznej, od ochrony zdrowia po sytuację zagraniczną?
Obok sześciu wymiarów sytuacji epidemicznej, o których była już mowa, mamy osiem obszarów restrykcji – poukładane są według kolejności od najmniejszego do największego wpływu na sytuację epidemiczną z perspektywy naszych intuicji oraz badań, do których mieliśmy dostęp, zanim zaczęliśmy przygotowywać model.
Obok sześciu wymiarów sytuacji epidemicznej, o których była już mowa, mamy osiem obszarów restrykcji.
To jest ta jego część, która będzie aktualizowana, ponieważ na bieżąco uzupełniamy wiedzę na temat relacji między restrykcjami a dynamiką epidemii.
I jak to poukładaliście? Tzn. wpływ tych obszarów na zachorowania.
Wygląda to w ten sposób: imprezy masowe to raz. Dwa to działalność szkół, przedszkoli, uniwersytetów i instytucji kultury, czyli relatywnie dużych skupisk ludzi. Trzy to ruch graniczny, cztery – transport publiczny. Pięć to miejsca spotkań publicznych, typu restauracje, bary, kluby i galerie. Później, na miejscu szóstym, jest działalność przedsiębiorstw produkcyjnych. Siódme są prywatne sposoby przemieszczania się i spotykania, wreszcie – ósme – zasady bezpośredniego kontaktowania się między ludźmi, czyli social distancing.
Mamy klasyfikację i co dalej?
No i szacujemy, jaki wpływ mają restrykcje w danym obszarze na sytuację w danym wymiarze – tzn. jak np. ograniczanie imprez masowych wpływa na sytuację zdrowotną. Z drugiej strony zawsze jest drugi element, który mówi, jak ważny jest ten wymiar działalności społeczno-gospodarczej z punktu widzenia funkcji dobrobytu, czyli mówiąc prościej, jak wysoko dany wymiar aktywności znajduje się w naszej hierarchii wartości.
No dobrze, ale jak to szacujecie? Jak wymierzyć, czy zakaz zgromadzeń powyżej 50 osób lub warunki chodzenia w maseczkach wpływają na nachylenie krzywej zachorowań czy stan finansów publicznych?
Nie ma zobiektywizowanej metody budowania takiej macierzy wag, więc zaprosiliśmy 14 ekspertów współpracujących w ramach naszej uczelni – interdyscyplinarny zespół – żeby określone wagi podporządkowali do okienek macierzy. Te wagi, na podstawie dostępnych danych, pomagają stwierdzić, czy coś należy otwierać czy raczej powinniśmy z tym mocno uważać.
Ale wpływ tych czynników na decyzje o restrykcjach nie jest równy, jak rozumiem. Zdrowie jest najważniejsze?
Tak. Jeśli sytuacja epidemiczna wymyka się spod kontroli, jest to bezwzględne wskazanie dla zamknięcia jakiegoś obszaru wrażliwego, to samo dotyczy sytuacji międzynarodowej, przy czym ona ma wpływ przede wszystkim na decyzje w zakresie luzowania obostrzeń ruchu granicznego. Pozostałe czynniki – kondycja przedsiębiorstw, nastroje społeczne, rynek pracy czy finanse publiczne nie dają nigdy wskazań do zaostrzania restrykcji, są niejako ucięte w połowie.
To znaczy?
Sytuacja zdrowotna i międzynarodowa mają wartości od -1 do 1, gdzie te wartości graniczne wskazują, że powinniśmy raczej na pewno otwierać lub zamykać jakieś obszary. A te pozostałe mają możliwe wartości od -1 do 0, czyli w skrajnym przypadku albo coś bezwzględnie otwieramy – bo sytuacja jest dramatycznie zła, albo zostawiamy restrykcje takie, jak są, jeśli sytuacja jest do przyjęcia. To wynikło z przekonania, że nie ma tak dobrej kondycji firm, która uzasadniałaby zamykanie gospodarki, ani wystarczająco dobrych nastrojów społecznych, żeby dokręcać śrubę. Tak wygląda ogólna mechanika tego modelu.
Majmurek: Protest przedsiębiorców albo pocztówka z przyszłości
czytaj także
Mówiłeś, że bezrobocie za kilka miesięcy będzie wynosić między 8 a 14 procent – to dość duży rozrzut szacunków. Co wy właściwie wiecie na pewno w ramach tego modelu? Na ile on jest precyzyjny?
Staramy się używać zmiennych jak najbardziej złożonych. I tak np. przy „sytuacji zdrowotnej”, gdzie stosujemy zmienne dotyczące wskaźnika reprodukcji – czyli tego słynnego R, mówiącego ile nowych osób zaraża średnio jedna osoba chora – uwzględniamy też zasięg epidemii w danym momencie. Z drugiej strony bierzemy wskaźnik skuteczności i zasięgu testowania, co daje nam wyobrażenie o tym, ilu przypadków możemy nie dostrzegać.
I to daje duży stopień pewności?
Wątpliwości oczywiście mamy. Precyzja modelu zależy od jakości i aktualności dostępnych danych, ale tam, gdzie to możliwe, staraliśmy się łączyć dane o wysokiej jakości z takimi, które dają wysoką częstość odczytów. Żaden model nie pozwoli jednak na zupełną pewność, bo też nie żyjemy w świecie ryzyka, które da się oszacować, tylko właśnie w świecie niepewności. Dlatego nasz model wskazuje kierunkowo proponowane działania, a nie szczegółowo, co, kiedy i jak należy robić.
Precyzja modelu zależy od jakości i aktualności dostępnych danych, ale tam, gdzie to możliwe, staraliśmy się łączyć dane o wysokiej jakości z takimi, które dają wysoką częstość odczytów.
No dobrze, ale jeśli w waszym modelu pomylicie się bardziej niż średnio, to lepsza już może okazać się intuicja ministra zdrowia.
Model nie może być jedynym kryterium wykorzystywanym przez decydentów, gdy podejmują decyzje, poza tym uważamy, że najlepiej, gdyby modele ze sobą konkurowały. My postanowiliśmy otwarcie mówić o tym modelu, przedstawiać założenia tak, by mogły być dyskutowane publicznie w trakcie pracy nad nim. Tym razem – wyjątkowo – pośpiech jest wskazany. Jest możliwe, że nasze predykcje spotkają się z krytyką innych grup badawczych. Natomiast nasz model ma tę zaletę, że jest stosunkowo konserwatywny.
Co to znaczy?
Wstępne wyniki nie sugerują, aby sytuacja bezwzględnie uzasadniała łagodzenie restrykcji, wskaźniki są raczej w łagodnych stanach ujemnych, czyli wskazują najwyżej, że należy zacząć o tym myśleć. Nasz model mówi zresztą bardzo podobne rzeczy, co modele czysto epidemiczne: dziś nie czas na szerokie otwieranie działalności społeczno-gospodarczej, bo nie mamy malejącej liczby dziennych zachorowań ani tym bardziej malejącej liczby chorujących w danym momencie. Liczba przypadków przyrasta.
Robimy „rozpoznanie bojem”, bo na tę epidemię nie ma algorytmu
czytaj także
Znieść czy nie znieść – to dość ogólne wytyczne.
Teraz te obszary restrykcji są rzeczywiście dość ogólne – część zespołu pracuje nad tym, by stworzyć katalog narzędzi restrykcji wraz z informacjami na temat ich relatywnej skuteczności z punktu widzenia ograniczenia skali epidemii oraz kosztów społeczno-gospodarczych. Trzeba mieć taki katalog, żeby decyzje podjąć bardziej racjonalnie, no i konkretnie: czy otwieramy szkoły czy przedszkola, w jakim zakresie i na jakich warunkach…
A czy to w ogóle nie jest zadanie dla władzy, dla rządu? Dlaczego uniwersytet z własnej inicjatywy zajmuje się tymi rzeczami? Czemu to uczelnie albo organizacje pozarządowe mają wykonywać taką robotę?
To dowód, że społeczeństwo obywatelskie zachowuje się zdrowo, ma swoje wyobrażenia na temat założeń tego, co nazywamy „funkcją dobrobytu”, czyli co jest bardziej, a co mniej istotne przy decyzjach dotyczących przecież nas wszystkich. Moim zdaniem rola uczelni, zwłaszcza publicznych, jest w tym obszarze szczególna. Nasz model powstał w wyniku przekonania, że istnieje poważna luka w strukturze podejmowania decyzji przez rząd.
Minister Piontkowski nie ma czasu na konsultacje. Dlaczego? Bo decyzje zapadają z godziny na godzinę
czytaj także
I wy chcecie ją wypełnić.
Przekonanie, że taki model będzie potrzebny, towarzyszy nam od początku epidemii. Osobiście zainspirowała mnie podsłuchana w internecie rozmowa z prof. Tomaszem Grodzickim ze Szpitala Uniwersyteckiego UJ, który już w połowie marca zwrócił uwagę, że kluczową decyzją, którą będzie musiał podjąć rząd, nie jest to, jak wchodzić w restrykcje, tylko jak z nich wychodzić. I od początku prowadzimy działania, które mają zachęcić rząd, by taki model wziął pod uwagę, acz na razie z różnym sukcesem.
To znaczy? Słuchają was czy nie?
Pojawiają się sygnały, że coś takiego byłoby potrzebne – decydenci zaczynają zauważać, że brak spójnej strategii komunikacyjnej będzie negatywnie wpływał na legitymizację działań rządu, ale też na skuteczność restrykcji. Model, który zaproponowaliśmy, ma wiele założeń, z którymi się nie kryjemy i które można krytykować – np. że musimy żyć w świecie zarządzania restrykcjami aż do momentu uzyskania odporności zbiorowej. Taka np. Szwecja radzi sobie bez jednoznacznego modelu, tylko przez mechanizm sugerowania pożądanych zachowań obywatelom – i być może my też będziemy musieli rozwijać politykę w tym kierunku. Ale żeby to w ogóle było możliwe, społeczeństwo musi być przekonane, że rząd w miarę wie, co robi.
Decydenci zaczynają zauważać, że brak spójnej strategii komunikacyjnej będzie negatywnie wpływał na legitymizację działań rządu, ale też na skuteczność restrykcji.
A czy macie wrażenie, że rząd i państwo są sterowne? Bo to, jakie decyzje władze podejmują, to jedno, ale ich przełożenie na realia może być różne. Mówiliśmy już, że pandemia wzmacnia dotychczasowe problemy w działaniu państwa, ale jak to się ma np. do zjawiska Polski resortowej?
Z przekazów medialnych wyłania się system scentralizowany oparty na dwóch głowach, czyli Ministerstwie Zdrowia i Ministerstwie Rozwoju, które reprezentują dwie przeciwstawne pozycje – „zdrowie jest najważniejsze” kontra „gospodarka musi być ratowana”. Rozgrywającym na tym polu jest też KPRM, gdzie podejmowanych jest również wiele decyzji. Pozostałe ministerstwa nie są tak istotne z perspektywy programowania polityki, mają ewentualnie za zadanie wdrażać decyzje podejmowane w tym wąskim kręgu.
czytaj także
Powiedzmy zatem, jaka jest wasza diagnoza na dziś? Jak wskaźniki w tych sześciu wymiarach epidemii nakazują się zachować w pierwszej połowie maja?
Ostatnie dane na początek maja pokazują, że sytuacja w ochronie zdrowia – związana z epidemią, choć uwzględniająca też potencjał obsługiwania pacjentów – wynosi dokładnie zero, czyli ani nie sugeruje zaostrzenia, ani łagodzenia restrykcji. Z kolei kondycja przedsiębiorstw – mówimy o sytuacji poprzedzającej otwarcie galerii czy planowane otwarcie przedszkoli – jest najgorsza od początku zbierania danych.
Czym to mierzymy?
Wskaźnik PMI – pokazujący zmiany wielkości bieżącej produkcji, nowych zamówień, portfela zleceń, zamówień eksportowych, kosztów, cen wyrobów gotowych, zapasów i zatrudnienia – gromadzony wśród menadżerów dołuje absolutnie, tak samo poziom upadłości netto i zawieszeń działalności. Podobnie jak wykorzystanie mocy energetycznej, co jest niezłym probierzem działalności bieżącej. Wszystkie te wskaźniki są w złym stanie, co sugerowałoby, że…
Ze względów gospodarczych trzeba restrykcje luzować?
Tak. Z kolei z rynku pracy mamy zważone wskaźniki, które są oficjalne – obok bezrobocia to także spadek zatrudnienia w przedsiębiorstwach, który jest bezprecedensowy, bo aż o 30 tysięcy ludzi już na koniec marca. Balansujemy je naszym zgrubnym wskaźnikiem z wyszukiwarki Google, tym o „zasiłku dla bezrobotnych” oraz związanym ze zgłoszeniami zwolnień grupowych – i łącznie uzyskuje dziś wskazanie na otwarcie gospodarki, ale nie bardzo mocne.
Sawulski: Pandemia stwarza szansę na nowy ład podatkowy [podcast]
czytaj także
Nie bardzo?
To się na pewno pogorszy, co wynika z sygnałów, które zbieramy na potrzeby modelu, ale mówię o danych na teraz. Dalej, sytuacja finansów publicznych jest stabilna, bo od początku epidemii rentowność obligacji rządowych spadła do rekordowo niskich poziomów, zarówno nominalnie, jak i z perspektywy spreadu między papierami polskimi a niemieckimi. W ostatnich dwóch tygodniach pogorszyła się minimalnie, bo spready i rentowność leciutko wzrosły – ale summa summarum finanse publiczne nie sugerują, że musimy otwierać.
Zostały jeszcze nastroje ludności.
One delikatnie płyną w stronę otwarcia, ale przede wszystkim pokazują oczekiwanie stabilizacji. Jeśli wskaźnik ma wartości od -1 do 1, to przyjmujemy, że od -0,25 do 0,25 znaczy „nic nie zmieniać”, czyli poziom restrykcji się stabilizuje. Między 0,25-050 na plus lub minus daje sugestię na temat zaostrzenia lub łagodzenia, natomiast poniżej – 0,5 czy powyżej 0,5 – oznacza bezwzględną potrzebę zaostrzania lub łagodzenia restrykcji. Aktualna wartość wskaźnika dla nastrojów to -0,23.
A jeśli wskazania są sprzeczne?
Ważymy. Kondycja przedsiębiorstw mówi dziś, żeby bezwzględnie łagodzić restrykcje, ale jest bilansowana w części obszarów przez sytuację międzynarodową.
czytaj także
A o tej co można powiedzieć?
U nas to iloczyn trzech rzeczy. Po pierwsze, to zasięg epidemii na 100 tysięcy mieszkańców – zestawiamy sytuację w Polsce, tzn. czy jest gorzej czy lepiej u partnerów niż u nas. Po drugie, mnożymy to przez wskaźnik istotności relacji między Polską a danymi partnerami, który uwzględnia migracje i handel. No i wreszcie uwzględniane jest to, co badacze z Oksfordu nazwali stringency index, opracowany dla większości krajów świata wskaźnik restrykcji – im mniejszy dla danego kraju, tym większe prawdopodobieństwo, że zostaniemy zarażeni.
I co z niego wynika na dziś?
Ze względu na fakt, że restrykcje u partnerów są powoli znoszone i zarazem wzrosła liczba zachorowań za wschodnią granicą, wskaźnik podniósł się bardzo – bezwzględnie wskazuje na potrzebę zaostrzania tych restrykcji, które obejmują przekroczenia granic i częściowo sytuację przedsiębiorstw współpracujących z zagranicą.
A jakie są wnioski zbiorcze? Zaostrzać, otwierać? I gdzie konkretnie?
Odpowiednio zważone wymiary prowadzą nas do przekonania, że możemy dziś mówić o pewnym łagodzeniu restrykcji w trzech głównych obszarach – działalności szkół, miejsc spotkań publicznych, jak restauracje czy kluby, a także działalności przedsiębiorstw. Zamiast „odmrażać” gospodarkę, lepiej jest jednak skupić się na ochronie przedsiębiorstw i ich pracowników w postaci wsparcia finansowego i w zakresie opieki nad dziećmi.
Grodzicki: Gospodarka jest w śpiączce, z obecną kroplówką pacjent nie przeżyje
czytaj także
Co ze szkołami?
Argumentem za tym, by myśleć o ewentualnym znoszeniu obostrzeń w szkołach i przedszkolach, jest to, że pojawiły się badania sugerujące, że szkoły nie muszą być aż tak dużym siedliskiem epidemii, miejscem, gdzie ona się najszybciej rozwija. Grupa chińskich naukowców opublikowała w „Science” badania, z których wynika, że małe dzieci zarażają się rzadziej niż dorośli, przez co skuteczność zamykania szkół nie jest tak wysoka, jak się spodziewaliśmy.
Zamiast „odmrażać” gospodarkę, lepiej jest jednak skupić się na ochronie przedsiębiorstw i ich pracowników w postaci wsparcia finansowego i w zakresie opieki nad dziećmi.
Jedno badanie, a bardzo daleko idący wniosek.
W tym samym czasie opublikowane zostały także wyniki badań prowadzonych we francuskich Alpach, które wskazują, że dzieci zarażają w mniejszym stopniu niż dorośli. To sugestia dla decydentów, że ten obszar, który wydawał się najbardziej newralgiczny – ze względu na przekonanie, że dzieci to superroznosiciele – wymaga aktualizacji, jednak z pełnym poszanowaniem polskiego kontekstu kulturowego, biorąc pod uwagę, że u nas dzieci mają dużo interakcji z dziadkami.
A rząd was posłucha? Zainteresuje się?
Mamy nadzieję, że tak. Ale zależy nam na tym, by w obiegu pojawiły się różne wizje, by było z czego wybierać, brać pod uwagę. To nie jest gra o dostęp do ucha władzy. Bo to decydenci są odpowiedzialni za konsekwencje podejmowanych decyzji, nie zazdroszczę im zresztą tej sytuacji.
**
Michał Możdżeń – doktor nauk ekonomicznych, adiunkt w Katedrze Polityk Publicznych UEK. Ekonomista, politolog, analityk polityk publicznych, zarządzania publicznego, teorii wyboru publicznego i nowego instytucjonalizmu, kierownik zespołu opracowującego model zarządzania restrykcjami.
Zespół badaczy związanych z Uniwersytetem Ekonomicznym w Krakowie pracuje w składzie: dr Marcin Kędzierski (Katedra Stosunków Międzynarodowych), dr Rafał Lisiakiewicz (Katedra Studiów Politycznych), dr hab. Rafał Matyja (Katedra Polityk Publicznych), dr Michał Możdżeń (Katedra Polityk Publicznych), mgr Marek Oramus (Małopolska Szkoła Administracji Publicznej UEK).
***
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.