Jedna nieobecność za dużo dla studentów medycyny oznacza niekiedy problem z zaliczeniem całego roku. Dlatego na zajęcia na oddziale przychodzą z zapaleniem oskrzeli, biegunką, gorączką. I zdrowieją o wiele dłużej niż ich pacjenci.
Przeniesienie zajęć na internetowe platformy chwilowo ukróciło problem. W zmianach, jakie pandemia wywołała w edukacji, studenci upatrują szansy na reformę na uczelniach.
Magda* nabawiła się zapalenia oskrzeli na piątym roku, kiedy w planie miała zajęcia na oddziale w Klinice Chirurgii Ogólnej i Transplantacyjnej przy ul. Lindleya w Warszawie. Seminarium przesiedziała z gorączką i kaszlem przytulona do kaloryfera. Ale zajęć na oddziale wolała uniknąć. – Przebywają tam ludzie po transplantacji i biorą leki, które zapobiegają odrzuceniu przeszczepu. Są podatni na infekcje i ciężko je przechodzą – tłumaczy. Poprosiła pielęgniarkę o wydanie maseczki ochronnej, ale ta odmówiła. Przed wejściem na oddział Magda przekonała asystenta prowadzącego zajęcia, że dla pacjentów będzie lepiej, jeśli zostanie na korytarzu.
– Ostatecznie na pacjentów nie kasłałam, ale rozsiewałam zarazki na wszystkich korytarzach – opowiada tegoroczna absolwentka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Wspomina też zajęcia z gastroenterologii, na których kolega był obecny od początku do końca, mimo osłabienia i problemów z układem pokarmowym. Następnego dnia biegunkę miały cztery osoby z grupy.
czytaj także
Spóźniona troska
Obydwie historie pochodzą sprzed wybuchu epidemii COVID-19. Od kilku miesięcy studenci nie mają zajęć z pacjentami. Na początku marca rektorzy uczelni błyskawicznie reagowali na doniesienia o zagrożeniu epidemiologicznym i ordynowali zamykanie uczelni i organizację nauki w trybie zdalnym. „Mając na uwadze bezpieczeństwo studentów, doktorantów, pracowników i pacjentów (…) podjąłem decyzję o odwołaniu wszystkich zajęć dydaktycznych na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym od dnia 11.03 do dnia 29.03.2020 r.” – pisał w pierwszym takim zarządzeniu Mirosław Wielgoś, rektor uczelni.
– Oby WUM zawsze tak dbał o zdrowie studentów jak podczas epidemii koronawirusa – tak rektorskie zarządzenie skwitowała Anna z czwartego roku medycyny. I opowiada, jak troski władz brakowało przed pojawieniem się epidemicznych obostrzeń. – Na początku roku miałam serię omdleń. Nawet jak rano robiło mi się słabo, to jechałam na zajęcia, żeby nie zawalić przedmiotu. Czasami wzywałam taksówkę, bo wtedy czułam się bezpieczniej. Raz zasłabłam w trakcie zajęć i już na nie nie wróciłam. Na szczęście podczas dwutygodniowego bloku można było mieć jedną nieobecność, więc nie zrobił się z tego problem.
Jako przyczynę nadgorliwej obecności, pomimo nadwyrężonego stanu zdrowia, studenci wskazują rygorystyczne warunki zaliczenia niektórych przedmiotów. Na ostatnich latach studiów przedmioty realizowane są jako tematyczne bloki zajęciowe, prowadzone na konkretnych oddziałach szpitala. Jeden blok trwa tydzień, inny miesiąc, każdy składa się z zajęć teoretycznych i praktycznych. Te drugie odbywają się na oddziale pośród pacjentów. Dla przykładu blok zajęciowy z pediatrii na czwartym roku na Wydziale Lekarskim WUM-u trwa trzy tygodnie. W tym czasie student może opuścić dwa dni. Nieobecności musi usprawiedliwić i odpracować. I tu zaczynają się komplikacje, bo opuszczone dni trzeba czasami odrabiać z inną grupą, gdy ta będzie na danym oddziale. A pójście na zajęcia z inną grupą na pediatrę oznacza, że trzeba opuścić bieżące zajęcia np. z psychiatrii. To z kolei może rodzić łańcuch nieobecności nie do odrobienia. Tarapaty zaczynają się, jeśli student opuści więcej dni, niż to przewiduje przewodnik dydaktyczny. Wtedy trzeba odrobić cały blok.
czytaj także
Kroplówka na wzmocnienie
Największej dyscypliny wymagają zajęcia trwające tylko tydzień – na tych prowadzący często nie dopuszczają żadnej absencji. Podczas takiego bloku Michał złapał infekcję wirusową. Miał biegunkę, wymioty i wysoką gorączkę. – I tak przyjeżdżałem na seminaria. Na zajęciach praktycznych asystent na szczęście nie sprawdzał obecności, więc uciekałem z nich, żeby oszczędzić pacjentów. Jednego dnia wyczerpany wylądowałem pod kroplówką na SOR-ze. Wróciłem do domu o czwartej nad ranem, o ósmej byłem już w szpitalu – opowiada Michał. Wzięcie zwolnienia lekarskiego oznaczałoby dla niego zdrowienie w domu. Ale też konieczność odpracowania całego bloku w innym terminie.
Żeby uniknąć odpracowywania, jedna studentka czekała z zabiegiem na ferie zimowe, bo pobyt w szpitalu nie zwalnia z zajęć. Później dojeżdżała taksówką na laryngologię, bo miała jeszcze na ciele świeże szwy.
Kolejna osoba na pierwszym roku znalazła się w szpitalu z ciężkim zapaleniem płuc. Na sterydach, tracąc oddech, weszła na czwarte piętro na egzamin. Możliwość zdawania wynegocjowała mama, gdy Marlena leżała w szpitalu.
W innej rozmowie studentka fizjoterapii przyznaje, że wielokrotnie przychodziła na ćwiczenia przeziębiona. – Kiedyś byłam tak słaba, że musiałam przykucnąć przy pacjencie. Bałam się, że się przewrócę.
Inny student poprosił o zwolnienie z ćwiczeń między pacjentami, bo miał gorączkę. Prowadzący odmówił.
Fajny kraj do życia (po koronawirusie). Z Marią Liburą o ochronie zdrowia [podcast]
czytaj także
Student choruje dłużej
Wśród studentów uczelni medycznych krąży dowcip, że nieobecność na zajęciach usprawiedliwia tylko akt zgonu. Przyniesiony osobiście. Ale aż tak źle nie jest. Jedna ze studentek prezentuje wyciąg z regulaminu zajęć w Zakładzie Medycyny Ratunkowej. W punkcie czwartym stoi, że nieobecności nie trzeba odrabiać, jeśli spowodowały ją: ślub studenta, śmierć kogoś bliskiego, wezwanie do sądu lub WKU albo honorowe oddanie krwi. Każdy dzień choroby trzeba odpracować.
– Jeszcze żeby to był jeden dzień, ale infekcje zazwyczaj trwają dłużej. Pacjent dostaje w takiej sytuacji zwolnienie na kilka dni. Bo wypoczynek w domu skraca czas choroby. Dla studenta medycyny tydzień w łóżku to ogromne problemy – tłumaczy Magda. Michał po jednej z wizyt na SOR-ze odmówił hospitalizacji, bo obawiał się uczelnianych konsekwencji nieobecności. – Zacząłem bagatelizować swój stan i dalej jeżdżę na uczelnię. Przez to z przeziębienia wychodzę dłużej niż pacjenci, z którymi mam zajęcia.
Studenci i studentki zaznaczają, że na uczelni jest wielu wykładowców i asystentów, którzy do każdego przypadku podchodzą indywidualnie. I nie zmuszają studentów do przychodzenia na uczelnię, gdy ci chorują. – Jeśli ktoś taki przyjdzie na moje zajęcia, to sama tę osobę zwalniam, a później umawiam się na odrabianie nieobecności w różnych formach przez cały semestr – tłumaczy Maja Herman, psychiatrka i psychoterapeutka, asystentka w Klinice Psychiatrii WUM-u. Zaznacza, że problem nie dotyczy tylko stołecznej akademii medycznej, ale wszystkich takich uczelni w Polsce. Sama studiowała na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu. Opowiada, jak dwa dni po operacji kolana poszła na zajęcia z ortopedii. – Do sali dotarłam o dwóch kulach, jeszcze z opatrunkiem i drenem. Cierpiałam na przerażający ból głowy, który ustępował, gdy się kładłam. Na jednych zajęciach prowadzący powiedział: „Jak będziecie imprezować jak koleżanka, to marskość wątroby gwarantowana”.
Błędne koło gnębienia
Zestawiając wspomnienia z relacjami studentów, Herman nie ma wątpliwości, że mimo upływu lat sytuacja się nie zmienia. Przyczyn upatruje w kulturze pracy na uczelniach medycznych: – Kto był gnębiony jako student, za swoje krzywdy rewanżuje się na kolejnych pokoleniach jako pracownik uczelni. Druga przyczyna jest taka, że z góry różnymi kanałami rozchodzi się presja, którą prowadzący zajęcia przelewają na studentów. To jest produkcja kolejnych pokoleń sfrustrowanych lekarzy i to błędne koło należy przerwać, bo mszczenie się na studentach za dawne krzywdy nie ma sensu. Wystarczy dobra wola, żeby pozwolić im chorować i umożliwić zaliczanie zajęć.
Psychiatrka podziela osąd studentów i studentek, że blokowa organizacja roku akademickiego utrudnia zaliczanie zajęć w nagłych przypadkach. Zaznacza też, że samym pracownikom powinno zależeć na tym, aby chore osoby zostały w domach. – Inaczej sam prowadzący ryzykuje, że się rozchoruje. A o zastępstwa w systemie blokowym jest bardzo trudno.
O problemach z odpracowywaniem zajęć studenci i studentki piszą regularnie w anonimowych ankietach, które wypełniają na koniec poszczególnych zajęć. Wszyscy moi rozmówcy twierdzą, że władze WUM-u zdają sobie sprawę ze zjawiska. Zapytałem o to na uczelni. Następujące pytania pozostały bez odpowiedzi: Czy do władz WUM-u docierały informacje o studentach, którzy podczas choroby uczestniczą w zajęciach z pacjentami? Czy uczelnia widzi potrzebę zbadania zjawiska i podjęcia działań, żeby mu przeciwdziałać? Jeśli tak, to jakie byłyby to działania?
czytaj także
Jak grać koronawirusem
Z powodu zagrożenia koronawirusem studenci pozostali w domach do wakacji. Przez ponad trzy miesiące uczyli się zdalnie, tak samo podchodzili do egzaminów. W szybkim i całkowitym przeorganizowaniu nauki upatrują szansy na zmiany w postpandemicznym świecie. – Uczelnia bardzo szybko przestawiła się na zupełnie inny sposób funkcjonowania, w którym wszystko można załatwić zdalnie. To oznacza, że można pozmieniać też regulaminy na bardziej przyjazne dla studentów. I dla pacjentów – komentują studentki.
Maja Herman zaznacza, że na zajęciach na oddziale studenci głównie przyglądają się działaniom lekarzy, a właściwą praktykę zdobywają na stażu po szóstym roku. Opowiada, że w przeszłości wiele osób musiało pożegnać się z medycyną, bo się rozchorowały i nie miały jak pozdawać egzaminów. – A tu nagle okazuje się, że wszystko da się zaliczyć przez Zooma. Nikt nie postuluje, żeby w przyszłości wszystkie zajęcia i egzaminy odbywały się zdalnie. Ale taką możliwość na pewno powinny mieć osoby, które potrzebują tygodnia na własne leczenie. Studenci powinni to mądrze rozegrać.
*Imiona studentów zostały zmienione.
**
Mateusz Kowalik – absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i europeistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Były dziennikarz „Gazety Wyborczej”, publikował m.in. w „Dużym Formacie” i „Magazynie Świątecznym”.