Kraj

Profesorka narzeka na podatki, bo spłaca hipotekę. Ja nie mam nawet zdolności kredytowej [LIST]

Wiecie co? Lubię płacić podatki. To swego rodzaju spłata długu, jaki zaciągnęłam przez całe życie w społeczeństwie.

Szanowna Profesorko,

przeczytałam Pani tekst pt. Wykładam na uczelni, dużo pracuję, jestem samodzielną matką. Jak uderzą mnie wyższe podatki, to koniec i czuję się urażona, że akademiczka ma problem z czytaniem ze zrozumieniem publicystycznego tekstu.

Mówi Pani o sobie, że ma 24-letnią córkę, która sama się utrzymuje. Czyli tworzy Pani jednoosobowe gospodarstwo domowe. Pomaga Pani córce w opłacie czesnego, ale nominalnie nie ma Pani na utrzymaniu nikogo.

„Wykładam na uczelni, dużo pracuję, jestem samodzielną matką. Jak uderzą mnie wyższe podatki, to koniec” [LIST]

Według danych dostępnych w sieci minimalne miesięczne wynagrodzenie zasadnicze dla profesora na uczelni publicznej w Polsce wynosi 6410 zł . Z samej pensji zarabia więc Pani więcej niż większość ludzi w Polsce, choć nieco mniej niż mieszkańcy i mieszkanki Warszawy, gdzie mediana wynagrodzeń w 2020 roku wyniosła 6800 zł brutto.

Ma Pani jednak etat, prawo do urlopu, płatne chorobowe, a także możliwość dodatkowego zarobku. Jest Pani zatem w dużo lepszej sytuacji niż większość młodych osób na rynku pracy.

Do dziś pamiętam ten moment, gdy po uzyskaniu tytułu magistry i zdaniu egzaminu wstępnego na aplikację radcowską nie mogłam znaleźć pracy za pensję wyższą niż okolice minimalnej krajowej. Musiałam zarejestrować się jako bezrobotna. Kilka miesięcy nie chciałam tego zrobić, lecz brak ubezpieczenia zdrowotnego jest wiecznym lękiem – np. że wpadnę w długi, gdy choćby kolejny kierowca, pędząc przez stolicę, wjedzie w przystanek autobusowy i potrąci pieszych.

Jestem pięć lat starsza od Pani córki i też pracuję od 18. roku życia. Moich rodziców nie byłoby stać na czesne za studia, więc całe liceum musiałam bardzo mocno uczyć się, by dzięki Pani (ale nie tylko) podatkom dostać się na Uniwersytet Warszawski. Całe studia dorabiałam, bym mogła kupić książkę czy wypić wyśmiewane latte (aczkolwiek wolę na mleku migdałowym niż sojowym). Zresztą jako akademiczka z UW sama Pani wie, że bufet w budynku Starego BUW-u oferuje dwudaniowy obiad za mniej niż 20 zł. Jest nawet opcja wege.

Mnie zwykle pod koniec miesiąca brakuje już środków. Nie stać mnie na pisanie pracy doktorskiej (by otworzyć w ten sposób przewód doktorski, potrzeba kilkunastu tysięcy złotych), więc nadal jestem zwykłą magistrą zmuszoną przez „wolny” rynek do założenia działalności gospodarczej.

Gdy nie pracuję – nie zarabiam. Na urlopie nie byłam od co najmniej pięciu lat. Podczas gdy Pani dorabia sobie, zabierając laptop pod namiot, ja nawet nie mam prawa do płatnego urlopu. Non stop jestem pod telefonem i łapię nowe zlecenia. Dwa razy w trakcie pandemii traciłam pracę praktycznie z dnia na dzień. A przecież ZUS i inne koszty muszę płacić co miesiąc. Dla Pani prace dorywcze są zajęciem dodatkowym, dla mnie zaś takie zlecenia są głównym źródłem dochodu. Znajduję je na Facebooku i jeżdżę po całej Polsce, by je wykonać.

Pani narzeka, że ma kredyt hipoteczny. Ja nie mam i pewnie już nigdy nie będę miała, bo nie mam zdolności kredytowej. Jestem prekariuszką, gniazdowniczką – po każdej stracie stałego źródła zarobku jestem zmuszona wrócić do rodziców, choć mam prawie 30 lat. Połowa moich zarobków idzie na najem mieszkania i koszty stałe, jak internet czy telefon. Konieczność wizyty u dentysty powoduje, że mój miesięczny budżet domowy się nie spina.

Robi tak prawie połowa Polek i Polaków do 34. roku życia. Co więcej, Polski Ład i tak nie proponuje nic 30-letnim singlom bez zdolności kredytowej. Dofinansowanie wkładu własnego to kolejny program deweloper plus – państwo powinno budować mieszkania na wynajem z opcją wykupu. 

Pomożemy wam się zadłużyć, czyli prawicowy rząd kapituluje w sprawie mieszkań

Możliwe, że jeszcze podejmę stałą współpracę (oczywiście w formie B2B, bo pracodawcy optymalizują koszty pracownicze) i może nawet będę zarabiać tyle, żeby co miesiąc płacić więcej podatków. I wie Pani co? Cieszę się z tego. Bo wiem, że oznacza to więcej pieniędzy na niedofinansowaną ochronę zdrowia. Wiem, że dzięki temu transport publiczny może się rozwijać, i wiem, że dzięki temu szkoły i placówki opiekuńcze będą mogły dobrze funkcjonować.

Tak, lubię płacić podatki. To swego rodzaju oddanie długu, jaki zaciągnęłam przez całe życie w społeczeństwie. Urodziłam się w państwowym szpitalu, chodziłam do państwowych szkół i jako osoba przewlekle chora regularnie korzystam z publicznej ochrony zdrowia. Do pracy dojeżdżam autobusem, a ten tekst piszę w czytelni biblioteki publicznej.

Jako akademiczka, osoba nominalnie lepiej rozumiejąca procesy społeczne, z uwagi na posiadany wysoki kapitał kulturowy, powinna Pani zdawać sobie sprawę, że omijając usługi publiczne oraz nie wymagając od polityków, by inwestowali w ich rozwój, pozbawiamy wiele osób dostępu do choćby lekarza czy edukacji w ogóle. Olga Gitkiewicz w swojej książce Nie zdążę przytacza rozmowy z młodymi ludźmi, którzy w wyborze szkoły ponadpodstawowej nie kierują się swoimi zainteresowaniami czy rankingiem szkół, lecz siatką połączeń komunikacji publicznej. Czy do dobrych szkół mają chodzić tylko dzieci z dużych miast albo te, których rodziców stać na bursę?

Polski Ład jest praktycznym sprawdzianem dla klasy średniej, czy ich hasła i wartości coś dla nich realnie znaczą, czy są wyłącznie sloganem na przypince. Jako społeczeństwo umówiliśmy się, że będziemy płacić podatki, by inwestować w usługi publiczne, by móc wyrównać nierówności społeczne. A kiedy PiS mówi „sprawdzam”, to Pani i większość liberalnego komentariatu oblewa test z solidarności społecznej. Rezultat? Trzecia kadencja rządów Zjednoczonej Prawicy.

Małgorzata Kazulak – prawniczka, feministka, socjalistka.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij