Kraj

Jakie są prawdziwe postawy Polaków wobec Ukraińców?

Polki i Polacy nie są zdolni do dobrego odruchu, a jeśli już jakiś się udał, to jest podejrzany. Reagują na coś zgodnie? Na pewno zaraz się pokłócą. Według tej narracji jako społeczeństwo może potrafimy zrobić coś pozytywnego, ale na zasadzie stojącego zegara, który pokazuje prawidłową godzinę dwa razy na dobę; polska pozytywność jest przypadkowa.

Raport Polacy za Ukrainą, ale przeciwko Ukraińcom Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego mocno mnie rozczarował. Widać, że jest efektem próby złapania zbyt wielu srok za ogon (czego nie można powiedzieć o dwóch poprzednich publikacjach tych autorów) – Sadura i Sierakowski przytaczają dużo istotnych wątków społecznych, zarysowują je z rozmachem, a jednocześnie słabo podbudowują narracyjnie i badawczo. Ważniejszy – bo też bardziej dotkliwy – jest jednak problem z przekazem autorów zarysowanym w samym tytule raportu.

Można spierać się, jaka interpretacja postaw i które spekulacje dotyczące przyszłości okażą się trafniejsze – Sadura i Sierakowski wykonali pracę badawczą, która uprawnia ich do snucia autorskich narracji. Niestety, nie jest to interpretacja dość dobrze pogłębiona, zasila za to częsty w polskim społeczeństwie (oraz w środowisku akademickim) defetyzm, który może się okazać opłakany w skutkach. Raport dostarcza kolejnej opowieści o złamanym, nienawistnym społeczeństwie, w którym buzuje od napięcia szukającego ujścia oraz, oczywiście, przestróg przed polskim rasizmem. Może się ona nam nawet w perwersyjny sposób podobać; problem w tym, że nie jest prawdziwa i kastruje nas politycznie.

Rasizm w Polsce nie jest domeną środowisk skrajnych

Wizje ksenofobicznej katastrofy

Raport jest zatytułowany mocno i publicystycznie, a jego treść podąża za podobną stylistyką. Lektura Polaków za Ukrainą… dowodzi, że oto Polacy mają swoją odwieczną ciągotę ksenofobiczną i – wbrew medialnym pozorom na temat licznych akcji pomocowych – nie umieją w solidarność. Jak piszą autorzy, tak naprawdę chodzi tu o wyobrażenie o wojnach nacji, ale samych potrzebujących, czujących jednostek ludzkich zza Buga tak naprawdę wcale tu nie chcemy.

Autorzy są trochę bardziej wysublimowani w stylu pisania, ale rzecz sprowadza się ostatecznie właśnie do doboru słów; wszak, jak wnioskują pod koniec, „najpilniejszą potrzebą w sferze publicznej jest dziś rozbrojenie, zanim wybuchnie w sposób niekontrolowany, nabrzmiałej do ogromnych rozmiarów niechęci do uchodźców”. Rozdzialik o tym zjawisku nosi znaczący tytuł „Łączy nas niechęć do uchodźców”. Pochodzący z grupowych wywiadów fokusowych opisany materiał badawczy zupełnie jednak nie dostarcza argumentów do tak mocnej oceny.

Nie będę tu twierdzić, że Polakom nie zdarzają się dyskryminujące gesty, wypowiedzi, a tym bardziej emocje. I zgodzę się z autorami – bo to też widziałam w swoich badaniach – że nastąpiło zmęczenie pomocą uchodźcom, zwłaszcza w obliczu państwa tak modelowo niewydolnego i biernego. Uważam jednak, że oskarżając Polki i Polaków o defetyzm, autorzy sami w niego popadają, uznając swoje wyniki za świadectwo potencjalnej równi pochyłej do ksenofobii.

Co zatem się dzieje w raporcie? Z jednej strony, co oczywiste, w cytatach z wywiadów pojawia się wątek narzekania na Ukraińców. Mówią o rzekomej roszczeniowości Ukraińców, o tym, że przyjezdni oczekują pomocy za darmo, że się pchają w kolejce do socjalu (który, notabene, jest złem najgorszym, niesprawiedliwością czystą i tylko nieroby mogą go chcieć – jak sugerują cytaty z wywiadowanych), że im się nie chce uczciwie zapracować. Przekonania te mają być rozpowszechnione wśród uczestników fokusów, a w niektórych grupach (nie wiadomo, ilu uczestników – nota metodologiczna jest dość zdawkowa i dokładniej opisuje etap badawczy z 2021 roku, który siłą rzeczy nie mógł dotyczyć wojny w Ukrainie) – wręcz dominujące.

Tezy podnoszone przez respondentów są oczywiście krzywdzące i godne krytyki. Sęk jednak w tym, że socjolożkom, antropologom, badaczkom wszelkiej maści wypada zachowywać dystans do bezpośrednich znaczeń wypowiedzi, które analizujemy, i niuansować swoje interpretacje.

Temat postaw Polek i Polaków wobec toczącej się wojny jest systematycznie badany i dla materiału Sadury i Sierakowskiego istnieją dobre punkty odniesienia. Na ich tle (o czym piszę w dalszej części tekstu) narzekania na Ukraińców niekoniecznie muszą być brane dosłownie. Zarówno bowiem osoby z klasy ludowej, jak i średniej, kobiety i mężczyźni, z małych i dużych miast, wentylują. Bieżąca trudna sytuacja ekonomiczna niewątpliwie skłania respondentów do bardziej niż zwykle obronnych postaw, a Ukraińcy jako biorcy państwowej pomocy oświetlani regularnie przez media narzucają się jako temat narzekań.

W skrajnej sytuacji mogą oczywiście stać się kozłem ofiarnym, jednak co najmniej równie prawdopodobne jest, że polskie narzekanie na otrzymywaną przez Ukraińców „nieadekwatną” pomoc pełni tę samą funkcję, co narzekanie na polityków złodziei, rozpadające się państwo czy ceny w sklepach – rytualnego samouspokojenia.

W polskim społeczeństwie narzekanie rzadko przekłada się z automatu na działanie; choć możemy doświadczyć ekspresji gniewu czy irytacji ze strony innych ludzi, jednocześnie w obliczu problemów społecznych dominują indywidualistyczne strategie działania. Polacy przeciętnie nie są też zaangażowani w politykę i nie organizują się wokół niechęci do Ukraińców – ba, nawet odgórne próby szczucia na uchodźców zza Buga przez Konfederację nie trafiły na podatny grunt. W tym świetle krytyka Ukraińców, zwłaszcza tak stonowana, politycznie jest dość pusta. Tymczasem interpretacje Sadury i Sierakowskiego są zdecydowanie śmielsze, co jest możliwe także dzięki przemilczeniu obfitej literatury na temat relacji polsko-ukraińskich i badań polskiej opinii publicznej.

Jeśli Ukraina wygra tę wojnę, to będzie znaczyło, że demokracja ma przyszłość, jeśli przegra, III wojna światowa będzie nieunikniona

Oto dowiadujemy się z raportu, że „ten resentyment będzie rósł”. Autorzy już teraz nazywają Ukraińców ofiarami niezadowolenia i lęków Polaków. Piszą: „W rzeczywistości jednak Ukraińcy już spotykają się i będą spotykać się coraz częściej z niechęcią, szykanowaniem i przeszkodami w szkołach, pracy, w urzędach. W tych miejscach są bezbronni. I nie będzie mowy o żadnej realnej integracji poza powierzchowną”. Co zadziwiające, autorzy mają tę pewność po łącznie jakichś siedmiu miesiącach masowej, polsko-ukraińskiej edukacji szkolnej – jest to krótki czas na mierzenie efektów edukacyjnych.

Dziwnie mi się to czyta, gdy sięgam pamięcią do własnego socjologicznego treningu. To właśnie z zajęć Przemysława Sadury i z książek wydawanych przez Krytykę Polityczną uczyłam się, że kluczowe dla integracji społecznej – między etnicznościami, płciami, klasami społecznymi, środowiskami – jest dzielenie przestrzeni wspólnych, tych samych organizacji, codziennych zajęć. Szkoły są jednymi z najważniejszych instytucji umożliwiających takie współbycie. Właśnie teraz i właśnie w nich dzieciaki z Polski i z Ukrainy wychowują się razem – i już teraz wiemy, że „nie będzie mowy o żadnej realnej integracji”? W momencie, gdy ponad milion Ukraińców zarzucił już tu pierwsze kotwice w postaci nadania numeru PESEL, a kolejne utrzymują stałe związki z Polską przez pracę i pobyty tutaj? Skąd autorzy biorą tę pewność?

Mocne tezy raportu osłabia znacząco fakt, że sami respondenci przytaczają głównie ploteczki, „opowieści-chwasty”, które respondenci snują, nie powołując się na własne doświadczenia. Ba, w przytaczanych cytatach w raporcie można wyczytać, że uczestnicy fokusów sami się mitygują i wiedzą, że podawany przez nich samych obraz jest przesadzony; „że nie wszyscy Ukraińcy są tacy”, że przy tak dużej skali uchodźstwa zawsze trafią się czarne owce i nie powinno się to przekładać na ocenę całych społeczności.

„W zielonej Ukrainie…”. Bariery i szanse powojennej odbudowy

Być może autorzy, mając dostęp do zaplecza badawczego, poza gołym tekstem wyselekcjonowanych i okrojonych na użytek raportu cytatów snują takie wnioski, bo całość materiału badawczego ich do tego uprawnia, podobnie jak wrażenia moderatorów wywiadów grupowych, których nie da się tak łatwo zoperacjonalizować na piśmie. Tyle że ostatecznie w samej narracji raportu czytamy: „Szczęściem w nieszczęściu jest, że niechęć wobec uchodźców z Ukrainy nie ma charakteru dehumanizacyjnego ani nie spotyka ich mowa nienawiści. […] Wobec Ukraińców Polacy nie używają kategorii estetycznych. Prawie nie wskazują nawet na różnice kulturowe, inna sprawa, że niewielkie. Nie ma więc podglebia dla potencjalnych form otwartej agresji wobec nich. Uchodźcy zostali raczej obsadzeni w negatywnej roli, którą wcześniej spełniali w narzekaniach Polaków inni Polacy, czego zresztą świadomi są niektórzy badani”. Czyli jednak nie rasizm i nie ataki. Co dość paradoksalne, fragment ten pochodzi z rozdziału będącego próbą dowiedzenia, że pozytywny stosunek mamy do Ukrainy, a nie do Ukraińców, i że w zasadzie w ryzach trzyma nas tylko kontrola społeczna i strach przed Rosją.

Dlaczego nonszalancja narracyjna szkodzi

Można jednak uznać, że autorzy celowo pedagogicznie przesadzają i że może mieć to sens. Bądź co bądź polskie społeczeństwo i polski rząd mają za sobą hańbę paskudnego rasizmu lat 2015–2016 i praktykowane bądź milcząco akceptowane push-backi na granicy polsko-białoruskiej od 2021 roku. Trzeba jasno mówić, że napięcia rasowo-narodowościowe w Polsce istnieją, a jednocześnie Ukraińcy są w Polsce od niedawna i potrzebują tych samych dóbr, których brakuje obywatel(k)om. Lepiej chuchać na zimne, powiedzieliby niektórzy.

Sądzę jednak, że to nieprawda; co więcej, styl komunikowania badań prezentowany przez Sierakowskiego i Sadurę w Polakach za Ukrainą… uważam za paternalistyczny wobec społeczeństwa i być może nawet szkodliwy dla nas wszystkich na dłuższą metę. Widać, że autorzy stawiają się w pozycji tyleż do analizowania, ile do moralnego oceniania postaw społecznych, co bywa uzasadnione, ale jednak zawsze jest chybotliwe, zwłaszcza jeśli chce się dowieść istnienia niebezpieczeństwa (tu: antyukraińskiej ksenofobii) przez innych słabo dostrzeganego.

Po mieszkaniu w Mariupolu zostały tylko klucze

Widać to zresztą po innych niż ukraińskie wątkach raportu, które są z jednej strony krótkie i powierzchowne, a z drugiej dość brutalnie przykrajane do logiki „co zrobić, by PiS przegrał wybory”, a (bardzo pobieżna) analiza klasowa ma dowodzić, że jedyną drogą dla lepszej Polski jest zjednoczona opozycja. Brak pogłębienia argumentacji stojącej za mocnymi tezami skłania mnie do oceny, że mamy tu do czynienia z tekstem bardziej publicystycznym niż badawczym. Rodzi to pytania o intencje stojące za publikacją raportu i sugeruje, że wątek ukraiński został, niestety, zinstrumentalizowany na ołtarzu walki politycznej, i to prowadzonej cokolwiek krótkowzrocznie.

Jeśli ksenofobiczny resentyment względem Ukraińców jest palącym problemem polskiego społeczeństwa, to strategia autorów – krytykowanie tegoż społeczeństwa i mieszanie rejestrów badawczo-publicystycznych – może być nawet sensowna. Zakładam, że intencją jest przysłużenie się dobrej sprawie (którą, swoją drogą, z perspektywy lewicy nie jest wygrana Donalda Tuska w jakichkolwiek wyborach).

Tyle że ten ksenofobiczny resentyment jest zarzutem przesadzonym, jeśli nie po prostu niesprawiedliwym, a jego podnoszenie w tej formie i z tak słabą argumentacją może mieć dla nas opłakane skutki – i to właśnie społeczno-polityczne, a nie stricte naukowe. Najsmutniejsze jest to, że na samym początku Sierakowski i Sadura sugerują swoim wstępem i notą metodologiczną, że chcieliby uniknąć m.in. używania badań do wspierania życzeniowego myślenia. Jak trafnie deklarują, „[…] badania współkreują politykę, a jeśli nie są reprezentatywne, to życie polityczne wpada w poślizg”.

Szkoda, że sami wpadają w tę pułapkę, tym bardziej że do raportu można mieć właśnie zarzuty metodologiczne. Skoro autorzy przeprowadzają badania jakościowe i mogą sami wybierać zmienne niezależne, dlaczego dobór respondentów był prostym powtórzeniem poprzednich badań? Dlaczego dzielono uczestniczki fokusów wyłącznie ze względu na płeć, klasę, wiek i miejsce zamieszkania, skoro w kontekście postrzegania Ukraińców istotną zmienną mogło być np. doświadczenie bezpośredniego uczestnictwa w akcjach pomocowych albo poglądy na pomoc uchodźcom w 2021 roku? I skoro zorganizowano osiem grup fokusowych, to czy jednak na takiej podstawie nie adekwatniej byłoby mówić o eksploracji, wstępnych wynikach, zamiast o niemal pewnych scenariuszach przyszłości, w których Polacy dławią się własną nienawiścią do Ukraińców?

Godna praca w czasie wojny i w czasie pokoju

czytaj także

Dlaczego warto uznać potrzebę uznania

Niech czytelnik nie sądzi jednak, że chcę podtrzymywać lukrowany obrazek Polaków, którzy wszystko robią dobrze. Polskie państwo niemal płonie od zblazowania elit polityczno-medialno-biznesowych, a polskie społeczeństwo w większości pozostaje niestety bierne, wsobne i zdezorganizowane. Żywimy resentymenty i dokonujemy haniebnych gestów (jak zresztą każde społeczeństwo; i jak każde jesteśmy zobowiązani do tego, by się z tego rozliczyć). Biorąc jednak pod uwagę przebieg najnowszych dziejów polityczno-społecznych, trudno nie uznać ataku na postawy Polaków względem Ukraińców za strategię poznawczo i taktycznie chybioną. Sama stoję na stanowisku, że to, co wydarzyło się nad Wisłą, począwszy od lutego 2022 roku, w sprawie ukraińskiej, ma szansę być dla nas nie początkiem ksenofobicznego upadku i turbulencji, a uzdrawiającym przełomem.

Polki i Polacy są przyzwyczajeni do narzekactwa, a częścią naszej kultury jest też napięcie między samonienawiścią („ten zasrany kraj, niech płonie”, jak można nieraz usłyszeć) a histeryczną defensywą („nie doceniają nas! Przecież jesteśmy dumnymi bohaterami!”, które wybrzmiewa na prawicowych forach). Nie ma powodu sądzić, by badaczki i komentatorzy, a tym bardziej dziennikarze, byli od tego napięcia wolni. Ale to też powoduje, że nie potrafimy rozpoznać własnych zasobów, docenić się za nie i ich pielęgnować, a tym samym działa jak samospełniająca się przepowiednia.

Kto pomaga Ukrainie

Polki i Polacy nie są zdolni do dobrego odruchu, a jeśli już jakiś się udał, to jest podejrzany. Nie mieli problemu z ukraińskimi uchodźcami? To tylko dlatego, że ci są biali. Wentylują na wywiadach fokusowych w obliczu stale pogarszającej się sytuacji gospodarczej i braku pozytywnych perspektyw na przyszłość? To nadchodzące pogromy, a nie typowy efekt potwierdzenia czy peer pressure w czasie wywiadu grupowego. Reagują na coś zgodnie? Na pewno zaraz się pokłócą. Według tej narracji jako społeczeństwo może potrafimy zrobić coś pozytywnego, ale na zasadzie stojącego zegara, który pokazuje prawidłową godzinę dwa razy na dobę; polska pozytywność jest przypadkowa.

Raport Polacy za Ukrainą… wrzuca kamyczek do tego ogródka, a raczej wysypiska śmieci przekonania, wedle którego jako społeczeństwo nie mamy siły transformacji od indywidualizmu do solidarności, od nienawistnych fobii do otwartej akceptacji innego. Odważnym tezom Sierakowskiego i Sadury brakuje uwiarygodniającego kontekstu. Czy są w stanie wskazać poważne badanie opinii, gdzie widać gwałtowny wzrost negatywnych przekonań o Ukraińcach? Albo nawet punktowe badanie jakościowe, w których owe przekonania wybrzmią rzeczywiście mocno i jednoznacznie (to nie kwestia wstydu, Polacy w badaniach reifikują uchodźców z Syrii czy Afganistanu całkiem śmiało)? Albo, najlepiej, głosy samych Ukrainek i Ukraińców wskazujących, że życie w Polsce napawa ich strachem, że częściej spotykają ich coraz większe nieprzyjemności związane z ich pochodzeniem, że ludzie reagują na nich wrogo? Albo chociaż kilka przekonujących doniesień medialnych?

Polska może być solidarna

Gdy rozejrzeć się poza raportem, okazuje się, że obraz Polaków przedstawia się znacznie lepiej. Można spierać się, że mamy do czynienia z obrazami niepełnymi albo nadmiernie optymistycznymi, ale jest znaczące, że Sadura i Sierakowski nie odnoszą się do żadnych z nich.

Po pierwsze, bazowy fakt: Polska przyjęła najwięcej uchodźców w Europie. W liczbach względnych i bezwzględnych. Liczby bezwzględne: 1,5 miliona zarejestrowanych w 2022 roku według wysokiego komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców, z czego ta liczba zmienia się dość dynamicznie, ponieważ duża część Ukraińców kursuje między Polską a Ukrainą – takich przekroczeń do Polski straż graniczna odnotowała ponad 8 milionów. To oznacza, że Polska wyprzedziła najbardziej gościnne w tej procedurze Niemcy. W liczbach względnych: odpowiadamy za niecałe 20 proc. ukraińskich uchodźców zarejestrowanych w dowolnym kraju europejskim, Niemcy za ok. 12 proc., Czesi – za 5 proc. Część uchodźców osadza się na polskim rynku pracy, ale w dużej mierze mówimy o ludziach, których utrzymujemy (i bardzo dobrze). Tak duża koncentracja Ukraińców dziewięć miesięcy od wybuchu wojny w jednym kraju jest chyba recenzją samą w sobie.

Po drugie, sympatia do Ukraińców w badaniach opinii publicznej wciąż przewyższa analogiczne wskazania z lat 90. czy początku wieku. Raptem sześć lat temu odbyła się premiera Wołynia Wojciecha Smarzowskiego, który podówczas całkiem skutecznie podgrzał dyskusje o Banderze, UPA, nieodbytych rozliczeniach i na pewno ucieszył poważnych profesorów Uniwersytetu Warszawskiego z tych kierunków, na których wciąż marzy się o przyłączeniu Lwowa do Polski.

Dziś już kompletnie nie ma o tym mowy. Pozytywny stosunek do Ukraińców był obserwowalny jeszcze przed wybuchem wojny. Jako migranci ekonomiczni – przynajmniej w deklaracjach ankietowych CBOS-u – byli akceptowani przez respondentów, zwłaszcza na tle, niestety, migrantów wyznających islam. To, co zwraca uwagę i co może być zbieżne ze stanowiskiem autorów Polacy za Ukrainą…, to fakt, że status uchodźcy powinien być tymczasowy, tak samo jak zależne od niego wsparcie polskiego państwa – i że ci powinni szukać dróg usamodzielnienia się np. przez pracę. Pomoc jest zatem warunkowa, zdaniem respondentów powinna być ograniczona czasowo – choć też nikt nie precyzuje, kiedy będzie już dosyć. Być może wirtualne wyobrażenie długiej zależności Ukraińców od pomocy polskiego państwa niespecjalnie się Polakom podoba, co jeszcze nie oznacza, że subiektywnie i jednostkowo ten ciężar będzie silnie odczuwany. Na razie brakuje incydentów, które wskazywałyby na to, że ta granica została przekroczona.

Po trzecie, Polacy identyfikują się z politycznymi dążeniami Ukraińców. Zdecydowana większość Polaków (ok. 70 proc.) popiera akcesję Ukrainy do Unii Europejskiej, co wynika zarówno z moich badań, jak i CBOS-u. W październiku wciąż prawie 80 proc. Polaków zgadzało się na przyjmowanie uchodźców. 60 proc. popiera sprawę ukraińską, która oznacza walkę z rosyjskim agresorem i brak ustępstw terytorialnych. Sierakowski i Sadura podkreślają, że postawa polityczna (względem sprawy ukraińskiej) jest oddzielna od społecznej (względem samych Ukraińców), ale przecież równie prawdopodobna jest teza, że wsparcie dla jednego będzie napędzać drugie. W końcu trudno oczekiwać, żeby wyrzucenie bezrobotnych kobiet z dziećmi na rękach przyczyniło się do pokonania Putina.

Skrajna prawica w Ukrainie. Czy pułk Azow to neonaziści?

Po czwarte, sam fakt praktyki współżycia się liczy, bo zmienia nas na bieżąco. Polacy są niechętni dłuższej perspektywie pomocowej, ale jednocześnie przyzwyczajają się do powszechnej obecności zwłaszcza Ukraińców i Ukrainek już od 2014 roku (rosyjskiego przejęcia Krymu) – w 2022 roku ten proces po prostu przyspieszył i się zintensyfikował, ale nie był szokowy. Na razie praktyka współżycia przebiega pokojowo. Większość Polaków ma doświadczenie pomocy, choćby niewielkiej, uchodźcom ukraińskim. Najczęściej materialnej lub rzeczowej, ale też w ramach działalności wolontariackiej, użyczania mieszkań, aktywnej pomocy w akomodacji w Polsce, załatwianiu spraw, tłumaczeniu.

Oczywiście nie jest to obrazek idealny; mieliśmy chociażby do czynienia z częstym łamaniem praw pracowniczych w przypadku ukraińskich migrantów, prowadzącym nawet do śmierci niektórych robotników, na pewno też akceptacja dla Ukraińców zależy od uwarunkowań lokalnych i może się różnić między regionami, a nawet dzielnicami tego samego miasta. Niemniej, porównując relacje polsko-ukraińskie do stosunku Polaków do innych nacji (zwłaszcza odróżniających się fizjonomią), naprawdę nie sposób wystawiać tak drastycznie negatywne oceny, jak uczynili to Sadura i Sierakowski.

Dlaczego lepiej zwalczać defetyzm, niż go celebrować

W odniesieniu do innych wątków badania autorzy raportu wskazują na pojawienie się tematu zdrowia psychicznego oraz postulują, by „politycy, dziennikarze, pozarządowcy powinni w społeczeństwie lęku być trochę jak terapeuci: pomagać przepracować złe emocje w debacie publicznej”. Nieco złośliwie odpowiem, że warto ten wniosek odnieść także do własnej pracy – jak autorzy zapewne wiedzą, każdy porządny terapeuta skorzysta z siły wzmocnień pozytywnych w pracy z pacjentami i zachęci ich do szukania poczucia sprawczości oraz wdzięczności do samego siebie za przeżyty trud.

Jeśli jako społeczeństwo nie możemy siebie docenić za reakcję na agresję na Ukrainę, to za co możemy? Co będzie dość dobre? Co będzie wzorcem w naszym zasięgu, a nie w zasięgu najczęściej zresztą nieprawdziwej fantazji o, przykładowo, wyższym cywilizacyjnie Zachodzie? Uważam, że jeśli rzeczywiście czeka nas wzmożenie resentymentu, to w dużej mierze przez brak uznania. Polskie kompleksy niższości uwiązane są w poczuciu porzucenia i zignorowania. Nie musimy dalej tego pielęgnować.

Zgadzam się jednak z autorami, że niebezpieczeństwo upowszechnienia resentymentu czy niechęci istnieje – także według CBOS-u rośnie odsetek Polaków uznających, że udzielana pomoc jest zbyt duża, obecnie sięga on 30 proc. Ponadto Ukraińcy faktycznie mogą zacząć doznawać krzywd, a systemy – edukacyjne, ochrony zdrowia, mieszkaniowe, transportowe itd. – mogą być w ich doświadczeniu niewydolne, bo one są niewydolne po prostu, dla wszystkich. Z pewnością bierność państwa oraz tchórzostwo polityków (moim zdaniem trafnie zdiagnozowane przez respondentów Sadury i Sierakowskiego) mogą tworzyć do tych zjawisk żyzne podglebie.

I teraz czas na nutkę idealizmu, rzadkiego również w mojej własnej banieczce (nad czym ubolewam). Uważam, że możemy przeciwstawić się tym zagrożeniom, bo na polskim doświadczeniu społecznego zaangażowania w sprawę ukraińską można też budować. Na przykład poczucie wiary we własne siły i w to, że jesteśmy już krajem, który pomaga innym. I że możemy pomagać nie tylko sąsiadom zza Buga, lecz także wszystkim osobom chcącym obrać Polskę za swój kraj do życia, niezależnie od koloru ich skóry, wyznania, orientacji seksualnej czy płci. Przecież już raz to zrobiliśmy, na skalę niespotykaną w Unii Europejskiej.

Możemy dążyć do obiecujących politycznych sojuszy niesprowadzających nas do roli podwykonawcy i tym samym budować poważne, długofalowe partnerstwo z Ukrainą. Elity dość się nassały soków witalnych z ciała społecznego i wreszcie muszą się sprężyć i pracować na naszą rzecz, bo stoją przed nami wielkie zadania. Dominującymi uczuciami w naszym codziennym życiu mogą być miłość i współczucie, i radość z wzajemnego obcowania, a nie lęk, strach i nienawiść. Że skoro my jesteśmy z nimi, to oni są z nami i choć raz nie musimy czuć się sami.

Naprawdę czas na badania i dyskusje, którym taka wiara przyświeca. Czas na pracę nad wspólnotowymi programami politycznymi, a nie wieszczeniem nadejścia ciemności z badawczej katedry.

**

Monika Helak – socjolożka, badaczka i publicystka, zajmowała się m.in. socjologią kultury oraz analizami usług publicznych, rynku pracy i postaw społecznych. Na Wydziale Socjologii UW pisze doktorat o kulturze terapeutycznej w Polsce czasu pandemii. Dawniej aktywistka Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej i Uniwersytetu Zaangażowanego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij