„Gdzie są organizacje feministyczne, kiedy mężczyźni dostają wezwanie do wojska?”, pytają absolwenci Uniwersytetu im. Chłopskiego Rozumu. Już tłumaczę.
Gdybym miała posługiwać się taką samą retoryką, jaką uprawia Uniwersytet im. Chłopskiego Rozumu, domagający się obowiązkowego poboru i służby wojskowej również od kobiet, a najlepiej feministek („przecież chodzi wam o równouprawnienie, czyż nie?”), musiałabym napisać, że sami, drodzy mężczyźni, ukręciliście na siebie ten bat.
Stworzony przez was patriarchat generuje konflikty rozwiązywane potem przemocowo i zmusza was do bycia mięsem armatnim, w pewnych kręgach nazywanym rezerwistami. To wy uznaliście, że płeć determinuje, kto nadaje się do walki, a kto nie. Ja tego nie wiem, ale wiem, że w waszych walkach – tych odbywanych w mundurze czy bez – giną również kobiety.
Argument „macie baby, coście chciały, teraz idźcie na wojnę”, jest bowiem niezrozumieniem flagowych założeń dążenia do emancypacji.
Nie – fakt, że kobieta zostaje żołnierką, nawet generałką, nie jest świętem dla feminizmu. Tak samo jak nie jest nim na przykład to, że kobiety kierują chciwymi korporacjami albo sędziują mecze piłkarskie na mundialu, który łamie prawa człowieka, wyzyskuje, promuje homofobię i seksizm.
czytaj także
Choć utworzenie parytetu w armii może wydawać się równościowym postulatem i rzeczywiście uciera nosa stereotypom płciowym, zakładającym, że kobiety są słabsze fizycznie od mężczyzn i nie nadają się do pełnienia służby wojskowej, w istocie reprezentuje skrajnie neoliberalne i ignorujące sprzeciw wobec opresji podejście do genderowej sprawiedliwości.
Przede wszystkim jednak nie odpowiada na znacznie zasadniejsze pytania o rolę armii i toksyczne, uderzające we wszystkich „formy męskości, które ona tworzy i wspiera”. Właśnie o tym pisała Shreshtha Das, komentując to, co wydarzyło się przed dwoma laty w Indiach, i wskazując, że „równe role kobiet w tamtejszej armii nie są zwycięstwem feministek”.
Chodziło o wyrok indyjskiego Sądu Najwyższego, który na przekór rządowym, seksistowskim utyskiwaniom uznał, że płeć nie może być przeszkodą w pełnieniu przez nie wysokich funkcji w wojsku i służby stałej.
Das przypominała, że „wojsko jako miejsce eksplozji jawnej hipermęskości, wzmacnia hegemoniczne męskie wyobrażenia o agresywności, sile i heteroseksualnej waleczności w koszarach i poza nimi”. Kobiecość jest w nim zaś obelgą i powodem do stosowania nadużyć, na co wskazują jasno doświadczenia molestowanych, gwałconych, gorzej opłacanych od swoich kolegów, odsuwanych od ważnych zadań/stanowisk i wyśmiewanych członkiń (ale i członków) armii na całym świecie.
O realiach, z jakimi mierzą się kobiety w służbach mundurowych, opowiadała mi kiedyś żołnierka elitarnego polskiego GROM-u, współzałożycielka oraz prezeska Fundacji #Say Stop, Katarzyna Kozłowska: – Nie unikniesz tam końskich zalotów. Przyjmując je, jesteś traktowana jak dziwka, odrzucając – jeszcze gorzej. Do tego, wchodząc w szeregi wojskowe czy policyjne, kobiety od razu dostają łatkę słabszych fizycznie. Mężczyźni uważają, że skoro same się tam pchają, to hermetyczne, zmaskulinizowane i zhierarchizowane środowisko może im dyktować dowolne warunki. A żołnierka czy strażniczka – jako silna przecież kobieta – nie powinna się skarżyć, tylko mężnie znosić wszystko, również podlane siermiężnym, szowinistycznym sosem nadużycia – usłyszałam.
Całość tej rozmowy możecie przeczytać tutaj:
Za mundurem seksizm murem. Jak Polki walczą z dyskryminacją w służbach?
czytaj także
Słowem: wzięcie kobiet w kamasze, ich wejście w tak męskocentryczne struktury, nie ma w sobie nic z wyzwolenia kobiet czy zrównywania kobiecości z męskością. Jest zaledwie genderowym „awansem” z nadania mężczyzn, koniecznością symbolicznego założenia spodni oraz pozbycia się wszystkiego, co mogłoby zostać uznane za niemęskie.
To zresztą działa także przeciwko tym mężczyznom, którym agresją i przemocą (psychiczną i fizyczną) pokazuje się miejsce w wojskowej hierarchii albo, na przykład, których wyśmiewa się tam lub upokarza za homoseksualizm.
Armia jest generatorem i reproduktorem przemocy opresji, z którymi walczą wszelkie społeczne ruchy emancypacyjne z feminizmem na czele. Dlatego półgłówkowate oczekiwanie, żeby kobiety wstępowały do niej ochoczo, z uśmiechem na ustach i męskim namaszczeniem, to nonsens.
Żądając uznania i równych praw, nie chcemy równego udziału w krzywdach produkowanych przez patriarchat. Chcemy, by owych krzywd nie było wcale – albo choćby mniej.
Uniwersytet im. Chłopskiego Rozumu mówi dalej: „skoro my, mężczyźni, mamy iść do wojska i umierać, wy, kobiety, też musicie”. W krainie żelaznej kucowatej logiki zapomina jednak, że wojna oznacza śmierć cywilów, że korzysta ze szczególnie okrutnego narzędzia, jakim jest gwałt. A tak się składa, że ten ostatni w dużej mierze dotyczy kobiet, które często wolałyby umrzeć niż go doświadczyć.
Shreshtha Das przypomina jednocześnie, że „wojsko i promowana przez nie hipermęskość szkodzą również kobietom, które nie mieszkają na terenach kontrolowanych przez wojsko”. Powołuje się przy tym na badanie Catherine Lutz z 2004 roku, jasno wskazujące, że wskaźniki przemocy domowej są trzy do pięciu razy wyższe wśród par wojskowych niż wśród cywilów, ponieważ „wojsko jako instytucja promująca ideę heteroseksualnej męskiej supremacji gloryfikuje władzę i kontrolę lub dyscyplinę oraz sugeruje, że przemoc jest często niezbędnym środkiem do osiągnięcia własnych celów”.
Dobrze czytacie. Jest rok 2023, Polska. W kraju panuje popłoch dotyczący mobilizacji wojskowej, wywołany przez doniesienia medialne o zwiększeniu liczby rezerwistów w państwowej armii. A polska męska husaria wyje w internecie: „a co z kobietami?”.
O tym, ile mężczyźni mają powodów do strachu, przeczytacie w tekście Jakuba Szafrańskiego na naszej stronie:
Powołania do wojska, czyli odroczony przymus zostania mięsem armatnim
czytaj także
Ja tylko powtórzę: głównym problemem osób, które upominają się przymusowy pobór kobiet do armii, jest to, że błędnie rozumieją feminizm. Przymus stawania się mięsem armatnim jest zaś założeniem patriarchalnym, uderzającym w każdą płeć.
Gdyby absolwenci Uniwersytetu im. Chłopskiego Rozumu chcieli pobyć na chwilę w rzeczywistości, dowiedzieliby się, że istnieje niemała grupa kobiet i mężczyzn, którzy chcą zasilić żołnierskie szeregi. I nie mówię tutaj wyłącznie o szeregach fetyszyzujących wojnę narodowców czy Młodzieży Wszechpolskiej. Mjr Konrad Radzik, rzecznik Wojskowej Komendy Uzupełnień w Rzeszowie, powiedział „Wyborczej”, że od początku wybuchu konfliktu w Ukrainie „zainteresowanie wszelkimi formami służby wojskowej wzrosło o ok. 100 procent – również wśród kobiet”. Zresztą Ukrainek z własnej woli chwytającej za broń też nie brakuje.
Nie ma więc wątpliwości co do tego, że w obliczu zagrożeń, jak tego, które stwarza dziś Rosja, chęć szkolenia się i obrony będzie w społeczeństwach rosła. Ba, jeśli wojna eskaluje, zmusi wiele kobiet i mężczyzn do podejmowania działań obronnych bez względu na to, jakie są ich chęci czy jak niechętny stosunek do konfliktów zbrojnych.
Nikt jednak nie ma prawa narzucać nikomu decyzji o przystąpieniu do regularnej armii. Ruchy dążące do równości nie mają bowiem w swojej agendzie przepisywania zmaskulinizowanego świata na taki, który będzie dalej przemocowy, z tą różnicą, że opresorami staną się dla odmiany kobiety.
czytaj także
Kłopot panów udostępniających w swoich mediach społecznościowych idiotyczne plakaty z hasłem: „pokaż, że jesteś prawdziwą feminą, walcz o równouprawnienie w ćwiczeniach rezerwy”, leży w męskim lęku. W pozbawianiu mężczyzn przez państwo polskie możliwości wyboru. Wiecie, tego samego wyboru, którego kobiety w Polsce nie mają chociażby w sprawie przerwania ciąży.
Wasz strach przed służbą wojskową, wasza niezgoda na decydowanie o was bez was, nie jest jednak winą feministek. Jest winą opresji patriarchatu i mężczyzn u władzy w Polsce. Jeśli zdecydujecie się im przeciwstawić, pójdziemy z wami. Ale nie oczekujcie, że będziemy cieszyć się z tego, że życzycie nam równie źle jak sobie.