Kraj, Weekend

Przywilej polaryzacji

W obawie przed konfliktem, stresem, bezustanną oceną innych, wyśmianiem, niezrozumieniem, wyobcowaniem, depresją i szaleństwem uczymy się jako weganie zdolności unikania polaryzacji i tłumienia uczuć.

Na warszawskie premierowe spotkanie z Tomaszem Stawiszyńskim, który właśnie wydał książkę Reguły na czas chaosu, przyszło tak wiele osób, że nie zmieściły się w całkiem obszernym, dwupoziomowym klubie Pardon, To Tu. Podobno pierwsi goście przezornie zajmowali miejsca z godzinnym wyprzedzeniem. Dotarłem późno, stałem więc gdzieś z tyłu. Z każdą minutą było mniej powietrza, a krople potu, łaskocząc, coraz częściej spływały po plecach. Obserwowałem innych, naprawdę słuchali.

Co sprowadziło tam ćwierć tysiąca ludzi, kuszonych jednocześnie dziesiątkami innych propozycji kulturalnych, w mieście, którego oferty symultanicznie zaspokajają niemal wszystkie możliwe gusta i potrzeby? Jedna z odpowiedzi mogłaby brzmieć: coraz bardziej nieznośna rzeczywistość przesycona arogancją konfliktowych racji. Poszukiwanie ulgi – w opanowaniu wzmożenia, w porządku elegancko wypowiadanych zdań, w celebracji wątpliwości i niuansu.

Reguła czwarta Reguł na czas chaosu brzmi: nie ulegaj polaryzacji. Trzymaj krytyczny dystans od „monadycznych, zwaśnionych obozów, z których każdy uważa, że jest jedynym dysponentem prawdy i moralnej czystości”. Nie daj się uwieść ortodoksjom, które „gloryfikują jednomyślność” i w uwodzicielski sposób upraszczają obraz rzeczywistości, dając złudną, niebezpieczną i intelektualnie jałową pewność. Bądź podejrzliwy wobec wszelkiej zapalczywości.

Ktokolwiek czytał lub słuchał wcześniej Stawiszyńskiego, wie dobrze, że krytyka polaryzacji społecznej jest jednym z jego znaków rozpoznawczych. W Ucieczce od bezradności, swojej poprzedniej książce, wyrażał ją wielokrotnie. Pisał o problematycznym kultywowaniu przekonania, że „tylko my – oraz ci, którzy myślą to samo i tak samo – jesteśmy dobrzy i uczciwi, a wszyscy, którzy nie podzielają naszych przekonań, są źli i zdeprawowani”. Sięgając po René Girarda, przypominał o zasadzie mimetyzmu, która nieuchronnie upodabnia nas do wrogów, stawiając pod znakiem zapytania „wszystkie moralne konsekwencje podziału na dobrych i złych”.

O wojnie i śmierci z Tomaszem Stawiszyńskim

Przestrzegał przed fundamentalizmami, redukującymi złożoność świata i dającymi „poczucie moralnej wyższości, które zapewnia bezpieczną pozycję autonomii wobec jakiejkolwiek krytyki, wygodny punkt obserwacji znajdujący się poza jakąkolwiek możliwością oceny”. Odrobinę zawadiacko – ale to też właściwość Stawiszyńskiego, sięgającego bez skrępowania do autorów spoza lewicowego rozdania – podpierał nawet wywód diagnozami Chantal Delsol, dzielącej postawy i perspektywy życiowe na „ogrodnicze” i „demiurgiczne”.

Nie jest zaskoczeniem, że sympatię kierował raczej ku etosowi ogrodników, którym bliżej do pogodzenia z nieuchronną ambiwalencją, sprzecznościami, nieoczywistościami, ograniczeniami, słabością, niekompletnością, niepewnością, niedoskonałością i niezdolnością. Mówiąc Stawiszyńskim: z bezradnością.

Wcześniej tego samego dnia uczestniczyłem w seminarium poświęconym wynikom badań nad wzorami konsumpcji młodych Polek i Polaków, w szczególności ich stosunkowi do mięsa. Nie było to spotkanie organizowane przez środowiska konserwatywne i prawicowe, przez branżę mięsną też nie. Z sondażu wynikało, że aż 22 procent młodych jest przekonana, że należy zrezygnować z hodowli zwierząt na potrzeby produkcji mięsa i mleka. Gdyby nie to, że mam ograniczone zaufanie do wyników badań ankietowych, uznałbym to za jedną z lepszych wiadomości ostatnich lat i czerpałbym z niej siłę przez kolejnych kilka.

Usłyszałem jednak, że ten – tak długo wyczekiwany – antyprzemocowy i wizjonerski pogląd jednej piątej respondentek i respondentów jest kontrowersyjny, że pobłądzili. Nie orientują się, że zwierzęta muszą pozostać immanentną częścią rolnictwa. I że z weganizmem to ostrożniej, utrudnia koncyliację.

Sadura: Stosunek do mięsa to pole walki

Planowałem dołączyć do dyskusji, przygotowałem przecież rzetelnie kilka stron notatek, ale pozostałem przy słuchaniu. Zalała mnie fala ponurych myśli. Czasem brakuje mi już siły zgłaszać kolejne votum separatum. To był mój moment bezradności, o jeden mur za dużo. Wiem, że byłem tam po to, żeby wypowiedzieć niedoreprezentowane racje, ale nie zrobiłem tego.

Kiedy po intensywnym dniu bliski snu leżałem w łóżku, w głowie szumiało jeszcze wino z premierowego after party. Myślałem: może ja jestem Delsolowskim demiurgiem? Może coś przeoczyłem i rzeczywiście wnoszę reżim i totalitaryzm, a artykułując potrzebę gruntownej przebudowy świata i podporządkowania go myśli o międzygatunkowym dobru wspólnym, rozsiewam zdegenerowany, ślepy na ograniczenia wegański prometeizm?

Pożegnałem tę myśl tuż po tym, gdy się pojawiła. Przecież ja i „mój obóz” przeważnie nie możemy nawet w pełni wypowiedzieć tego, co myślimy. Już nawet nie chodzi o możliwość powszechnej realizacji naszych wartości, tylko o ich społeczną reprezentację w zwykłych sytuacjach życiowych. Jesteśmy wciąż konfrontowani z przekonaniami, z którymi się nie zgadzamy, oraz ich efektami, które krzywdzą ofiary, obiekty naszej troski. Jesteśmy zmuszeni funkcjonować w obcym nam porządku świata, a często – z braku innego wyboru – go współtworzyć.

Gdybyśmy konsekwentnie komunikowali nasze przekonania, popełnilibyśmy cywilne samobójstwo. Nasze próby pozostania „moralnie czystymi” i osobnymi od złej reszty przyniosłyby tylko dysfunkcjonalność. Każdy weganin zna moment, kiedy odpuszcza. Nie da się inaczej.

Znów cytując Stawiszyńskiego: „architektura naszych wewnętrznych przeżyć jest w ogromnym stopniu kształtowana przez dominujące w określonym czasie i miejscu przekonania”. Tak, w obawie przed konfliktem, stresem, bezustanną oceną innych, wyśmianiem, niezrozumieniem, wyobcowaniem, depresją i szaleństwem uczymy się jako weganie zdolności unikania polaryzacji i tłumienia uczuć.

W ten sposób wegańska postawa – wbrew krzywdzącym stereotypom – staje się jedną z najbardziej tolerancyjnych, elastycznych, zdolnych do kompromisu, samoświadomych własnych ograniczeń, cierpliwych i pokornych postaw tego świata.

Gzyra: W byciu weganinem nie ma nic heroicznego

Co więcej, gdy przyjmujemy perspektywę zwierząt, których życiem się przejmujemy, bledną antagonizmy dominujących sił i postaw politycznych. To podobieństwo, nie polaryzacja, staje się ich dominującą cechą. Spektakl obustronnego potwierdzania ich „własnej doskonałości i cudzej ohydy” widzimy jako stagnację wykluczającej zwierzęta jednomyślności. Stabilny proces budowania totalitarnego monolitu wygodnych waśni ludzi o ludzi. Nazwałem to kiedyś ekumenicznym totalitaryzmem wszech czasów, opisując – wciąż boleśnie aktualne – wykluczenie zwierząt pozaludzkich z teorii i praktyki politycznej.

Pomyśl, jeśli nie jesteś powodem żadnej polaryzacji, jak bardzo wykluczony jesteś? Takie jest dziś właśnie położenie zwierząt, które nie są ludźmi.

Bez presji: go vegan! Rozmowa z Everyday Hero

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Dariusz Gzyra
Dariusz Gzyra
Działacz społeczny, publicysta, weganin
Dariusz Gzyra – filozof, działacz społeczny, publicysta. Wykładowca kierunku antropozoologia na Uniwersytecie Warszawskim. Członek Polskiego Towarzystwa Etycznego. Redaktor działu „prawa zwierząt” czasopisma „Zoophilologica. Polish Journal of Animal Studies”. Autor książki „Dziękuję za świńskie oczy” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2018). Weganin.
Zamknij