W odpowiedzi Barbarze Brzezickiej.
Już Niccolo Machiavelli zauważył, że „trzeba przeto być lisem, by wiedzieć, co sidła, i lwem, by postrach budzić u wilków”. Nie ma sensu wchodzić w polemikę w kwestii określenia stopnia prawdopodobieństwa ponownej wygranej PiS w wyborach parlamentarnych. Siłą partii rządzącej jest dekompozycja opozycji sejmowej i słabość tej pozasejmowej. Stąd wizja ta choć kasandryczna jest wielce prawdopodobna. O wiele bardziej interesujące są słowa mojej uniwersyteckiej koleżanki dr Barbary Brzezickiej, która w swoim tekście Problemem nie jest PiS stwierdza, że „prawdziwym problemem nie są bezprawne działania partii rządzącej, tylko szerokie społeczne przyzwolenie, a często nawet poparcie dla tych posunięć”. Pytanie, skąd zatem ten niemalejący od początku rządów „dobrej zmiany” poziom akceptacji dla działań prezesa Kaczyńskiego i instytucjonalnych wykonawców jego politycznej woli? To z jednej strony kwestia swoiście rozumianej realpolitik. Przejścia od sfery postulatów wyborczych do szybkiej i konsekwentnej ich realizacji. Obniżenie wieku emerytalnego, uruchomienie programu 500 zł na drugie i kolejne dziecko, przywrócenie obowiązku szkolnego od siódmego roku życia, likwidacja gimnazjów, odejście od opodatkowania najniższych emerytur i podwyższenie kwoty wolnej od podatku, stanowią przykład realnych decyzji, które stanowią odpowiedź na konkretne oczekiwania elektoratu. Z drugiej strony, nie bez wpływu na taki stan rzeczy pozostaje obrana narracja, w której prostym, zrozumiałym i nierzadko ostrym językiem, precyzyjnie definiuje się przeciwników politycznych („cała Polska z was się śmieje, komuniści i złodzieje”). Dopełnieniem tego jest kapitał symboliczny, który od lat sukcesywnie zawłaszczany, stanowi dzisiaj przewagę PiS nad nie potrafiąca się do nikogo bezkonfliktowo odwołać, opozycją.
Polityczka partii Razem w swoim tekście, a wcześniej na profilu facebookowym, skrytykowała wkurzonych na dewastowanie ustrojowych ram funkcjonowania państwa obywateli. Zarzuciła uczestnikom gdańskiej manifestacji KOD z 13 grudnia antagonizowanie nastrojów i mowę nienawiści, co jej zdaniem uniemożliwia jakikolwiek dialog z wyborczyniami i wyborcami PiS. Chodzi o wyświetlone na jednej z kamienic hasło „WyPiSdalać” oraz wielokrotnie powtarzaną na transparentach „PiSdokrację”. Tu zgoda co do kwestii podstawowej. Nie jest to przekaz koncyliacji, skłaniający do dialogu ani tym bardziej sprzyjający przekonywaniu do swoich racji i poglądów. Czy taka jest jednak funkcja tych mało wyszukanych sformułowań? Zdecydowanie nie. Z tej prostej przyczyny, że były to warunki ulicznego protestu. W specyfikę wiecu w naturalny sposób wpisuje się nierzadka psychologiczna potrzeba tłumu do odreagowania napięcia wynikającego z poczucia permanentnego obrażania, oszukiwania i niszczenia podstaw państwa przez oponentów. Być może żadna z protestujących osób nie użyłaby tych sformułowań wobec rozmówców w atmosferze bardziej sprzyjającej dialogowi, ale na tym polega psychologia politycznego tłumu. A tego typu sformułowania, dając upust negatywnym emocjom, stanowią jednocześnie wentyl bezpieczeństwa. W przeciwieństwie do jednostek tłum sięga czasami po radykalniejsze środki przekazu, które mają dosadnie uzewnętrznić jego negatywny stosunek do rządzących. Choć uważam, że sformułowane przez polityczkę zarzuty stawiane są nieco na wyrost, to nie bez pewnej racji podnosi ona, że „jeśli chcemy przeciwników politycznych mieszać z błotem i po prostu zniszczyć, to jest to retoryka wojny, a nie demokratycznej debaty. Tę retorykę wojny wykorzystuje Prawo i Sprawiedliwość, bo takie myślenie ich wzmacnia i legitymizuje ich działania”. Zarówno deklaratywnie jak i faktycznie zauważyć należy, że zwłaszcza po „czarnym sejmowym piątku ” jest to wojna wypowiedziana nie tylko „łże elitom” czy „ubekom” , ale także a może przede wszystkim zwykłym obywatelom, którzy choć widząc potrzebę zmiany, nigdy nie zgodziliby się na niszczenie takich instytucji jak Trybunał Konstytucyjny, czy media publiczne.
Zwłaszcza od opozycji lewicowej wymagać w tych warunkach należy nie tylko konstruktywnej krytyki rządu w kwestii pozorowanych i krótkofalowych działań w zakresie polityki społecznej, ale także języka zrozumiałego i jednocześnie bardziej konfrontacyjnego, trzymającego rzecz jasna poziom przekazu i celności uderzenia w możliwie najbardziej czułe punkty rządzących. I tak można pokusić się o wykazywanie antyspołecznej w zakresie ułomności co do pomocy społecznej, czy wręcz antypolskiej działalności PiS, związanej z atakami na konstytucyjne instytucje państwa czy radykalnie obniżających wizerunek Polski za granicą.
W tym sensie wyzwaniem dla opozycji nie jest chwilowe odzyskanie zaufania społecznego i tryumfalne pokazanie, że można PiS w 2019 roku pozbawić władzy. Mapa drogowa dla opozycji jest kilkuelementowa, a nawierzchnia jezdni z pewnością wyboista. Po pierwsze, to utwierdzenie Polek i Polaków w tym, że polityka wewnętrzna i zagraniczna PiS jest krótkowzroczna, a korzyści socjalne stanowią miraż państwa prawdziwie opiekuńczego (np. 6 tys. mieszkań z programu Mieszkanie plus… w skali całego kraju). Po drugie, opozycja totalna i bezwarunkowo skonsolidowana wobec przejawów limitowania podstawowych praw i wolności konstytucyjnych. Po trzecie, odsunięcie PiS od władzy, z jednoczesną odpowiedzią na pytania: co po PiS-ie ? Jaki jest protokół rozbieżności? Co było dobre i jest do akceptacji, a co należy odrzucić i do czego nie wolno wracać? Osiągnięcie tego meta-celu wymagać będzie odłożenia języka wybitnych filozofów państwa i prawa w trakcie kampanii na bok. Sytuacja, przed którą staje opozycja, oznaczać będzie konieczność wyodrębnienia przekazu populistycznego, merytorycznego i konfrontacyjnego. To wbrew temu, co zdaję się twierdzić autorka, nie oznacza, że „chcemy dążyć do zwycięstwa politycznego kosztem udziału obywateli i obywatelek w wyborach”. Oczywiście ma przy tym racje, że zawsze lepiej „zamiast wykrzykiwać obelgi (…) zastanowić [się], co i jak mówić, żeby nasze działania przekładały się na coś więcej niż samozadowolenie protestujących (…)”. Od strony taktycznej będzie to z pewnością wymagało rezygnacji z havlovskiej koncepcji „siły bezsilnych” na rzecz społecznego nieposłuszeństwa z użyciem języka, który, definiując przeciwnika, często bez pardonu obnaża jego hipokryzję i wady.
Wyzwaniem dla opozycji nie jest chwilowe odzyskanie zaufania społecznego i tryumfalne pokazanie, że można PiS w 2019 roku pozbawić władzy.
Uważam, że brnięcie lewicowej opozycji w samotny długi marsz po więcej niż 5% nie jest strategią wolną od wad. Czasami warto przekonywać nieprzekonanych, czyli zagubionych dominującą w mediach platformersko-nowoczesną opowieścią o powrocie szczęśliwej i dostatniej Polski, zaraz po wyborczym sukcesie. W tym celu warto wyrażać swoje zdanie i artykułować idące pod prąd myśleniu konserwatywno-neoliberalnemu poglądy na marszach i manifestacjach KOD-u. Nie należy też za wszelką cenę trzymać się z dala od „elit politycznych”, które, choć były u władzy, teraz protestują, bo władze tę utraciły. To wbrew temu, co twierdzi autorka, nie jest przejaw polityki w pełni rozsądnej i inkluzywnej. Z pewnością żadna lewica, posiadająca przekonanie o własnej sile i wartości, nie straci na tym autentyczności, a może zyskać zdolność do współpracy. Bardziej przypominałoby to wspomnianą „fanaberię”, czy też pragnienie zachowania „dziewiczej czystości”. Zawsze warto jest z każdym rozmawiać. Dobrze jednak dostosowywać środki przekazu do rozmówcy i określonych okoliczności, w jakich przychodzi prowadzić dialog.
**
Łukasz Cora – współzałożyciel Stowarzyszenia Lepszy Gdańsk, przewodniczący jednej z gdańskich rad dzielnic, dr nauk prawnych, wykładowca Uniwersytetu Gdańskiego.