Licealiści spod Wrocławia wstają o piątej, żeby dotrzeć na lekcje. Jak ktoś ma daleko do szkoły, to zostaje mu mniej czasu na naukę i na odpoczynek. I na dodatkowe aktywności. Bo jak tu iść na zajęcia pozalekcyjne czy do kina, kiedy w trakcie seansu odjeżdża ostatni autobus? Dla wielu młodych słaba oferta przewozowa to norma. Innej Polski nie znają.
We wstępie do tego tekstu zamiast Wrocławia mogłoby się najprawdopodobniej pojawić dowolne większe miasto w Polsce. O sytuacji na Dolnym Śląsku ze szczegółami dowiadujemy się z pierwszej polskiej analizy wykluczenia komunikacyjnego uczniów, którą opracowali młodzieżowi radni z Wrocławia. Opublikowany w czerwcu raport opisuje sytuację uczniów z kilkunastu podmiejskich gmin i odnosi się do czasu sprzed pandemii, kiedy lekcje odbywały się stacjonarnie i trzeba było na nie dojeżdżać.
Ile jedzie się do szkoły, dlaczego tak długo i jak to zmienić? O tym rozmawiam z autorem raportu, Miłoszem Cichutą.
Mateusz Kowalik: O której godzinie musi wstać uczeń z podwrocławskiej gminy, żeby zdążyć na pierwszą lekcję we wrocławskim liceum?
Miłosz Cichuta: Czas dojazdu do szkoły znacznie się waha, ale są osoby, którym ten dojazd zabierze od półtorej do nawet dwóch godzin. I to w jedną stronę.
To oznacza, że wstają nawet o piątej rano, żeby pokonać odległość nie większą niż 50 kilometrów.
To w skrajnych przypadkach nawet cztery godziny dziennie w drodze. Jak to wpływa na uczniów?
Jest to dla nich bardzo problematyczne. W pierwszej kolejności oznacza to, że uczniowie ci są zazwyczaj niewyspani, a to może negatywnie przekładać się na to, jak się uczą. Muszą też inaczej gospodarować czasem wolnym, bo mają go po prostu mniej. Niektórzy doradzają im, że można przecież uczyć się w autobusie czy tramwaju, ale hałas i tłok to przecież nie są warunki do efektywnej nauki.
Ale nie zawsze problemem jest czas podróży. Może być nim np. rozkład jazdy. Niektórzy uczniowie narzekają nie na to, ile jadą do szkoły, ale na to, że jedyną opcją, żeby się nie spóźnić, jest przyjechać na długo przed ósmą i czekać na zajęcia.
Na wsi auto to często konieczność, ale w mieście powinno być zbędne [rozmowa]
czytaj także
Dowiedziałeś się tego dopiero z badań czy znałeś takie historie z własnego liceum?
Mam wielu znajomych, którzy dojeżdżają z okolicznych gmin i często opowiadają o swoich problemach. Rozmawialiśmy o wczesnym wstawaniu, podwożeniu przez rodziców i uzależnieniu od ich trybu dnia, rygorystycznego dostosowywania się do rozkładu jazdy. Miałem takie relacje z pierwszej ręki. A że jestem miłośnikiem transportu zbiorowego i chciałbym pracować na rzecz jego polepszenia w Polsce, to postanowiłem zrobić badanie pośród uczniów wrocławskich szkół średnich, którzy mieszkają poza miastem.
Klub Jagielloński szacuje, że wykluczenie transportowe dotyczy dziś łącznie ok. 14 milionów Polaków. Wśród nich są także uczniowie, ale dotychczas nikt tego szczegółowo nie przeanalizował. Szkoły średnie znajdują się w miastach, a młodzież musi do nich jakoś dojeżdżać.
Ze względu na wiek nie każdy może zrobić prawo jazdy. A jak już nawet zrobi, to nie zawsze ma do dyspozycji samochód. Dlatego większość uczniów korzysta wyłącznie z transportu publicznego.
czytaj także
O ile ten w ogóle funkcjonuje.
Zgadza się. 60 proc. gmin w ogóle nie organizuje na swoim terenie żadnego transportu publicznego. Pod Wrocławiem są takie miejscowości, w których do najbliższego przystanku trzeba iść nawet pół godziny. To jest godzina marszu dziennie! Rano w stresie, czy się zdąży, czy autobus nie odjedzie za wcześnie, a po południu w zmęczeniu.
Wszędzie pod Wrocławiem jest tak ciężko?
Nie. W najlepszej sytuacji są gminy przecinane przez linie kolejowe. Najkrótszy czas dojazdu mają uczniowie z miejscowości położonych właśnie wzdłuż torów. Kolej znacznie skraca czas dojazdu nawet z dalej położonych miejscowości. Dla przykładu: ze Strzelina do Wrocławia jest 40 kilometrów, ale cała podróż z domu do szkoły zajmuje uczniom 45 minut. W Kobierzycach kolei natomiast nie ma, przez co na pokonanie 23 km, które dzielą tę miejscowość od Wrocławia, potrzeba aż 80 minut.
Niektórzy uczniowie w ogóle nie korzystają ze zbiorkomu, bo podwożą ich rodzice, którzy sami jadą do pracy do Wrocławia.
Jedni robią tak dlatego, że jest im wygodniej, ale dla innych to jedyna możliwość dojazdu. Plany zajęć są tak poukładane, że codziennie zaczyna się i kończy o innej porze. Natomiast pracujący w mieście rodzice mają zwykle dużo sztywniejsze godziny pracy. Czasami zdarza się tak, że uczniowie rano muszą długo czekać na zajęcia, a po południu znów czekają – na powrót z rodzicami do domu. Tracą elastyczność w poruszaniu się i tworzeniu planu dnia.
Niezależni od rodziców i zbiorkomu są tylko ci uczniowie, którzy mają już prawo jazdy i sami dojeżdżają samochodem. Jednak w raporcie zwracasz uwagę, że Wrocław znajduje się na drugim miejscu po Warszawie zarówno w absolutnej liczbie zarejestrowanych pojazdów (551 tysięcy), jak i w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców (877). Dodatkowo do miasta codziennie wjeżdża kolejne 240 tysięcy aut. Ta teoretycznie niezależna opcja podróżowania staje się mniej atrakcyjna, jeśli weźmie się pod uwagę korki.
Niby własny samochód to dla dorosłego ucznia wielki komfort, ale i tak utyka on w korkach. Tak samo zresztą jak autobus. W gminie Kobierzyce komunikacja autobusowa działa całkiem sprawnie, uczniowie dobrze ją oceniają, ale jeśli chodzi o czas dojazdu, to sprawa wygląda tutaj fatalnie. Na wjazdówkach do Wrocławia następuje zderzenie z rzeczywistością. No i wracamy do tego, że jedyny środek transportu, który zapewnia prawdziwie bezproblemowy dojazd, to kolej…
…o której wspominasz jako o ofierze transformacji polityczno-gospodarczej Polski oraz zaniedbań z okresu schyłku PRL. W raporcie przywołujesz słowa Karola Trammera, który w książce wydanej przez Krytykę Polityczną pisał o celowym wygaszaniu popytu na kolej w latach 90. Wygląda na to, że osoby, które urodziły się dekadę później, tworzą jednak na nią podaż.
Dlaczego marszałek nie jeździł koleją? Rozmowa z Karolem Trammerem
czytaj także
Zdecydowanie tak, tak jak zresztą i pozostali obywatele. Na przestrzeni dwóch dekad zlikwidowano połowę połączeń autobusowych, a na tysiącach kilometrów linii kolejowych przestały jeździć pociągi. Od kilku lat tory są intensywnie modernizowane, ale ciągle daleko nam do liczby pasażerów z 1989 roku. Sytuacja ta z pewnością wpływa na położenie dzisiejszych uczniów.
Część z nich w ogóle nie jest świadoma, jakie są źródła tego problemu. Urodzili się w czasach, kiedy pociągu już nie było, a autobusy kursowały rzadko albo wcale. Nie znają alternatywy i nie kwestionują stanu rzeczy. To jedyny świat, jaki znają.
Skutek jest taki, że aż 80 proc. uczniów uzależnia swoje uczestnictwo w zajęciach pozalekcyjnych od dojazdu do Wrocławia.
Gdy pozbawiamy uczniów możliwości korzystania z dobrej jakości transportu publicznego, nieraz rezygnują z zajęć dodatkowych, realizacji pasji, uczestnictwa w imprezach kulturalnych. Jeśli nie ma dobrego dojazdu, to ludzie są wykluczeni z wielu wydarzeń i aktywności, które odbywają się we Wrocławiu. Nie mają jak korzystać z oferty miasta. Nie mają jak spotkać się z rówieśnikami. A to wszystko może przecież mieć większe znaczenie w samorozwoju i odkrywaniu talentów niż sama szkoła.
Dlatego wykluczenie transportowe może skutkować wykluczeniem zarówno edukacyjnym, jak i społecznym.
czytaj także
Ze zbiorkomu korzysta 60 proc. uczniów, pozostali dojeżdżają samochodem – czy to sami, czy z rodzicami. Jak to kształtuje przyszłe postawy?
Od doświadczeń z tego okresu życia mogą zależeć przyszłe wybory. Jeśli młody człowiek dorasta w przeświadczeniu, że transport publiczny jest niewydolny i źle pomyślany, to bardziej prawdopodobne jest, że w przyszłości z tego transportu nie będzie chciał korzystać. Znam osoby mieszkające na obrzeżach miasta, które marzą tylko o tym, by mieć prawo jazdy i własny samochód. Mało kto marzy o wzorowym transporcie publicznym.
Co musiałoby się zmienić?
Najważniejsza jest częstotliwość kursów. Wiadomo, że w małej gminie nie będzie jak w dużym mieście i autobusy nie będą odjeżdżały co kilka minut, ale dla zachowania spokoju ważna jest świadomość, że jak się spóźnię na jeden autobus, to kolejny odjedzie za trzydzieści minut, a nie za pięć godzin. Oraz że się w ogóle pojawi. Po drugie, oferta przewozowa musi być przewidywalna – kursy powinny odbywać się o stałych porach, bez częstych zmian rozkładów. Kolejna sprawa to odległość do przystanku – jak ktoś idzie do niego ponad pół godziny, to prędzej wybierze samochód. Istotna jest też informacja pasażerska: powinna być ona przejrzysta. Często jest zaś tak, że na przystanku chaotycznie porozklejane są różne rozkłady z wieloma adnotacjami, które powodują niepokój, czy nasz autobus w ogóle przyjedzie.
Potrzebne jest poczucie, że na transporcie publicznym można polegać.
Jak władze Wrocławia zareagowały na twój raport?
Na sesję Młodzieżowej Rady Miasta, na której prezentowaliśmy dokument, przyszedł i prezydent, i przedstawiciele miejskich wydziałów odpowiedzialnych za transport i infrastrukturę. Z dyrektor Wydziału Transportu będę rozmawiać o tym, jakie kroki miasto może podjąć. Chciałbym prowadzić też kolejne takie badanie, bo ich cykliczność będzie pomocna w kształtowaniu polityki transportowej. Raport wysłałem także do władz sąsiednich gmin – ciągle czekam na ich reakcję.
**
Miłosz Cichuta jest tegorocznym absolwentem III LO im. Adama Mickiewicza we Wrocławiu. Od października 2020 r. do czerwca 2021 zasiadał w Młodzieżowej Radzie Miasta Wrocławia. Należy do Klubu Sympatyków Kolei. W październiku zacznie studiować budownictwo na Politechnice Wrocławskiej i gospodarkę przestrzenną na Uniwersytecie Wrocławskim.
**
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.