Kraj

Bendyk: To wybory samorządowe pokażą, czy udało się zagospodarować energię lipcowych protestów

I samorządowcy, i opozycyjne partie polityczne, i NGO muszą zrozumieć, że bez aktywnego partnera w społeczeństwie skazane są na klęskę. Państwo PiS nas zadusi.

Michał Sutowski: Czy lipcowe protesty w obronie trójpodziału władzy w Polsce mówią nam coś nowego o społeczeństwie? Czy to była jakaś cezura w polskiej polityce pod rządami PiS?

Edwin Bendyk: Tak sugeruje ich dynamika. Zaczęło się od modelu KOD-owsko-partyjnego, szybko zdominowanego przez PO i Nowoczesną, z fantazją o Frasyniuku jako liderze „zjednoczonej opozycji”. Demonstracje organizowano, wykorzystując te siły, które od dawna już były aktywne na ulicy – ale bez pracy nad doświadczeniami np. Czarnego Protestu. W następnych dniach pojawił się jednak „łańcuch światła” i zupełnie nowi aktorzy w kolejnych miastach. Ikoniczną postacią byłby tu Franciszek Sterczewski z Poznania – człowiek dotąd zaangażowany, ale nie politycznie, społecznik wywodzący się ze świata kultury.

Akurat „łańcuch światła” łączył chyba środowiska „stare” i „nowe”? W czasie pierwszej demonstracji ze świecami pod Sądem Najwyższym było sporo polityków i establishment prawniczy.

Młodzi na ulicy, czyli PiS wkurzył już prawie wszystkich

Palenie światełek faktycznie wymyśliło stowarzyszenie „Iustitia”, ale pomysł bardzo szybko przejęły kolejne grupy i środowiska. I pod Sejmem, gdzie manifestowano bez partyjnych sztandarów, i pod Pałacem Prezydenckim, gdzie przemawiał Grzegorz Schetyna, wszyscy stali ze świeczkami. W pewnym momencie Akcja Demokracja wykorzystała ten symbol do zbudowania ruchu no logo. To trochę jak przy protestach w sprawie ACTA z 2012 roku, widzę tu dużo podobieństw.

Jakich?

Nowy symbol umożliwił to samo, co zapewniło sukces demonstracjom przeciw ACTA: oto anarchiści i kibice spotykają się pod wspólnym znakiem, chowając na ten czas swe znaki plemienne. W czasie lipcowych protestów często było słychać retorykę w rodzaju: my nie jesteśmy przeciwko PiS, a nawet jak jesteśmy, to teraz tego nie eksponujemy, bo to nie ma znaczenia – komunikat jest pozytywny, bronimy Sądu Najwyższego czy wartości trójpodziału władzy, domagamy się potrójnego weta, nie walczymy z legalnie wybraną władzą. Czyli mamy w efekcie działanie polityczne, które nie chce być tak definiowane.

Ale i w 2012 roku rząd PO, i teraz rząd PiS odebrał to jednoznacznie inaczej…

Faktycznie – wtedy też pojawiały się teorie spiskowe. Mówiło się, że to Google zorganizował protesty przeciwko ACTA, a teraz – że Rossmann dostarczając świeczek albo któryś z ministrów rządu RFN… Niezrozumienie dynamiki społecznej to chyba przywilej władzy w Polsce. I to jest nasze główne wyzwanie na przyszłość – zrozumienie i spożytkowanie tego dynamizmu, tej nowej energii.

Niezrozumienie dynamiki społecznej to chyba przywilej władzy w Polsce. I to jest nasze główne wyzwanie na przyszłość

Czy tylko nowej? Partyjne demonstracje też przyciągnęły wielotysięczne tłumy.

To prawda, PO i KOD zorganizowały być może największe ze zgromadzeń, ale na nich obecni byli głównie ci ludzie, którzy mobilizowali się już wcześniej. Protesty no logo są jednak o tyle ważne, że rzucają nam wyzwanie reprezentacji. W kontekście kolejnych posunięć PiS, kolejnych ustaw, ale i działań aparatu państwa coraz bardziej widać, że stawką walki politycznej jest władza, czyli parlament. Krótko mówiąc, reprezentacja – partyjna czy jakakolwiek inna – ubiegająca się o miejsce w parlamencie.

O reprezentowaniu maszerujących myślał już KOD.

Tak, ale potem nastąpił kryzys związany z postacią Mateusza Kijowskiego i kiepskim zastąpieniem jego przywództwa. KOD-owskiego rządu dusz protestujących nikt dotąd nie przejął.

To na kogo mogą zagłosować ci, którzy nie chcieli demonstrować pod flagami partyjnymi?

Wariant optymalny, wymarzony, nasza fantazja to oczywiście „polski Macron”, czyli zupełnie nowa formacja włączająca do systemu politycznego energię ruchów społecznych.

Zdradzieckie mordeczki wciąż nie mają na kogo głosować

Ale czy Emmanuel Macron to nie jest raczej przypadek zbudowania ruchu pod kandydata? Jeśli już szukamy analogii, to może raczej hiszpański Podemos?

W Hiszpanii obok lewicowego Podemosu są jeszcze liberalni Ciudadanos, Obywatele. Macron poszedł dalej, bo połączył w jednym ruchu lewicę i liberałów. En Marche! miało rzeczywiście wynieść do władzy jego osobę, ale bardzo szybko udało się to przetworzyć w ruch polityczny i przejąć dzięki niemu władzę w parlamencie. I w logice francuskiej to ma sens, bo tam kluczem jest stanowisko prezydenta. W Polsce najważniejszy jest parlament.

Chodzi mi tylko o to, czy Polskę od PiS faktycznie wybawi ruch budowany pod lidera, zwłaszcza że na razie żaden oczywisty kandydat się nie wyłonił.

Gdy mówię o „polskim Macronie”, chodzi mi raczej o pomysł na formację o podobnej filozofii politycznej. Bo En Marche! to nie jest jakaś ideologiczna ameba ani PR-owa wydmuszka. Macron pisał poważne teksty wykładające jego poglądy na możliwości i ograniczenia współczesnej polityki, między innymi na łamach „L’Esprit” w 2012 roku. Punktem wyjścia jest dla niego diagnoza świata tak złożonego, że politycy nie mogą w nim zdziałać niemal nic, choć oczekuje się od nich zajmowania się wszystkim.

Reakcją na ten stan rzeczy może być dyskurs imposybilizmu – tłumaczenie ludziom, czemu się nie da. Może być krytyka imposybilizmu – wyrzucanie establishmentowi, że nie potrafi albo nie chce podważyć status quo. Wreszcie jałowe tłumaczenie złożoności świata. W efekcie polityka polega albo na przykręcaniu śruby w jakimś obszarze, punktowej interwencji ustawowej, która ostatecznie i tak nic nie załatwia, albo „wielkich reformach”, które rozbijają się o inercję biurokracji.

Macron ma jakiś pomysł, co z tym fantem zrobić?

Jego wnioski są takie, że w złożonym świecie polityki nie można rządzić z jednego ośrodka władzy, ale zawsze w deliberacji z różnymi aktorami społecznymi i ośrodkami realnej mocy. Bez nich żadna reforma się nie powiedzie. Rozwiązywanie problemów nie może mieć charakteru technokratycznego – musi być zakorzenione w ideach i wartościach, które legitymizują poszczególne działania, a kontekstem dla tego wszystkiego musi być „wielka historia”, czyli całościowa wizja społeczeństwa.

I to pomoże? Francji – i polityce w ogóle?

Nie wiemy. Ale sama koncepcja wydaje się do rzeczy – i bynajmniej nieograniczona do kontekstu francuskiego. Bo przecież gdy Macron pisze o relacji między polityką a administracją, z jej zachowawczą i autonomiczną logiką, to mi od razu przychodzi na myśl analiza Ludwika Dorna na temat „głębokiego państwa”, o które Kaczyński może się rozbić. A kiedy mowa o policentryczności systemu, o tym, że nie można zmieniać rzeczywistości tylko środkami władczymi, nawet jeśli się ma do tego demokratyczny mandat – przypomina mi to tezy Jerzego Hausnera na temat potrzeby dialogiczności zmian i państwie heterarchicznym.

I tak na listach wyborczych En Marche! połowa kandydatów pochodziła z organizacji społecznych, a nie z partii politycznych. To jest pomysł na upolitycznienie społeczeństwa obywatelskiego. Co z tego wyjdzie, nie wiadomo, ale przynajmniej mamy jakąś spójną propozycję zmian.

Społeczeństwo polityczne zastępuje społeczeństwo obywatelskie

Obawiam się, że w polskich warunkach poszukiwanie „Macrona” sprowadza się do dywagacji, kto mógłby nim zostać.

Chodzi o to, że najpierw jest jakiś koncept czy wizja politycznej zmiany, a potem znajduje się postać, która ją uosabia – a nie, że mamy postać, pod którą dopiero piszemy program… A stawką takiej zmiany w warunkach polskich jest włączenie polityczne tych, którzy uczestniczą już w polityce, ale wciąż brzydzą się o niej mówić.

Partia Razem próbowała się włączyć pod własnymi sztandarami i wyszło to średnio. Frekwencja na jej demonstracjach nie była tragiczna, ale też nieporównywalna z protestami z Grzegorzem Schetyną i Ryszardem Petru na scenie – odzwierciedlała różnicę sondażową. A ludzi protestujących według zasady no logo nie udało się jej przejąć. Dlaczego? Przecież Adrian Zandberg i Agnieszka Dziemianowicz-Bąk to nie są leśne dziadki i babcie broniący III RP.

W Polsce zasada no logo, przynajmniej od 2012 roku, to dla młodych ludzi warunek wstępny wejścia do działania publicznego, w każdym razie na większą skalę.

Rozumiem, czego ma nie być – sztandarów partyjnych. A czego potrzeba?

Musi być konkretna sprawa do załatwienia – sukces Czarnego Protestu też na tym polegał, że walczono z pomysłem władzy, a niekoniecznie z samą władzą PiS. Dlatego możliwa była tak szeroka platforma dla różnych kobiet, i popierających je mężczyzn. Teraz był trójpodział władzy i niezależny Sąd Najwyższy jako wartość – co znamienne, KOD-owskie „precz z Kaczorem-dyktatorem!” nie wybrzmiało chyba ani razu. Nie było odniesień do Kaczyńskiego i rządów PiS, tylko domaganie się weta, wolne sądy, plus hymn, „wolność-równość-demokracja” i przemówienia broniące wolności. Jeśli ktoś spróbował ze sceny przemycić jakieś tyrady, to go wybuczano.

A więc liczy się temat, a nie wróg?

Zaryzykowałbym podobną tezę, jaką sformułowałem w Buncie sieci analizując protesty przeciwko ACTA. Wtedy nie chodziło w istocie o porozumienie międzynarodowe o nazwie ACTA, tylko o protest przeciwko działaniom władzy, które zostały odebrane jako niebezpieczne dla autonomii przedstawicieli ważnej części społeczeństwa – młodzieży. Podobnie Czarny Protest i teraz lipcowe manifestacje no logo są wyrazem protestu przeciwko konkretnym działaniom władzy, która w swej arogancji przekracza nieprzekraczalną granicę i próbuje poddać swej kontroli nie należną jej przestrzeń.

Protesty przeciwko ACTA pokazały, że ten barwny i jednocześnie niezwykle zdyscyplinowany ruch był czymś więcej, niż młodzieżowym happeningiem. Jego uczestnicy, a na pewno liderzy mieli świadomość znaczenia symboli i umiejętnie tworzyli uniwersum symboliczne ruchu. Wtedy to były symbole pokazujące i globalne stawki protestu, jak maski Guya Fawkesa, i lokalny kontekst – czyli kotwica Polski Walczącej połączona z małpą. Ta kotwica mówiła: oto jest nasza barykada, czego zupełnie nie rozumieli starsi, oburzający się jak Stefan Niesiołowski na profanację świętych symboli narodowych. Warto zauważyć, że kotwica pojawiła się znowu podczas Czarnego Protestu, w innej wersji, która także wywołała oburzenie patriarchatu. Zestawowi symboli z lipcowych protestów warto się uważnie przyjrzeć, ale na pewno istotne, jakoś jednoczące, były te zapalone świeczki. Szybko włączyli się też artyści z minimalistycznym designem plakatów o Konstytucji.

Polki walczące. Są ich tysiące

Każda rewolucja musi mieć swoją estetykę?

To coś więcej. Symbole są tak ważne, bo dziś często poprzedzają tekst, manifest, opowieść. Widać to było np. na Ukrainie, gdzie Majdan szukał opowieści o sobie wraz z rozwijającą się rewolucją. Zanim pojawiły się programy, przestrzeń opanowały obrazy, slogany, wiersze. Charakterystyczna była wszechobecność Tarasa Szewczenki, którego wizerunki przerabiano na wszelkie warianty, ale też odwoływano się do popkultury, np. do Gwiezdnych wojen. Za symboliką kryją się zalążki opowieści o tym, co jest dobre, a co złe.

Tylko co dalej? Protesty przeciw ACTA wybuchły i wygasły…

Energia protestów szybko się rozproszyła, z czego władza była oczywiście bardzo zadowolona. Co prawda Michał Boni miał pomysł, żeby je wykorzystać jako impuls do modernizacji struktur państwa, do wzmocnienia jego zdolności reagowania na nowe, rozproszone formy podmiotowości obywateli. Nawet powstał Kodeks Konsultacji Społecznych wypracowany z organizacjami społecznymi zawierający Siedem Zasad Konsultacji. Donal Tusk będący wówczas premierem był nawet zainteresowany i popierał działania Boniego, pewno m.in. pod wpływem szoku po tym słynnym, wielogodzinnym spotkaniu w Kancelarii Premiera „ze społeczeństwem”, kiedy zrozumiał, że jaka energia i wiedza jest rozproszona w społecznej sieci, poza oficjalnie działającymi organizacjami i instytucjami.

Aha?

Ostatecznie nic z tego jednak nie wynikło, Boni organizujący Ministerstwo Cyfryzacji i Administracji stracił wpływ na inne resorty. Machina państwowa te wszystkie pomysły wypluła i marne to pocieszenie, że nie tylko rząd, ale właściwie żaden element polskiego establishmentu instytucjonalnego nie wyciągnął z tego żadnej lekcji. Jedyne poważne badanie protestów ACTA zrobił Zespół Analiz Ruchów Społecznych wspierany przez Europejskie Centrum Solidarności. Słabo to wygląda, jeśli popatrzeć, jak np. do londyńskich zamieszek z 2011 roku podeszli Brytyjczycy. Oni zrobili wywiady ze wszystkimi aresztowanymi, do tego ogromne badania dynamiki sieci społecznościowych, uzyskali niesamowitą wiedzę na ten temat.

Rząd PiS może wierzyć, że nie potrzebuje wiedzy o dynamice społecznych protestów, bo ma demokratyczny mandat do rządzenia. A co z opozycją? Ona chyba mogłaby skorzystać na lepszym zrozumieniu, co się dzieje?

Na razie opozycja wykorzystała to w jeden sposób – odzyskuje internet. PO nauczyła się wreszcie z niego korzystać, bo jeszcze w 2015 roku przegrała z PiS w sieci z kretesem. Bo Prawo i Sprawiedliwość z protestów ACTA jednak wyciągnęło jeden wniosek – brzmiał on: nauczmy się komunikować w sieci, to wtedy dotrzemy do młodych. Potraktowało więc internet instrumentalnie, a nie demokratycznie. PO odrobiła lekcję w lipcu 2017, zaskakuje natomiast słabość Nowoczesnej przy internetowej sile Kukiza. Widać wyraźnie, że sukces w mediach społecznościowych nie jest wyłącznie sprawą technik marketingu politycznego, wymaga również autentyczności.

Czyli główne polskie partie wreszcie zauważyły, że telewizja, radio i gazety nie wystarczą, że internet też jest ważny. Nie za dużo tych wniosków…

To ujawnia strukturalny problem polskiego życia instytucjonalnego, bo nie tylko polityki: nie potrafimy przyjąć i uznać nowych form podmiotowości. W sferze politycznej rok 2015 rok nie okazał się szczególnie podmiotowym momentem, z wyjątkiem ruchu Kukiza – jeżeli ACTA-wiści mieli się jakoś zaangażować, to poszli właśnie w tę stronę. Nie zdołaliśmy wykonać podobnego otwarcia jak choćby Koreańczycy w 2003 roku, którzy wybrali wówczas na prezydenta związkowca Roh Moo-hyuna, takiego południowokoreańskiego Lulę. Oni połączyli energię młodych z gildii gier komputerowych czy klubów kibicowskich – te kanalizowały dumę narodową na fali zorganizowanych tam wtedy Mistrzostw Świata – z nowym otwarciem na scenie politycznej.

A my? Czy teraz coś się może ruszyć?

Dobrze, żebyśmy tę szansę wykorzystali, choć demografia jest zupełnie inna niż przed ponad dekadą u Koreańczyków. Oni wtedy wchłonęli do polityki wyż demograficzny wchodzący właśnie w dorosłość, mieli więc siłę głosów – tymczasem w tej chwili młodzi Polacy pokazujący energię na ulicach są w mniejszości. Mogą więc przegrać, jak przyjdzie do wyborów, bo nawet jak pójdą do urn i zagłosują, to te 80 procent młodych będących ponoć „przeciwko PiS” może nie przeważyć liczebnie nad starszym pokoleniem.

Być może trzeba w tej sytuacji uznać fakt, że mamy dwa oddzielne nurty nie-PiS-u i one muszą jakoś ze sobą współgrać, choć nie będą się łączyć. Bo młodzi są skazani na starych z powodów demograficznych, a starzy na młodych – z politycznych. Czy jakieś modus vivendi, życzliwa neutralność międzypokoleniowa jest możliwa?

Na pewno dobrym początkiem są symboliczne abdykacje pokoleniowe ojców-założycieli III RP. Jednej z nich dokonał Władysław Frasyniuk, wskazując nawet potencjalną następczynię z Nowoczesnej i następcę z PO. To otwiera drogę do zmian – aparat partyjny musi przejść renowację, partie muszą wystawić młodszych polityków na czoło i wtedy dopiero ta gra zacznie być wiarygodna.

Ale od samej zamiany Petru na Gasiuk-Pihowicz czy Schetyny na Trzaskowskiego pokolenie no logo nie przekona się raczej do Platformy i Nowoczesnej.

Oczywiście, że nie, zwłaszcza że obok wiarygodności osobistej dochodzi jeszcze kwestia uznania końca III RP. Niedawno nawet Aleksander Smolar, jeden z intelektualnych patronów Polski po 1989 roku, przyznał, że nie ma powrotu do stanu z 2015 roku, nie ma mowy o jakiejś restauracji. Zarazem kiedy sam pisałem odpowiedź na list lewicowców wzywających do pożegnania III RP, to chciałem powiedzieć: owszem, zamknijmy tamten projekt ale nie dokonujmy przy tym ojco- i matkobójstwa. Parafrazując Marię Janion, idźmy do V RP, ale z naszymi rodzicami, o ile oczywiście oni sami zrozumieją, że muszą się w tej nowej strukturze zdecydowanie przesunąć.

Pokolenie Pana Samochodzika spotyka pokolenie Harry’ego Pottera

A jak by to w praktyce miało wyglądać?

Momentem idealnym na pracę polityczną i poszukiwanie innowacji są najbliższe wybory samorządowe, z co najmniej czterech powodów. Po pierwsze, lokalna polityka daje szansę przetestowania różnych modeli koalicji. Można iść odrębnie, kiedy nie da się żadną miarą dogadać; można startować nie pod szyldem partyjnym, jako np. jakaś wersja ruchów miejskich; można zawiązywać sojusze wokół niepartyjnych szyldów, tworzyć własny komitet, jak czyi wielu niegdyś partyjnych prezydentów, albo – jak Jacek Jaśkowiak w Poznaniu – wokół PO, ale pod pewnymi warunkami.

To byłby taki poligon?

Tak, bo niezdanie jednego testu nie oznacza katastrofy: przez nieudaną kampanię czy źle złożoną koalicję można stracić miasto, ale nie całą Polskę. W tych wyborach zobaczymy wielość rozwiązań, na których można się będzie uczyć. Po drugie, polityka samorządowa jest polityką par excellance, ale można ją uprawiać, udając, że taką nie jest – to siłą rzeczy ułatwia przyciągnięcie ludzi, których dotychczasowe zaangażowanie dokonało się pod hasłem no logo. Po trzecie, będzie można łatwo sprawdzić, na ile ta energia przebudzenia społecznego trwale zmieniła nawyk demokratyczny.

Dowiemy się, czy przynajmniej w metropoliach, gdzie protesty miały wielką skalę, frekwencja nie wynosi już 45, tylko 60 procent. Notabene, partie opozycji powinny wspólnie postawić sobie za cel podwyższenie udziału w wyborach, bo przecież ta energia dotyczyła jednak elektoratu raczej niepisowskiego. I wreszcie po czwarte, last but not least, stawka tych wyborów będzie ogromna, bo tylko samorząd lokalny z jego zasobami może tworzyć alternatywę dla przestrzeni publicznej zagarnianej przez państwo.

A dziś to robi?

Oczywiście, przede wszystkim w edukacji i kulturze. Rozmawiałem niedawno z wiceprezydentem Ełku odpowiedzialnym za edukację. To niewielkie mazurskie miasto można jest świetnym przykładem, jak lokalna władza we współpracy z organizacjami społecznymi i zaangażowanymi mieszkańcami może tworzyć innowacyjne polityki publiczne. Edukacja to jedno z takich pól w Ełku od wielu lat, doświadczenie i kapitał społeczny zdobyte podczas tworzenia Polityki Oświatowej Samorządu Terytorialnego okazują się bezcennym zasobem, by poradzić sobie z kryzysem, jaki wywołała tzw. reforma systemu edukacji.

O takiej właśnie platformie do poszukiwań lokalnych sojuszy i koalicji myślę, choć oczywiście nie ma jednego wzorca współpracy dla różnych metropolii i mniejszych miast. Jak to spieprzymy, tzn. nie powygrywamy wyborów samorządowych, to PiS nie tylko przejmie już całą sferę publicznej kultury i edukacji, ale też zablokuje możliwość prowadzenia inkluzywnej, demokratycznej polityki na poziomie krajowym. Krótko mówiąc, rozjadą nas.

Wygrywając samorządy, dostaną jeszcze więcej wiatru w żagle? Jak po zwycięstwie Dudy w 2015 roku?

Też, ale chodzi o coś więcej. Na poziomie krajowym dominuje mobilizacja odwołująca się do emocji. W miastach, lokalnie, rządzi zupełnie inny rodzaj dyskursu. Weźmy taki przykład – referendum ogólnokrajowe w sprawie uchodźców zapewne byśmy dziś przegrali, ale już w Gdańsku Paweł Adamowicz robi miejską politykę proimigracyjną uwzględniającą kwestie troski o uchodźców. Na poziomie lokalnym nie obowiązuje logika „racji stanu”, polityką rządzi inna racjonalność. Samorząd daje szansę skanalizowania energii politycznej obywateli wokół konkretnych spraw, daje im poczucie podmiotowości i uznania. Jak ona się tam nie zrealizuje, to na poziomie krajowym wyładuje się poprzez politykę resentymentu.

Czyli przykręcenie śruby na dole wzmocni patologie na górze?

Na dole też nie wszystko układa się świetnie, ale przynajmniej tendencja jest dobra. Mamy w ostatnich latach coś w rodzaju partycypacyjnego „przyspieszenia” w samorządach. Wspomniany Paweł Adamowicz wprowadził w Gdańsku panel obywatelski, nową instytucję władczą odwołującą się do głosów ekspertów i obywateli wyłanianych drogą losowania. Gdy rozwiązanie dla jakiegoś tematu uzyska zgodę 80 proc. uczestników panelu, staje się obowiązujące dla władz miasta.

Gdańsk w pigułce

Podobnie Krzysztof Żuk w Lublinie szuka różnych metod demokratyzacji polityki miejskiej, żeby nie panowała „tyrania aktywnej mniejszości”, kiedy klasa średnia zawłaszcza konsultacje społeczne, budżety partycypacyjne. Z inicjatywy Roberta Biedronia rozwija się ruch progresywnych prezydentów i prezydentek skupiający włodarzy mniejszych miast. Horyzontem na pewno są Neapol czy Barcelona, w których nowa władza wywodzi się wprost z ruchów społecznych, jak Ada Colau, burmistrzyni Barcelony, kiedyś squatterka. Gdzieś na końcu stawką jest już nie tyle nawet włączanie mieszkańców w strukturę stowarzyszeń, ile upolitycznienie przestrzeni miasta przez zgromadzenia uliczne…

Brzmi to wszystko dość utopijnie.

Zgromadzenia to horyzont przyszłości, co nie zmienia faktu, że polscy samorządowcy mają żywotny interes w tym, żeby odnowić swoją legitymację do rządzenia w duchu definicji głoszącej, że samorząd to wszyscy mieszkańcy. Tacy jak Jaśkowiak, Żuk czy Adamowicz rozumieją już, że dobrze jest mieć w społeczeństwie aktywnego partnera, bo jak mieszkańcy będą bierni, to państwo tę bierność wykorzysta i samorządowców wydusi.

I ci aktywni mieszkańcy będą samorządów przed państwem PiS bronić?

Nie przypadkiem w ostatniej dekadzie poziom zaufania obywateli do samorządów rośnie – jak praktycznie do żadnej innej instytucji publicznej. To właśnie na poziomie gmin otwiera się dziś prawdziwa szansa na to, by połączyć politykę z budową autonomii społecznej – i władza lokalna, i społeczeństwo mają w tym interes. I również dlatego jedynie w skali gminy można dziś robić eksperymenty demokratyczne dla nowych sił politycznych w rodzaju Razem. Jeśli na tym poziomie im się nie uda, to bez infrastruktury krajowej w dużej polityce nic nie zdziałają. Żeby walczyć o wynik w wyborach parlamentarnych w 2019 roku, trzeba mieć duże zaplecze terenowe – a najlepiej je mieć w postaci władzy lokalnej, bo wtedy można korzystać z jej zasobów.

A jak mają się do tego inne instytucje III RP? Działalność Rzecznika Praw Obywatelskich pokazała, moim zdaniem, że one też mogą być progresywne, jeśli je napełnić nową treścią. Podobnie jest chyba z organizacjami pozarządowymi?

Zacznę od dygresji. Niedawno, podczas festiwalu literatury Szczebrzeszyn Stolica Języka Polskiego prowadziłem debatę o przyszłości Europy z udziałem Macieja Zaremby Bielawskiego i Davida Van Reybroucka. Zaremba Bielawski, Polak i Szwed jednocześnie zinterpretował nasze lipcowe protesty jako bezprecedensowy wyraz solidarności ludzi z instytucjami widząc w tym szansę także dla odnowienia europejskiego. Bo jeśli wyzwaniem przyszłości, i w Polsce, i w Europie jest demokratyzacja demokracji to ważnym aspektem tego procesu musi być odnowienie więzi między obywatelami i instytucjami publicznymi. I rzeczywiście Adam Bodnar swoją pracowitością i otwartością na nowe kanały komunikacji, ale też osobistym jeżdżeniem po Polsce odnowił instytucję RPO, zachowując jej powagę i integralność. Instytucje tego rodzaju – dodałbym tu jeszcze instytucje kultury – będą jednak bezsilne, jeśli nie stanie za nimi zorganizowane ciało społeczne. Dlatego trzeba przekonywać ludzi nie tylko do tego, by wychodzili na ulice w obronie mediów, szkół, teatrów itd. – tak jak w lipcu bronili sądów. Wokół różnych instytucji „flagowych” musi powstać archipelag zdolnych do reprodukcji wysp energii – niekoniecznie politycznej, ale obywatelskiej, miejsc tworzenia więzi…

Może jakieś przykłady?

Rodzice i nauczyciele organizujący się przeciwko reformie, a teraz wokół skutków reformy oświaty, po tym, jak oddalono ich wniosek o referendum. Tutaj rolę instytucji „flagowej” odegrał ZNP, który zdołał zmobilizować i upolitycznić społeczną energię rodziców, wystąpił jako organizacja ekspercka i koordynator jednocześnie. Przykład na mniejszą skalę to Stowarzyszenie Widzów Teatrów Publicznych, które powstało w odpowiedzi na aferę wokół Teatru Polskiego we Wrocławiu. Mechanizm jest taki, że mamy wyzwanie i uczymy się kooperacji, a przy tym dochodzi do zmiany kategorii – z odbiorcy kultury czy usług publicznych ludzie stają się podmiotem. Angażują się w obronę instytucji, ale też chcą mieć na nią wpływ.

Teatr czy folwark?

To znaczy, że potrzebne są instytucje pośredniczące między ulicą a partią i urną wyborczą? Bo jak sama partia ze sztandarem wyjdzie do ludzi, to ją wygwiżdżą?

Już Edward Abramowski w Zmowie powszechnej przeciw rządowi pokazywał, że im więcej struktur autonomii społecznej w stosunku do polityki, tym lepiej – choć te struktury można wykorzystać politycznie. Minęło sto lat, ale w Polsce to wciąż ma sens, bo jesteśmy coraz bardziej narażeni na arbitralność władzy państwowej, która chce kontrolować społeczeństwo, i ma mandat sporej jego części, by faktycznie to robić.

A co z organizacjami pozarządowymi? Mogą odegrać rolę tych autonomicznych struktur czy raczej same będą wymagały pomocy? I kto będzie chciał ich bronić?

Problem z nimi polega na tym – to wyszło przy protestach ACTA – że wiele z nich to establishement lub tak są postrzegane, nawet jeśli dysponują rzetelną wiedzą ekspercką i nieskazitelnym dorobkiem. Profesjonalizacja w tym środowisku powoduje, że organizacje często tracą bezpośredni kontakt z naturalnym dla nich zapleczem społecznym.

A mogą się zmienić? W trzecim sektorze zachodzi właśnie zmiana pokoleniowa.

Dotychczas były nieautonomiczne, a przynajmniej takie odium na nich ciążyło, uważano je za część liberalnego establishmentu III RP, związanego jak nie z rządem, to biurokracją europejską. Z drugiej strony duża część ludzi nie czuje dziś potrzeby wstępowania gdziekolwiek – ale potrzebują hubów kumulujących ich energię, pozwalających na wymianę zasobów. Teraz trzeba zbudować interfejsy, które łączyłyby jedno z drugim. Tylko że – i to jest immanentny problem całej Polski, także sektora pozarządowego – na przeszkodzie stoi brak umiejętności dostosowania się instytucji do zmieniających się potrzeb.

I co można na to poradzić?

Trzeba by inaczej wymyślić całą tę opowieść o autonomii. Przyzwyczailiśmy się do myślenia, że organizacje pozarządowe działają tam, gdzie państwo sobie nie daje rady – ale to przecież nie ma nic wspólnego z organizacjami społecznymi ani nawet z klasyczną mieszczańską definicją społeczeństwa obywatelskiego. Powinniśmy powiedzieć: zrzeszamy się, by zbudować siłę i realizować jakieś cele, ale używamy do tego własnych zasobów i nie chcemy, żeby robiło to za nas państwo, bo będziemy od niego uzależnieni.

Zwłaszcza że państwo i rząd straciły ostatnio hamulce…

Chodzi mi od dłuższego czasu pewne pytanie po głowie, choć wiem, że trudno wypowiada się je głośno… Jesteśmy w stanie płacić za kulturę, i to niemało. Slot Art Festival w Lubiążu, wielka impreza, na którą przyjeżdża parę tysięcy ludzi, w utrzymuje się głównie z biletów. Klasa średnia przeznacza kupę pieniędzy na rekonstrukcyjne grupy historyczne. Może jeśli chcemy autonomii kultury i społeczeństwa, to musimy budować je także z zasobów prywatnych tego społeczeństwa, zamiast nadal zgłaszać roszczenia do władzy publicznej?

Może jeśli chcemy autonomii kultury i społeczeństwa, to musimy budować je także z zasobów prywatnych tego społeczeństwa.

Ale czyje zasoby konkretnie?

Przede wszystkim klasy średniej, choć nie tylko, bo przecież kapitały nie są wyłącznie materialne. Jasne, że w ten sposób nie sfinansujemy premier Warlikowskiego. Dlaczego by jednak nie wskrzesić idei teatru ludowego? Żeby było jasne – nie ma nic złego w języku roszczeń. W „czasach pokoju”, z rządem takim jak Tuska, można było negocjować ten 1 procent budżetu państwa na kulturę, podpisywać Pakt dla kultury i walczyć o lepszą dystrybucję tych środków. Ale dziś? Jeśli dopuszczamy tylko model mecenatu państwa, to godzimy się na politykę kulturalną z wiadomymi ekscesami. Autonomia kultury i społeczeństwa nie może być tylko zapisem ustawowym. Chodzi nie o azyl, ale o przestrzeń dla innowacji społecznych, o szukanie form dla różnych energii społecznych i utrwalanie praktyk bycia razem. O odkrycie przestrzeni publicznej jako miejsca ekspresji, ale też wartości – bo chodzi o miejsca, gdzie czujemy się u siebie i bronimy swych interesów oraz podmiotowości. Bez tego wszystkiego nie będzie szans na przełożeniu energii lipcowych protestów na jakość polityczną.

***

Edwin Bendyk – dziennikarz, publicysty związany z tygodnikiem „Polityka”. Autor książek Zatruta studnia (2002), Antymatrix – człowiek w labiryncie sieci (2004), Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu (2009), Bunt sieci (2012). Prowadzi blog Antymatrix.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij