Kraj

Leder: Kto był bity, będzie bił

Andrzej Leder

Po latach, nawet po zmianie pokoleniowej, utrwalone poczucie krzywdy staje się jakby tarczą, która podnoszona jest zawsze wtedy, kiedy współczuć się nie chce. Kiedy współczucie się nie opłaca. Kiedy inni nie współczują. Kiedy władza mówi: im współczucie się nie należy…

Psychologowie wiedzą, że dzieci bite w życiu dorosłym też biją. Ta myśl chyba najmocniej wracała do mnie, kiedy czytałem raport z badań, a może raczej odważny i przenikliwy reportaż Sylwii Urbańskiej i Przemysława Sadury z podlaskiego pogranicza.

Obcy w naszym kraju. Gniew, żal i strach podlaskiego pogranicza

Czemu właśnie ta myśl? Wyjaśnię.

Podlasie to ziemia emigracyjna. Autorzy zauważają – a statystyki dotyczące źródeł dochodów w regionie potwierdzają – że ogromna część rodzin „jakoś” żyje dzięki temu, że ktoś z rodziny – matka, ojciec, brat, ciotka albo szwagier – pracują na Zachodzie. Nie są to jednak ludzie, którzy pracują w biurowcach, specjaliści IT, menadżerowie albo bankowcy. Z Podlasia wywodzą się w Niemczech, Wielkiej Brytanii i Francji ci i te, którzy budują, kopią rowy, wywożą odpady przemysłowe, a także obsługują starych, niesprawnych i chorych mieszkańców bogatego świata.

Wykonują prace nisko płatne, stojące najniżej w społecznych hierarchiach. Są lekceważeni i pogardzani, zwykle też słabo objęci opieką prawną i społeczną państw, w których pracują. Na dodatek jednak muszą konkurować o te prace z przybyszami spoza Europy. Zwykle oznacza to – z przybyszami ze świata islamu. W Anglii są to najczęściej Pakistańczycy, ale też Afrykanie. We Francji – mieszkańcy Maghrebu. W Niemczech – Turcy. Choć ostatnie fale imigracji przyniosły nowe etnie – Syryjczyków, Irakijczyków, Afgańczyków – to ciągle są to muzułmanie. Dodajmy do tego, ciemni jacyś, znaczy – o ciemnej skórze, oczach i włosach.

Konkurencja o pracę i „przestrzeń życiową” nie odbywa się w sposób miły i zgodny z regułami fair play. Przybyszów spoza Europy jest wielu, mieszkają w zwartych społecznościach, często rzeczywiście ich obyczaj jest inny, choćby sławetny stosunek do kobiet. Na to nakłada się przestępczość, związana z biedą i akulturacją, z wykluczeniem i brakiem szans. Rywalizacja zamienia się w agresję. A władze krajów, w których to wszystko się odbywa, nie starają się nadać owej rywalizacji cywilizowanych form, raczej wycofują się; co ich to w końcu obchodzi, że Polacy żrą się z czarnymi? Byleby pracowali.

To doświadczenie, przeniesione do wschodniej Polski w listach, w opowieściach powracających z emigracji, przenika stosunek do uchodźców z krajów islamskich próbujących przedostać się przez granicę. Niechęć, strach, pogardliwe, odczłowieczające uwagi – to nie tylko efekt podłych aluzji Kaczyńskiego o chorobach przenoszonych przez „nich” – to obfity plon uwłaczającej, a czasem odczłowieczającej sytuacji, w której wielu polskich emigrantów zarabia na życie w bogatej Europie. Kim pogardzano, ten będzie pogardzał…

O Podlasie upomina się historia i banalna geografia

W myśleniu mieszkańców przygranicza o kondycji gastarbeiterów i imigrantów uderza jeszcze, uderza boleśnie, całkowity brak lewicowego języka i lewicowej wrażliwości. Nie ma poczucia wspólnoty wyzyskiwanych. Nie ma myślenia, które pokazywałoby społeczne uwarunkowania zachowań muzułmańskich mieszkańców wielkich zachodnich miast.

Każdy, kto choć trochę zna francuską historię społeczną, wie, że obrzeża Paryża zawsze były w społecznej rewolcie przeciw mieszczańskiemu (dawniej arystokratycznemu) sercu miasta. Nieprzypadkowo we wszystkich francuskich rewolucjach, zaczynając od Wielkiej, co mniej więcej 30 lat lud z przedmieść przenosił wojnę do dzielnic centralnych. W czasie Komuny Paryskiej zakończyło się to masakrą 70 tysięcy komunardów, zaś nawet w okresie 30 lat powojennej prosperity wianuszek gmin wokół Paryża, rządzony przez komunistów, „walczył” z mieszczaństwem w sferze symbolicznej, nadając placom i arteriom imiona Lenina i Stalingradu, które to nazwy zresztą przetrwały do dzisiaj.

Ostatnie starcie „przedmieść” z władzą o takim charakterze zdarzyło się w czasie wydarzeń 1968 roku, a dokładnie w czasie robotniczego strajku generalnego, który (krótkotrwale) towarzyszył demonstracjom studentów.

Dzisiaj w podparyskich miastach satelitarnych nie mieszkają etnicznie francuscy robotnicy. Mieszkają tam imigranci, przede wszystkim z dawnych francuskich kolonii, a więc z północnej i środkowej Afryki. W większości – muzułmanie. Najsłabszy ekonomicznie i kulturowo, najbiedniejszy prekariat; rzeczywiście różny też w obyczaju od Francuzów. I ciągle zasilany nowymi przybyszami.

Dla francuskich komentatorów, w każdym razie nie tych z Frontu Narodowego, oczywiste jest, że okresowe rewolty podparyskich przedmieść, z paleniem samochodów i rozbijaniem witryn, są dalszym ciągiem tej wielowiekowej tradycji; społecznie wykluczeni z przedmieść buntują się przeciw luksusowi uprzywilejowanych, przy okazji strasząc klasę średnią.

Czy Francuzi zakochali się w multikulturalizmie, a zaraz potem odkochali?

Z drugiej strony z 5 milionów ludzi pochodzenia północnoafrykańskiego żyjących we Francji ogromna większość już przynależy do tej klasy średniej (choć raczej niższej), jest w dużym stopniu zlaicyzowana i w najmniejszym stopniu nie wspiera nie tylko fundamentalistów, ale nawet środowisk mocno religijnych. Wystarczy po wylądowaniu przyjrzeć się personelowi paryskiego lotniska CDG – ogromna większość ludzi tu pracujących to dzieci i wnuki islamskich imigrantów; kobiety wyglądają jednak jak typowe paryżanki – makijaż, żakiet, szpilki, żadnej chusty – zaś mężczyźni jak typowi francuscy prekariusze.

Piszę o tym wszystkim tak szczegółowo, żeby skontrastować tę prawdę z całkowitym brakiem społecznej refleksji w opowieściach rozmówców Sylwii Urbańskiej i Przemysława Sadury. I może nie chodzi mi nawet o refleksję, tylko elementarną solidarność uciśnionych. Atoli stosunek do islamskich imigrantów „formatowany” jest przez etniczno-religijne schematy.

Polska większość na Podlasiu tradycyjnie pozostawała pod wpływem ruchu narodowego i jego optyki. Białoruska mniejszość, choć w czasach PRL włączana w aparat, nie przejęła chyba lewicowych idei. Sądzę jednak, że ten brak społecznej solidarności nie dotyczy tylko pogranicza, jest dziś powszechną przypadłością polskiego społeczeństwa.

Kurkiewicz: Zbrodnie polskiego przygranicza

czytaj także

Symptomem tego braku solidarności jest też uderzające nieporozumienie, a wręcz wzajemne głębokie niezrozumienie dotyczące wojny, które tak poruszyło Przemka i Sylwię. Pozwalam sobie na ten osobisty ton, bo aż „w brzuchu” poczułem ich niewygodę, kiedy opowiadali o tym, jakie skojarzenia wywoływały w nich obrazy ludzi ukrywających się w lesie, ludzi, którym „lokalni” nie bardzo chcą dać choćby kromkę chleba i wodę, za to gotowi są wezwać do nich żołnierzy. Nie dawały im spać te zagładowe skojarzenia, wydobywające z pamięci obrazy Żydów zamarzających w lasach, którym pojedyncze osoby pomagają po kryjomu, ale większość – nie. Nie dawały im spać, bo dla części przedstawicieli wielkomiejskiej klasy średniej te skojarzenia tworzą dziś szkielet poczucia moralnego.

Te skojarzenia są całkowicie obce mieszkańcom pogranicza. Zaprzeczone. Oni tych obrazów nie mają w oczach. W pamięci. W sercach. Kiedy szkoła przekazywała jeszcze wiedzę o Zagładzie, odrzucali ją, teraz zaś szkoła w ogóle o niej nie wspomina, albo wmawia Polakom, że powszechnie pomagali… Więc protestują, kiedy socjologowie z Warszawy mówią o swoich skojarzeniach.

W ciągu ostatnich dni na granicy zmarło co najmniej sześcioro ludzi. Ostatni – 16-letni chłopiec, który pluł krwią. Skąd więc to głębokie odcięcie od ludzkich uczuć? Sądzę, że na współczucie nie pozwala im ich własne poczucie krzywdy. Skrzywdzeni mają bowiem kamienne serca.

Podlasie w sposób straszny doświadczyło przede wszystkim dwukrotnej sowieckiej okupacji. W 1939 roku terror, aresztowania i wywózki, potem hitlerowcy, a w 1945 wojna domowa, rozbijanie i wyłapywanie resztek partyzantów, pacyfikacje i znowu – wywózki. Krzywda tu pamiętana to w dużym stopniu terror „Ruskich”. I mitycznej żydokomuny. Więc dużo więcej strachu jest tu przed wojną, rosyjską inwazją; ćwiczenia po drugiej stronie granicy i wizja ruskich czołgów nie pomagają. Nie pomaga też to, że na tej wojnie tracimy (to znaczy: hotele, stanice kajakowe czy paralotniarskie itd.). Nie ma więc miejsca na współczucie.

Zresztą jest jeszcze coś. Po latach, nawet po zmianie pokoleniowej, utrwalone poczucie krzywdy staje się jakby tarczą, która podnoszona jest zawsze wtedy, kiedy współczuć się nie chce. Kiedy współczucie się nie opłaca. Kiedy inni nie współczują. Kiedy władza mówi: im współczucie się nie należy… Tak zresztą rozumiem tendencję do podnoszenia „luksusów”, w które opływają uchodźcy – markowe ubrania, fryzury, iPhone’y… To przygotowanie swojej pozycji moralnej; no przecież im współczucie naprawdę się nie należy, oni bogaci, zobaczcie nas, nam tu jest ciężko…

Trzeba przyznać, że Mariusz Błaszczak pojechał prostszym tekstem: patrzcie, to kozo(krowo)jebcy!

Krowa Kamińskiego

Ucieczką dla nieco porządniejszych ludzi jest wspominany przez badaczy „legalizm”. Legalizm, który jest głęboko niespójny; przestają w nim obowiązywać konwencje dotyczące praw człowieka, procedury azylowe, wyroki Trybunałów Europejskich, obowiązuje respekt wobec władzy, jej prawa do wydawania edyktów, do egzekwowania ich, do twardego działania…

Niestety, ten rodzaj legalizmu również stanowi często tarczę, która chroni przed dostrzeżeniem rzeczywistego sensu tego, na co się patrzy: kaszlącego dziecka, płaczącej kobiety. I przed doświadczeniem odpowiedzialności za nie. „Niech wraca na Białoruś i legalnie, na przejściu granicznym, złoży wniosek…” Jakby mówiący nie wiedzieli, że polscy pogranicznicy na to nie pozwolą! Więc ten legalizm jednak dość wybiórczy. Słowa o przestrzeganiu prawa osłaniają coś zupełnie innego. Przede wszystkim ucieczkę od odpowiedzialności.

Powoływanie się na ten rodzaj legalizmu najtrafniej chyba scharakteryzowała Hannah Arendt: „wedle niej [teorii racji stanu] działania podjęte przez Państwo, które odpowiedzialne jest za stan kraju, a przeto za istniejący w nim porządek prawny, nie podlegają tym samym regułom co czyny obywateli… [375]”. Przywołując ideę tak rozumianego legalizmu, ludzie zwalniają się z odpowiedzialności, odcinają od rzeczywistości, ale też usprawiedliwiają Państwo, które ma prawo robić straszne rzeczy, bo jest Państwem, wielką machiną ucieleśniającą suwerenność. Więc rzeczywistość kaszlącego dziecka go nie dotyczy.

Kryzys humanitarny na granicy. Polska zabrania udzielania pomocy umierającym

czytaj także

Arendt dodaje: „Na tym, że tak zupełne oderwanie od rzeczywistości i taka bezmyślność mogą spowodować większe spustoszenie niż wszystkie złe instynkty razem wzięte […] – na tym właśnie polegała lekcja, jakiej można było się nauczyć w Jerozolimie. [371]”

Nie wiem, ilu zmarłych ludzi leży dziś w lasach na białoruskiej granicy, nie wiem, ilu zastyga. Ta myśl nie pozwala mi spać.

„Co to za kraj, który zasłaniając się stanem wyjątkowym, torturuje dzieci?”

*
Oba cytaty z książki H. Arendt Eichmann w Jerozolimie, przeł. Adam Szostkiewicz, Kraków 1987.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Andrzej Leder
Andrzej Leder
filozof kultury, psychoterapeuta
Profesor Polskiej Akademii Nauk, absolwent Akademii Medycznej i Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca w Instytucie Filozofii UW. W 2015 roku, nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej, ukazała się jego książka "Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej", nominowana do Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Historycznej im. Kazimierza Moczarskiego.
Zamknij