Zgadzamy się z Kamilem Fejferem, kiedy pisze, że stawka w grze jest wysoka. Wydaje nam się jednak, że gramy w dwie różne gry. Fejfer gra w grę o zachowanie za wszelką cenę obecnego poziomu życia dla najbogatszych społeczeństw. W naszej grze stawką jest utrzymanie warunków umożliwiających życie na planecie i „dobre życie dla wszystkich”.
W polskich dyskusjach o kryzysie klimatycznym pojawił się ostatnio nowy uczestnik, który od jakiegoś czasu intensywnie przekonuje nas, że walka ze zmianą klimatyczną to kwestia czysto techniczna, że klasa średnia globalnej północy może spać spokojnie, bez obaw o utratę materialnych atrybutów dobrobytu, do których przywykła w ciągu ostatniego półwiecza. Zaś osoby przekonane, że dotychczasowy model produkcji i konsumpcji w tych społeczeństwach doprowadził nas na próg planetarnej katastrofy, i sugerujące nieśmiałe próby samoograniczenia, określa mianem „lewicy ascetycznej” – męczenników, którzy niepotrzebnymi wyrzeczeniami odstraszają innych od zaangażowania w ratowanie klimatu.
Po napisaniu felietonu i udzieleniu wywiadu na temat przygotowywanej właśnie książki na ten temat Kamil Fejfer – bo o nim mowa – na swoim profilu „zaprasza do flejma”. Obiecuje, że „najlepsze kontrargumenty prześledzi najuczciwiej, jak potrafi”. Jego felieton już doczekał się rzeczowej i dobrze uargumentowanej polemiki autorstwa Dawida Juraszka, jednak we wspomnianym wywiadzie autor Zawodu uparcie podtrzymuje swoje najbardziej wątpliwe twierdzenia.
czytaj także
Postanowiliśmy więc przyjąć „zaproszenie do flejma”. Nie dlatego, żebyśmy lubili internetowe przepychanki, ale dlatego, że podobnie jak Fejfer uznajemy kryzys klimatyczny za jedno z największych wyzwań, przed którymi stoi dziś ludzkość. Uważamy też jednak, że popularyzowane przez niego tezy, formułowane na podstawie wybiórczo i powierzchownie zinterpretowanych danych, w podejmowaniu tego wyzwania na pewno nie pomogą, a mogą bardzo zaszkodzić.
Jak pokażemy, przekonanie to jest nie tylko słabo uzasadnione, ale też bardzo szkodliwe dla naszego świata.
Mit Szwecji
Zacznijmy od tego, co nie ulega wątpliwości: zmiana klimatu jest faktem, a jej konsekwencje już teraz dramatycznie odbijają się na milionach żyć ludzkich i innych istot. W przekonaniu Fejfera, żeby rozwiązać te problemy, wystarczyłoby uzyskiwać energię z bezemisyjnych źródeł. Jako przykład podaje Szwecję, która według niego ograniczyła od lat 70. emisje gazów cieplarnianych na jednego mieszkańca z ponad 11 do około 4 ton przy jednoczesnym zachowaniu wzrostu gospodarczego. Liczby te się zgadzają, ale tylko jeśli spojrzymy na emisje CO2 generowane na terenie kraju. Nie uwzględniają one emisji związanych z konsumpcją: wynikających z importu produktów czy lotów międzynarodowych. Nie uwzględniają też gazów innych niż dwutlenek węgla.
Całkowite emisje związane z konsumpcją Szwedów są około dwukrotnie wyższe. Szwedzka Agencja Ochrony Środowiska podaje, że średni ślad węglowy mieszkańców Szwecji to około 10 ton rocznie. Inne recenzowane źródła podają podobne liczby. Zespół Eleny Dawkins porównuje wyniki z różnych źródeł i podaje zakres od 8,3 do 11,1 tony. Raport z badania przeprowadzonego w KTH Royal Institute of Technology podaje średnią około 8 ton, które można przypisać bezpośrednio do wydatków gospodarstw domowych – czyli bez uwzględnienia choćby wydatków rządowych i bezpłatnych usług publicznych, które również generują emisje. W raporcie możemy znaleźć też inną ciekawą liczbę: 58 proc. emisji gospodarstw domowych pochodzi z importu. Zespół Eleny Dawkins podaje podobne proporcje. Wniosek jest jeden: Szwecja importuje towary i eksportuje emisje.
Czytelników przekonanych, że „ślad węglowy to genialna ściema największych trucicieli”, którzy w tym miejscu zamierzali przerwać lekturę, mrucząc pod nosem, że ten tekst na pewno powstał na zamówienie koncernów paliwowych, prosimy o chwilę cierpliwości. Pokażemy, że jak w przypadku wszystkich wskaźników, użyteczność pojęcia śladu węglowego zależy od sposobu, w jaki się z niego korzysta, i celu, dla którego się to robi.
Wszystkie te liczby mogą się wydawać abstrakcyjne, dopóki ich z czymś nie porównamy. I nie chodzi nam o emisje Chin czy Polski (również bardzo wysokie), ale o poziom, do którego należałoby zejść, by utrzymać system klimatyczny we względnej równowadze. Na wspomnianej już stronie Szwedzkiej Agencji Ochrony Środowiska możemy przeczytać, że poziom ten to 2 tony rocznie na osobę w 2050 roku. 2 tony rocznie – z 10. Jak podkreśla Jörgen Larsson w raporcie dla tej instytucji, do osiągnięcia tego stanu nie wystarczy poprawa wydajności technologicznej. Nawet podwójne przyśpieszenie poprawy wydajności nie wystarczy. Potrzebne są także daleko idące zmiany w globalnym systemie energetycznym i stylach życia samych Szwedów, takie jak rezygnacja z mięsa, nabiału i ryb czy ograniczenie podróży lotniczych.
Naomi Klein: Zderzyliśmy się ze ścianą. Z tej planety nie da się więcej wycisnąć
czytaj także
Do podobnych wniosków dochodzą Lewis Akenji z zespołem w nowszym raporcie dotyczącym zmian stylów życia pozwalających utrzymać globalne ocieplenie poniżej poziomu 1,5 stopnia. Mieszkańcom Finlandii (10 ton ekwiwalentu CO2 rocznie na osobę) zalecają, oprócz odnawialnych źródeł energii i elektrycznych samochodów, także dietę wegańską lub wegetariańską, zmniejszenie powierzchni mieszkaniowej oraz ograniczanie przemieszczania się samochodem i podróży lotniczych. Nie jest to lista rzeczy, z których można wybrać jedną lub dwie. Trzeba zastosować je wszystkie, niemal w całym społeczeństwie, ponieważ poziom, do którego powinny spaść emisje, to 2,5 tony w 2030 roku i 0 (słownie: zero) w 2050.
Z czego wynikają te niższe wartości? Z ostatniego specjalnego raportu IPCC o przewidywanych katastrofalnych skutkach ocieplenia atmosfery o 1,5 stopnia. Podano tam szacowaną wartość budżetu węglowego, czyli ilości gazów cieplarnianych, jakie jeszcze można wyemitować, zachowując szanse na stabilność klimatu. Po rozdzieleniu budżetu na wszystkich mieszkańców i mieszkanki Ziemi wychodzą tak niskie wartości. A budżet ten kurczy się z każdym rokiem.
Mit decouplingu
Podając przykład Szwecji, Kamil Fejfer powiela znany mit o decouplingu: przekonanie, że wzrost gospodarczy można oddzielić od negatywnego oddziaływania na planetę. Wiara w możliwość absolutnego decouplingu jest kluczowym elementem w projekcie „zielonego wzrostu”, którego rzecznikami są poważne globalne instytucje, takie jak OECD czy Bank Światowy. Badacze wskazują jednak, że przeświadczenie to nie znajduje potwierdzenia w danych. Jak stwierdzają Jason Hickel i Giorgos Kallis, nie ma żadnych dowodów empirycznych, że wzrost gospodarczy da się oddzielić od zużycia zasobów w skali globalnej. Globalne zużycie materiałów rośnie szybciej niż PKB. Oddzielenie wzrostu od emisji gazów cieplarnianych teoretycznie może być wykonalne i powoli postępuje. Nikłe są jednak szanse, że stanie się to w tempie pozwalającym na ograniczenie ocieplenia do poziomu 1,5 lub 2 stopni. Jak piszą w podsumowaniu: „Oczywiście potrzebujemy wszystkich innowacji technologicznych, jakie tylko możemy uzyskać. Musimy dostosować polityki tak, by stymulowały te innowacje. Ale to nie wystarczy”. Pozostawanie w granicach wytrzymałości planety wymaga ograniczenia produkcji i konsumpcji w zamożnych krajach. Za Timem Jacksonem postulują, by oddzielić dobrobyt od wzrostu i zużycia zasobów.
Naukowcy apelują: Europa potrzebuje Paktu na rzecz Zrównoważenia i Jakości Życia
czytaj także
Mit decouplingu jest jeszcze lepiej widoczny, gdy przyjrzymy się poszczególnym sektorom gospodarki. Fejfer pisze, że „nie potrzebujemy nakazu mikrotravelingu, potrzebujemy niskoemisyjnych samolotów”. Wydajność energetyczna w lotnictwie faktycznie się poprawia, mniej więcej w tempie 1,3 proc. rocznie. Tempo to jednak spada. Dużo szybciej rośnie za to liczba sprzedanych biletów – około 4–5 proc. na rok, z krótkimi przerwami na kryzysy finansowe i pandemie. W efekcie emisje światowego lotnictwa wciąż rosną. Paul Peeters z zespołem analizowali dyskursy wokół technologii lotniczych ostatnich dekad. Obietnice „zielonych lotów” i „zeroemisyjnych samolotów” nazywają mitami technologicznymi, ograniczającymi postęp w dekarbonizacji sektora. Czy były to biopaliwa, wodór, tłuszcze zwierzęce (sic!), czy znajdujące się obecnie na topie samoloty elektryczne, żadna z tych technologii nie została wdrożona i nie spełniła oczekiwań. Jak podają Andreas Schäfer i inni na łamach „Nature Energy”, wdrożenie samolotów elektrycznych na szeroką skalę wymaga jeszcze całych dekad prac nad potrzebnymi technologiami.
Prace nad elektrycznymi samochodami są bardziej zaawansowane i wchodzą one do masowej sprzedaży. Nie są jednak tak niskoemisyjne i „czyste”, jak mogłoby się wydawać. Wciąż korzystają z wysokoemisyjnej energii elektrycznej (szczególnie w Polsce), a ich produkcja zużywa więcej zasobów i emituje więcej CO2 niż produkcja samochodów spalinowych. Pozyskiwanie materiałów do produkcji baterii nie tylko zanieczyszcza środowisko, ale też często odbywa się z pogwałceniem praw człowieka i wykorzystaniem pracy dzieci. Wymiana ogromnej i wciąż powiększającej się floty pojazdów na elektryczne nie tylko zwiększy zapotrzebowanie na energię elektryczną, ale też doprowadzi zasoby takich metali jak lit i nikiel na skraj wyczerpania.
Wniosek z tych badań i doniesień jest jeden: dopóki mity technologiczne nie spełnią swoich obietnic, potrzebujemy ograniczenia lotów, zmniejszenia liczby samochodów i poskromienia wszechobecnej konsumpcji.
Jak zdobyć poparcie dla zielonej transformacji? Połączyć ją z reformami socjalnymi
czytaj także
Problem z decouplingiem przypomina o jeszcze jednej ważnej kwestii, którą Fejfer konsekwentnie pomija. Katastrofa, przed którą stoimy, nie jest spowodowana jedynie emisjami nadmiernej ilości gazów cieplarnianych do atmosfery. Nieprzypadkowo naukowcy i aktywistki od dłuższego już czasu wzywają do używania terminu „kryzys klimatyczno-ekologiczny”, który lepiej wskazuje, że granice wytrzymałości naszej planety są naruszane w wielu różnych miejscach i na wiele sposobów. Przyczynia się do tego nie tylko zmiana klimatu, ale też utrata bioróżnorodności, zakwaszanie oceanów, zakłócenie równowagi biochemicznej, zmiany w sposobie użytkowania ziemi itd. Globalna gospodarka, oparta o dewastację ekosystemów, plądrowanie zasobów, rozrzutność i beztroskie pozbywanie się odpadów, będzie dla Ziemi równie katastrofalna w skutkach, nawet jeśli oprze się na odnawialnych i niskoemisyjnych źródłach energii.
Zmiana systemu oznacza zmianę stylu życia
Trudno nie zgodzić się z Fejferem, gdy mówi, że nie wystarczy rezygnacja z przysłowiowych już słomek do napojów i krótszy prysznic, a nasze jednostkowe wybory niewiele pomogą, jeśli nie będą im towarzyszyć głębokie zmiany systemowe. Problem w tym, że pod pojęciem systemu rozumie on technologiczne procedury, które w cudowny sposób rozwiążą problem nadmiernych emisji. Przekonanie, że walka ze zmianą klimatu „to kwestia techniczna, nie ideologiczna”, jest nie tylko fałszywe, ale też bardzo szkodliwe. Żadna technologia nie funkcjonuje w społecznej próżni. Trzeba odsłaniać ideologie, które stoją za każdą z propozycji rozwiązania kryzysu klimatyczno-ekologicznego. Trzeba mówić o wartościach, wyobrażeniach i wizjach przyszłości, które im towarzyszą.
Spójrzmy więc, jaka ideologia stoi za przekonaniem, że dla powstrzymania kryzysu klimatycznego wystarczą nowe technologie i „niewielkie modyfikacje” naszych przyzwyczajeń. Dawid Juraszek słusznie nazywa ją formą negacjonizmu klimatycznego. W istocie jest to próba zawoalowanej obrony systemu, który doprowadził nas na skraj katastrofy, oraz przywilejów tej grupy – zamożnych obywateli globalnej północy – której przyniósł on najwięcej korzyści. Być może przywiązanie do tego systemu wynika z przekonania, że „nasza cywilizacja wygrzebała się z biedy dzięki (pozyskanej z paliw kopalnych) energii”. Wypadałoby jednak w tym miejscu wspomnieć, że stało się to również dzięki bezlitosnej eksploatacji i doprowadzeniu do zagłady szeregu innych cywilizacji i kultur. Zaś kwestie takie jak dobrobyt, rugowanie biedy i wydłużenie długości życia były wynikiem bardziej złożonych procesów społeczno-politycznych. Ekspansja kapitalistycznych form produkcji odegrała w nich rolę co najmniej ambiwalentną, o czym przekonująco pisał ostatnio Jason Hickel w artykule Czy kapitalizm wyciąga ludzi z biedy?
Przykład Szwecji pokazuje dobitnie, że do redukcji emisji do poziomu niezbędnego, by zapobiec najgorszym konsekwencjom kryzysu klimatyczno-ekologicznego, nie wystarczy zmiana miksu energetycznego. Potrzebna jest przebudowa całego systemu społeczno-gospodarczego opartego na nadmiernej produkcji i konsumpcji, a co za tym idzie – również stylów życia od tej konsumpcji uzależnionych. O wzajemnym uzależnieniu konsumpcji i produkcji oraz badaniach na ten temat pisała na łamach „Czasu kultury” amerykańska badaczka Halina Brown.
W kwestii stylu życia wywód Fejfera pełen jest sprzeczności i niekonsekwencji. Dostrzega on wprawdzie, że osoby o wyższych dochodach zostawiają większy ślad ekologiczny, zarazem jednak sprzeciwia się wszelkim działaniom, które „dyscyplinowałyby i ograniczały dążenie ludzi do dobrego życia”. Spójrzmy więc, co na temat mówią badacze i badaczki tematu. Na przekór temu, w co chciałby wierzyć Fejfer, autorzy głośnego artykułu Scientists’ warning on affluence wskazują, że wzrost zamożności nie przyczynia się bezpośrednio do upowszechnienia dobrostanu, natomiast negatywnie odbija się na całym środowisku naturalnym. „Kapitalistyczny, zorientowany na wzrost system gospodarczy nie tylko zwiększył zamożność […] ale też przyczynił się do ogromnego wzrostu nierówności, niestabilności finansowej, zużycia zasobów i presji środowiskowej na systemy podtrzymujące życie na Ziemi”. Nie ulega też ich zdaniem wątpliwości, że negatywny wpływ na środowisko najzamożniejszych tego świata przewyższa wielokrotnie oddziaływanie społeczności najuboższych.
Życiowe wybory europejskiej klasy średniej (a w tym klubie znajdują się też zamożniejsze warstwy polskiego społeczeństwa) mają duży wpływ na sytuację na świecie. Emisje zachodnich społeczeństw stanowią ogromną część emisji globalnych. Ich style życia, pracy, produkcji i konsumpcji uzależnione są od zasobów, które system kapitalistyczny drenuje z innych części globu. Wreszcie – model życia najzamożniejszych warstw wyznacza standardy, do których aspirują bogacący się mieszkańcy szybko rozwijających się państw takich jak Indie czy Chiny.
czytaj także
Jak widać, ograniczenie konsumpcji i zmiana stylów życia w kontekście kryzysu klimatycznego to nie tylko przedmiot zainteresowania wyimaginowanej „ascetycznej lewicy”, ale cały nurt najnowszych badań. Kolejny, szósty już raport IPCC będzie zawierał cały rozdział dotyczący społecznych i kulturowych czynników wpływających na poziom konsumpcji i związane z nim emisje. Dodanie tego rozdziału wynika z przekonania badaczy o niewystarczającym charakterze rozwiązań technicznych, na których skupiały się dotychczasowe raporty IPCC i polityka klimatyczna głównego nurtu.
Czy bogactwo jest potrzebne do szczęścia?
W swojej obronie status quo posuwa się Fejfer do moralnego szantażu: nie możemy ograniczać naszego bogactwa, bo przecież w „kolejce po dobre życie stoi 3–4 mld ludzi”. Jest to nieuczciwy obraz. Mowa tu wszak o miliardach ludzi wywłaszczonych przez globalny kapitalizm. Ich miejsca życia, tradycje społeczne i polityczne, sposoby pozyskiwania żywności, formy własności, praktyki mieszkania i obyczaje zostały zdewastowane przez stulecia kolonialnej przemocy. Na tej przemocy i wywłaszczeniu zbudowane jest dzisiejsze „dobre życie” klasy średniej w państwach globalnej Północy. Konieczne jest oczywiście stworzenie warunków, w których miliardy ludzi mogą żyć w dobrostanie. Nie zakładajmy jednak z góry, że upragnionym dla nich modelem jest akurat ta krwawo okupiona wizja „dobrego życia”. Może raczej my powinniśmy spojrzeć na koncepcje dobrobytu stworzone w różnych miejscach naszego globu, w różnych czasach.
Nie ulega wątpliwości, że walka z ubóstwem, nierównościami i niesprawiedliwą dystrybucją kosztów kryzysu klimatycznego jest nieodzownym elementem walki z tym kryzysem. Stan klimatu i całej planety jest jednak tak dramatyczny, że rewizji wymagają sposoby zapewniania ludziom dobrego życia, tak aby wystarczyło go dla wszystkich. Badacze ograniczeń planety mówią o „bezpiecznej przestrzeni dla ludzkości”. Kate Raworth w swoim raporcie dla Oxfam i rozszerzającej go książce o „ekonomii obwarzanka” (doughnut economics) uzupełnia tę ideę o globalną sprawiedliwość. Jak zapewnić podstawy dla dobrego życia wszystkim mieszkańcom i mieszkankom Ziemi bez przekraczania granic jej wytrzymałości? Obecna sytuacja jest daleka od idealnej: planeta podlega eksploatacji, a podstawowe potrzeby, takie jak dostęp do wody, żywności, mieszkania, energii, edukacji i równych praw, nie są wszystkim zapewnione.
czytaj także
Dan O’Neill z zespołem poddali model Raworth weryfikacji na podstawie danych ze 150 krajów. Z ich pracy wynika, że zapewnienie podstawowych potrzeb wszystkim ludziom byłoby możliwe w ramach ograniczeń planety przy odpowiedniej dystrybucji dóbr. Jednak zapewnienie potrzeb wyższego rzędu i osiągnięcie powszechniejszego zadowolenia wymagałoby już ogromnych zmian w sposobach realizacji tych potrzeb. Nie wystarczą do tego tylko nowe technologie. Potrzebny jest umiar w konsumpcji i używaniu zasobów oraz odejście od prymatu wzrostu gospodarczego. Szczególnie w globalnie zamożnych krajach (jak Polska czy Szwecja) zużycie zasobów powinno się zmniejszyć, a gospodarki powinny przestać rosnąć.
Artykuł O’Neilla ukazuje ponury obraz świata, w którym panują ogromne nierówności. Nie bójmy się tego powiedzieć: konsumpcyjny styl życia zamożnych pochłania zasoby, które są potrzebne do wyciągnięcia miliardów ludzi z nędzy. Zmiana tego stanu nie musi się wiązać z pogorszeniem jakości życia. Wręcz przeciwnie, dopiero wtedy cała ludzkość mogłaby rozwinąć skrzydła.
Życie dobre czy życie fajne?
„Wskaźniki poprawy jakości życia”, które przywołuje Fejfer, takie jak „bardziej dostępne wakacje”, czy „upowszechnianie możliwości dokonywania wyborów stylów” są przypadkowym zlepkiem dóbr, które wcale nie są uniwersalne. Dyskusja o tym, czym jest dobre życie, jakie dobra stanowią o jego jakości, co przynosi szczęście, a co stanowi zestaw podstawowych potrzeb ludzkich, wymaga więcej uwagi. Jest to szczególnie ważne w kryzysowej sytuacji, gdy zasoby należy oszczędzać, a nie trwonić. Jak wskazywał Dawid Juraszek, postęp można mierzyć na inne sposoby niż tylko liczbą niskoemisyjnych samolotów i elektrycznych samochodów. Ważne jest odróżnienie „dobrego życia” od „życia fajnego”, pełnego gadżetów i konsumpcji na pokaz.
Katalog podstawowych potrzeb jest kwestią normatywną i podlega dyskusji. Chyba jednak możemy się zgodzić, że pewne potrzeby, takie jak mieszkanie, żywność, edukacja czy zdrowie – ale również bezpieczeństwo, wolność i równość – są istotniejsze od innych. Można je zapewnić na różne sposoby i w ekonomii ekologicznej rozdziela się potrzeby od sposobów ich zaspokajania. Potrzebę spędzenia czasu z rodziną i przyjaciółmi można zrealizować poprzez wspólną podróż na drugi koniec świata, ale równie dobrze można o te relacje dbać bliżej domu. Zadaniem polityki klimatycznej powinno być tworzenie takich warunków, by spełnianie potrzeb i dążenie do dobrego życia było jak najmniej szkodliwe dla planety.
czytaj także
Mitem jest też ścisłe powiązanie bogacenia się i wzrostu gospodarczego z poprawą jakości życia. Zarówno na poziomie jednostek, jak i całych społeczeństw, korelują one tylko do pewnego poziomu. Jest to tak zwany paradoks Easterlina. Powyżej pewnego poziomu materialnego, gdy podstawowe potrzeby są spełnione, dalsze bogacenie się i konsumpcja nie podnoszą zadowolenia. Wręcz przeciwnie, mogą wpędzać ludzi w tak zwany kołowrotek konsumpcji: by czuć się dobrze w społeczeństwie konsumpcyjnym i utrzymać status społeczny, muszą kupować wciąż więcej i więcej, a każdy kolejny zakup szybko traci na wartości. Błędne koło, które jest tylko jednym z wielu „kół zamachowych” wzrostu, kapitalizmu i eksploatacji.
Chochoł ascezy i pożytki ze skromnej obfitości
Tutaj dochodzimy do chochoła, w stronę którego kieruje Fejfer swoje polemiczne działo, czyli do „ascetycznej lewicy”. Chochoł ten jest efektem albo nieżyczliwej lektury felietonu Jasia Kapeli, albo przeoczenia jego ironicznego i prowokacyjnego charakteru. Jak to z chochołami bywa, jest to postawiona na kruchych fundamentach karykaturalna kukła sugerująca, że alternatywą dla masowych podróży lotniczych i elektrycznego auta w każdym garażu jest pełne umartwień życie w pustelniczej grocie o misce soi.
Nie byłby ten chochoł wart machnięcia ręką, gdyby nie to, że dostrzegamy w nim niezdarną próbę wyśmiania i zdyskredytowania nurtu społeczno-politycznego, który uważamy za jedną z najważniejszych odpowiedzi na współczesny kryzys – nienazwanego nigdzie po imieniu projektu dewzrostu/postwzrostu (degrowth). To właśnie prekursorzy tego ruchu jako jedni z pierwszych zaczęli głośno mówić o tym, że nieskończony wzrost gospodarczy w ograniczonej prawami fizyki przestrzeni naszej planety jest niemożliwy, niepotrzebny i szkodliwy; że sprawiedliwość społeczna powinna iść w parze ze sprawiedliwością środowiskową i klimatyczną; że źródłem powszechnego dobrostanu nie jest liczone w PKB bogactwo, ale sprawiedliwa dystrybucja dóbr i usług, sprawiedliwszy podział pracy, dostęp do czystej wody i czystego powietrza; a także – co za herezja! – że ludzie mogą znaleźć radość w życiu pełnym umiaru, w „skromnej obfitości”, w spędzaniu czasu z bliskimi osobami, w zaangażowaniu w sprawy lokalnej społeczności, w bliższym kontakcie z naturą. Są to wartości, które znajdziemy w wielu kulturach, praktykowane w różnych społecznościach, wciąż obecne również w naszych stylach życia.
Już czas na obowiązkowy weganizm, mniejsze mieszkania i zakaz latania
czytaj także
W nowym, mniej emisyjnym życiu mniej czasu będziemy spędzać w pracy i samochodzie. Skromne, ale dostępne dla wszystkich mieszkania komunalne sprawią, że nikt nie będzie się martwił o dach nad głową. Bezpłatne usługi publiczne ułatwią życie codzienne. Szczęście odnajdziemy w uprawianiu ogródków, podróżach (tanim) pociągiem i rowerem (po rozbudowanych drogach dla rowerów), w spotkaniach z przyjaciółmi i wspólnym gotowaniu. Albo w czymś zupełnie innym. Życie z umiarem nie oznacza życia bez możliwości wyboru. Chodzi o to, by dostępne wybory pozwoliły czerpać satysfakcję z możliwości podejmowania decyzji dotyczących własnego życia i dążyć do szczęścia, nie szkodząc przy tym planecie.
Zgadzamy się z Kamilem Fejferem, kiedy pisze, że stawka w grze jest wysoka. Wydaje nam się jednak, że gramy w dwie różne gry. Fejfer gra w grę o zachowanie za wszelką cenę obecnego poziomu życia dla najbogatszych społeczeństw. W naszej grze stawką jest utrzymanie warunków umożliwiających życie na planecie i „dobre życie dla wszystkich”.
czytaj także
Kryzys klimatyczno-ekologiczny już trwa. Wierzymy jednak, że wciąż jeszcze możliwe jest ocalenie dóbr, instytucji i praktyk życia społecznego, które pozwolą dokładnie na to, czego chciałby Fejfer: na zmniejszanie ubóstwa, nierówności społecznych i ekonomicznych oraz zapewnienie dobrostanu jak największej liczbie ludzi i innych istot.
Jesteśmy już za duzi, żeby wierzyć w bajki o nieskończonym wzroście. Zacznijmy wreszcie poważną rozmowę o tym, jakie zmiany nas czekają, czym jest dobre życie i jakie potrzeby są podstawowe. Na jakie wyrzeczenia jesteśmy gotowi, by ocalić to, co jest kluczowe dla naszego przetrwania? Rozmowa ta będzie łatwiejsza, jeśli przy okazji powiemy sobie (naprawdę dziwne, że trzeba kogokolwiek do tego przekonywać), że rezygnacja z pewnych dóbr nie musi zaraz oznaczać męczeństwa i samoumartwiania się, ale przeciwnie: życie w poczuciu spełnienia i radości. Zamiast więc trwonić zasoby, cieszmy się z umiaru.
Piszemy o kryzysie klimatycznym
**
Michał Czepkiewicz – geograf, absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (doktor nauk o Ziemi, 2017). Aktualnie postdoc na Uniwersytecie Islandzkim w Reykjaviku. Jego zainteresowania badawcze dotyczą zależności między urbanistyką, mobilnością i stylami życia a emisjami gazów cieplarnianych i dobrostanem mieszkańców miast. Stypendysta Fulbrighta na Uniwersytecie Stanowym w San Diego.
Weronika Parfianowicz – kulturoznawczyni, adiunktka w Instytucie Kultury Polskiej UW. Zajmuje się historią nowoczesnej kultury czeskiej, przestrzenią, obyczajowością i ekologią miast Europy Środkowej, a także polityką mieszkaniową i popularyzacją myśli postwzrostowej. Prowadzi bloga popularnonaukowego „Jak żyć w małym mieszkaniu?”. Stypendystka Funduszu Wyszehradzkiego na Uniwersytecie Karola w Pradze i Czeskiej Akademii Nauk.