Gospodarka

Spadek płac realnych może być „czarnym koniem” kampanii wyborczej

W kampanii wyborczej PiS będzie grzać rozmaite tematy, byle uniknąć najważniejszego: kryzysu kosztów utrzymania i spadku płac realnych. Jedno i drugie uderza w te grupy zawodowe, które zwykle zasilały elektorat PiS. Do kogo będą teraz zgłaszać pretensje?

Podczas gdy media głównego nurtu żyją sporem o papieża Polaka, samobójstwem syna jednej z posłanek oraz debatą na temat sensowności jednej listy opozycji, w tle trwają procesy ekonomiczno-społeczne, które w znacznie większym stopniu powinny wpłynąć na wynik wyborów.

Najbardziej zaangażowani politycznie Polacy uwielbiają słuchać polityków i toczyć zażarte dyskusje na temat naszych krajowych skandalików, a także uczestniczyć w totalnej wojnie ideowej. Ocena sytuacji gospodarczej wśród nich zwykle odzwierciedla sympatie partyjne. Pisowcy w większości popierają politykę rządu, a platformersi wręcz przeciwnie. W tych obozach raczej trudno będzie o większe przesunięcia. Sympatie partyjne w żelaznych elektoratach stały się częścią tożsamości poszczególnych członków obozów ideowo-politycznych, więc porzucenie ich wymagałoby niezwykłego wysiłku mentalnego, długich rozmów z rodziną i tłumaczenia się przed przyjaciółmi.

Mniejsza o listy opozycji. Sondaż obywatelski pokazuje, jak umacnia się prawica

Walka podczas kampanii wyborczej – przynajmniej w teorii – powinna więc się skupić na przyciągnięciu wyborców biernych lub niezdecydowanych. Fanatycy i tak pójdą do urn, nie trzeba ich dodatkowo mobilizować. Szczególnie że temperatura sporu politycznego, już teraz ekstremalnie wysoka, do wyborów będzie tylko rosnąć. Ci bierni wyborcy, którzy na co dzień nie żyją inbami na Twitterze czy regularnym wzmożeniem w mediach tożsamościowych, najpewniej zagłosują według stanu swojego portfela. Jeśli uznają, że żyje im się gorzej i nie widzą nadziei na poprawę, to PiS może mieć spory problem. Znacznie większy niż na przykład skandal z próbą wyprowadzenia pieniędzy z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.

Trwający już od wiosny zeszłego roku spadek płac realnych może być „czarnym koniem” nadchodzącej kampanii wyborczej. To nie wysokość inflacji boli tak zwanego przeciętnego zjadacza chleba, tylko topniejąca wartość jego pensji. Tym bardziej że płace realne rosły właściwie nieprzerwanie przez trzy dekady. Głosować będą przynajmniej dwa pokolenia, które przyzwyczaiły się nie tylko do dziadowskich usług publicznych i niecywilizowanego rynku pracy, ale też do systematycznie rosnącego (mimo wszystko) poziomu życia. Tej trwającej przez 30 lat tendencji nie zatrzymała nawet pandemia. Zrobił to dopiero kryzys energetyczny, nazywany też bardziej obrazowo kryzysem kosztów utrzymania.

Karnawał pierwszej kadencji

Według najnowszych danych GUS wynagrodzenia brutto w sektorze przedsiębiorstw wzrosły o 13,6 proc. Średnia krajowa przebiła barierę 7 tysięcy złotych. Jeszcze nie tak dawno KPMG w swoich raportach dotyczących rynku dóbr luksusowych wyszczególniał zarabiających powyżej 7 tys. jako osoby zamożne – nad nimi były jeszcze osoby bogate. Obecnie powyżej tej kwoty zarabia jakaś jedna trzecia pracowników i co najmniej kilkaset tysięcy osób prowadzących działalność gospodarczą. Obecnie ta kwota nie jest szczytem marzeń większości zatrudnionych. Tym bardziej że lutowa inflacja wyniosła przeszło 18 proc.

„Jeżeli to wynagrodzenie przeliczymy nie w cenach bieżących, ale w cenach z 2020 roku, czyli pokazując je w ujęciu realnej ilości towarów i usług, które pracownik jest w stanie nabyć, to wynosi ono 5404 zł wobec 5681 zł przed rokiem. Realnie przeciętne wynagrodzenie spadło o około 4 proc. w ciągu roku” – wyliczał ekonomista Ignacy Morawski w swojej codziennej analizie, publikowanej w „Pulsie Biznesu”.

W 2019 roku średnia krajowa wyniosła niemal równe 5 tys. złotych brutto, więc w ubiegłym roku cofnęliśmy się pod tym względem niemal do czasów sprzed pandemii. Nastroje jak na Polskę były wtedy doskonałe. Według CBOS w grudniu 2019 roku politykę rządu popierało przeszło 55 proc. badanych, a przeciw było nieco poniżej 30 proc. Niemal bliźniacze odpowiedzi zanotowano przy pytaniu: „czy polityka rządu stwarza szanse poprawy sytuacji gospodarczej”.

Polacy w większości nie należą do optymistów. GUS bada regularnie wskaźnik ufności konsumenckiej, który wyraża się w wartościach od -100 do +100. Im wyżej nad zerem, tym większa przewaga optymistów. W ciągu ostatniej dekady wskaźnik wychylił się minimalnie ponad zero zaledwie trzy razy – było to w latach 2017–2019. Rekord pobił właśnie w 2019 roku, gdy wskaźnik sięgnął 7,7. Dla porównania w 2013 roku wynosił -26,7.

Nic więc dziwnego, że w 2019 roku Polacy znów obdarzyli zaufaniem obecną ekipę rządzącą. Rosnące płace (także dzięki wprowadzeniu minimalnej stawki godzinowej) oraz ekspansja wydatków socjalnych w wymiernym stopniu poprawiły poziom życia w Polsce. Dane nastrojów konsumentów pokazują wyraźnie, że w czasie pierwszej kadencji PiS polskie gospodarstwa domowe zaliczyły skokową poprawę sytuacji finansowej. Z tym trudno w ogóle dyskutować. W pandemiczny 2020 rok, w którym odbyły się również wybory prezydenckie, rząd wchodził więc ze sporym poparciem społecznym dla swojej polityki gospodarczej. Mimo to Andrzej Duda wygrał minimalnie, chociaż tamte wybory były w jakiejś części referendum w sprawie wotum zaufania dla całej ekipy rządzącej.

Łaska PiS-owska

Obecny kryzys kosztów utrzymania dotyka w większym lub mniejszym stopniu wszystkie grupy zawodowe, jednak w najtrudniejszej sytuacji są te najsłabsze i mające najgorszą pozycję przetargową. Nic dziwnego – na polskim rynku pracy, który jest niemal pozbawiony związków zawodowych oraz układów zbiorowych, podczas kryzysu najbardziej po głowie dostaną najsłabsi. To właśnie szeregowi pracownicy potrzebują ochrony związkowej oraz jasno określonych reguł. Informatycy czy inni specjaliści nie potrzebują związków zawodowych, gdyż w większości sami potrafią zadbać o swoje interesy – wystarczy, że postraszą odejściem. Sprzątaczki czy ochroniarze, którzy zostali wyoutsource’owani do firm o wątpliwej reputacji, mogą faktycznie pracować nawet i w sądzie czy w urzędzie wojewódzkim, ale o takim poziomie zabezpieczenia społecznego jak sędziowie i urzędnicy państwowi mogą tylko pomarzyć.

Stawka godzinowa wymiernie poprawiła sytuację tych najsłabszych grup zawodowych, jednak na tym dokonania PiS się zatrzymały. Jednostki publiczne wciąż zlecają sprzątanie czy ochronę firmom stosującym śmieciowe formy zatrudnienia. Niedawno na Twitterze karierę robiła oferta zatrudnienia dla ochroniarza w jednym z powiatowych urzędów pracy. Problem w tym, że na umowę-zlecenie. Omijanie umów o pracę ma miejsce nawet w publicznych instytucjach rynku pracy – niepojęte.

Jest takie prawo, które można łamać niemal bezkarnie: prawo pracy

PiS nie tylko nie zlikwidował śmieciowego outsourcingu, ale też nie wzmocnił organizacji pracowniczych ani pozycji negocjacyjnej klasy pracującej. Za jego rządów szeregi związków zawodowych nadal topniały, a układy zbiorowe były systematycznie wypowiadane. Niewątpliwe gesty w stronę klasy pracującej przyjęły za rządu PiS formę „darów od pana”: żeby nikt nie miał wątpliwości, że za poprawę sytuacji finansowej zatrudnionych odpowiada rząd, a nie na przykład zakładowa komórka związkowa lub centrala organizacji pracowników.

W czasie pandemii premier podporządkował sobie Radę Dialogu Społecznego, co poskutkowało odejściem z niej części związkowców – z raczej PiS-owską „Solidarnością” na czele. Wcześniej podobna sytuacja miała miejsce za czasów znienawidzonej przez związkowców koalicji PO-PSL. PiS szybko więc wszedł w buty poprzedników, których sam wcześniej odsądzał od czci i wiary.

Miecz obosieczny

Taka polityka była wyjątkowo krótkowzroczna, ale jak na razie rachunek za nią płacą głównie pracownicy. Według GUS w lutym pensje pracowników „pozostałej działalności usługowej”, którzy najbardziej skorzystali na wprowadzeniu minimalnej stawki godzinowej, spadły o 8 proc. O jedną dziesiątą stopniały pensje realne w budownictwie, a o 7 proc. w handlu i naprawie pojazdów. Płace wśród informatyków czy w obsłudze rynku nieruchomości stopniały mniej niż o 5 proc. Na plusie są już jedynie świetnie uzwiązkowieni górnicy, których wynagrodzenia wzrosły nominalnie aż o 21 proc. Oraz pracownicy transportu i logistyki, bo w tej branży dramatycznie brakuje pracowników.

Kryzys kosztów utrzymania uderza więc w te grupy zawodowe, które zwykle zasilały elektorat PiS. Do kogo będą teraz zgłaszać pretensje? Zapewne do władzy, która wcześniej uczyniła bardzo wiele, żeby to z nią właśnie wiązać sytuację ekonomiczną. Skoro PiS sobie przypisuje zasługi za wzrost poziomu życia, to trudno będzie mu wymiksować się z odpowiedzialności za jego spadek.

Dziś nastroje społeczne są już zupełnie inne niż w 2019 roku, gdy w głowach Polaków trwał karnawał. Wskaźnik ufności konsumenckiej GUS w IV kwartale 2022 roku wyniósł katastrofalne -44 punkty. W styczniu wzrósł, ale tylko do -37 punktów. Tak źle pod tym względem nie było już bardzo dawno.

Nic więc dziwnego, że zupełnie zmieniło się także poparcie dla polityki gospodarczej rządu. W styczniu 2023 roku prawie 60 proc. badanych było przekonanych, że polityka rządu nie stwarza szansy na poprawę sytuacji gospodarczej. Odwrotnego zdania było ledwie 30 proc. Sytuacja odwróciła się więc o 180 stopni w porównaniu do 2019 roku, przy czym obecnie nożyce są jeszcze bardziej rozwarte. Ogólną politykę rządu dobrze ocenia 34 proc. badanych, czyli głównie żelazny elektorat, a źle aż 54 proc. Według 51 proc. badanych polityka rządu nie prowadzi do łagodzenia skutków inflacji, lub wręcz jeszcze je pogłębia.

Ikonowicz: Bajka o klasie średniej, prawda o rozwarstwieniu

Równocześnie Polacy i Polki wciąż podchodzą pozytywnie do sytuacji w swoich zakładach pracy. Według danych GUS ze stycznia 44 proc. pytanych deklaruje, że sytuacja w ich firmie jest dobra, a kolejne 34 proc. uważa, że nie jest ani dobra, ani zła. Źle lub bardzo źle sytuację w zakładzie pracy ocenia zaledwie 13,5 proc. zatrudnionych.

Rok temu nastroje pod tym względem były bardzo podobne, więc zatrudnieni nie wiążą spadku swoich dochodów realnych z pracodawcą i miejscem pracy, chociaż to właśnie tam decyduje się kwestia wysokości ich pensji – i to właśnie pracodawcy decydują o rosnących (kosztem konsumentów) marżach i cenach. Dla porównania, w 2013 roku aż 20 proc. pytanych uważało, że sytuacja w ich firmie była zła. Polacy w zdecydowanej większości nie obawiają się też pogorszenia sytuacji w firmie – spodziewa się tego zaledwie 17 proc. badanych.

Na własne życzenie

Pod względem nastrojów społecznych obecna sytuacja PiS jest więc bez porównania trudniejsza niż przed wyborami w 2019 roku. Co więcej, stało się to na własne życzenie PiS. Gdyby władza nie lekceważyła kwestii uzwiązkowienia oraz układów zbiorowych, to obecna sytuacja najsłabszych grup zawodowych – czyli jej kluczowego źródła wyborców – mogłaby być zdecydowanie lepsza. PiS jednak wolał pokazać związkom, gdzie ich miejsce, i odgrywać rolę „dobrego pana”, który daje prezenty, ale też domaga się pochwał i lojalności. Kaczyński z Morawieckim i resztą załogi nie zauważyli jednak, że to miecz obosieczny – gdy sprawy będą szły źle, to odium także spadnie na rząd, a nie pracodawcę.

Nie tylko zabory, czyli jak swingowała przy urnach III Rzeczpospolita

Nic więc dziwnego, że partia Kaczyńskiego próbuje za wszelką cenę skierować tory kampanii wyborczej na tematy inne niż gospodarcze – walkę o dobre imię papieża Polaka, przypominanie „prorosyjskiej polityki Tuska”, tropienie wpływów niemieckich w czasie rządów Platformy czy straszenie Polaków, że Unia każe im jeść robaki zamiast mięsa albo zabroni posiadania samochodów. Zawsze znajdzie się też czas na atakowanie Trzaskowskiego za jego prawdziwe lub zmyślone błędy w zarządzaniu Warszawą. W takich tematach politycy PiS oraz wierni im dziennikarze zawsze byli niesamowicie sprawni i pomysłowi. Spory czysto polityczne to boisko PiS-u, na którym czuje się jak ryba w wodzie.

Jeśli jednak ta operacja się nie powiedzie i główną rolę zaczną odgrywać tematy ekonomiczne, a do urn ruszą niezaangażowani politycznie pracownicy ze słabszych grup zawodowych, zawiedzeni niedotrzymaniem przez władzę obietnicy, partia Kaczyńskiego może się znaleźć w opałach. I nie ma tu znaczenia, czy za obecną sytuację ekonomiczną odpowiada PiS, czy czynniki zewnętrzne (według mnie w zdecydowanej większości jednak te drugie). Ważne będzie, jak to sobie wytłumaczą świeżo zaktywizowani wyborcy, których przez lata Morawiecki przekonywał, że to rząd i tylko rząd odpowiada za wzrost poziomu życia. No więc teraz rząd – być może – odpowie też za jego spadek.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij