Wszyscy mamy tendencje do wyznawania ideologii, które najlepiej obsługują nasze lenistwo moralne i zaspokajają nasze potrzeby psychologiczne. O micie i prawdzie merytokracji oraz tym, jak zbajerować każdą komisję, opowiada dr Anna Gromada.
Michał Sutowski: Co to jest merytokracja?
Anna Gromada: System, który ma ambicję wynagradzać talent i wysiłek.
Talent czy wysiłek? Bo to nie to samo, jedno się dziedziczy, drugie wypracowuje…
Chodzi o coś zasłużonego, a czy to wynika z wrodzonego talentu, czy wykonanego wysiłku, to drugorzędna sprawa. Ważne, że nagroda – status, docenienie, awans – opiera się na przesłankach merytorycznych, wiąże się z zasługą.
A co, jeśli ktoś talentu nie odziedziczył? Bozia poskąpiła, jak mawiano w dawnych czasach? To wtedy nie zasługuje? Albo musi więcej pracować? To też jakoś niesprawiedliwe…
Zanim zaczniemy krytykować, przypomnijmy, co było przedtem. Merytokracja jako pewien system myślenia i organizowania społeczeństwa zastąpiła przywileje dziedziczne, kiedy to miejsce w strukturze społecznej było do człowieka przypisane ze względu na pochodzenie. A ten, kto pracował najciężej, miał z tego systemu najmniej.
Za to klasa wyższa była „klasą próżniaczą”?
Warto zobaczyć, jak w historii rozkładały się godziny pracy między grupami społecznymi. Kiedy Thorstein Veblen pisał swoją głośną pracę pod koniec XIX wieku, to właśnie obijanie się było sexy. Ludzie aspirowali do tego, by czas móc spędzać na rozrywkach i ostentacyjnej konsumpcji. Tylko jelenie zaiwaniały.
I każdy chciał zostać rentierem – żeby nie musieć pracować. Bogaty, znaczy może się obijać. Ale to chyba zawsze tak było?
Dziś tak jest na poziomie całych krajów, tzn. zależność między czasem pracy a dochodem narodowym jest odwrotna. Wśród krajów OECD najmniej – poniżej 1500 godzin rocznie – pracuje się w Danii, w Niemczech, Holandii, Norwegii i Szwecji. A najwięcej – powyżej 2100 godzin rocznie – w Meksyku. Polacy ze średnią około 1800 godzin rocznie są najbliżej Turcji…
Mówisz, że „na poziomie krajów”. Ale patrząc na ludzi, to się nie sprawdza?
Proporcje nakładów pracy między różnymi grupami zmieniały się w czasie. Weźmy np. zarabiających górne 10 i dolne 60 proc. dochodów w USA. Linie wyznaczające długość czasu ich pracy przecięły się mniej więcej w latach 60. Wcześniej to biedota pracowała więcej, ale z czasem obciążenia na górze wzrosły.
To patrzenie, jak wykresy rosną, to jest takie męczące?
Najbogatsi to już nie tylko rentierzy, ale też ludzie z banków inwestycyjnych, firm konsultingowych, wielkich kancelarii prawnych. Górny 1 proc. to oczywiście ludzie czerpiący zysk z kapitału, ale jest tam również spora grupa zwana superordinate workers, elit pracujących więcej niż kiedykolwiek, zaś trzy czwarte ich dochodów pochodzi właśnie z pracy, a nie z kapitału.
Wow, to by sugerowało, że ciężka praca jednak popłaca, nie to co w latach 50.?
Jak porównamy największe spółki notowane na nowojorskiej giełdzie z lat 60. z tymi teraz, to zauważymy, że różnica między wynagrodzeniami prezesów i przeciętnych pracowników wynosiła kiedyś 20 do 1, a teraz około 300 do 1. Chyba nie sądzisz, że kiedyś prezesi pracowali 20 razy tyle co ich pracownicy, a teraz na turbodoładowaniu pracują 300 razy więcej?
Może mają o tyle większą użyteczność krańcową? W sensie, ich praca przynosi o tyle więcej dodatkowej wartości firmie?
A może większą użyteczność deregulacyjną w systemie, w którym coraz mniej zysku pochodzi z realnej produkcji, a coraz więcej z cyrkulacji pieniądza?
Oni by się pewnie nie zgodzili z takim postawieniem sprawy.
Wszyscy mamy tendencje do wyznawania ideologii, które najlepiej obsługują nasze lenistwo moralne i zaspokajają nasze potrzeby psychologiczne. I dlatego też z danym miejscem na drabinie łączy się zestaw uzasadnień, które niwelują dysonans poznawczy.
Raworth: Światowy kryzys to doskonała pora na wielką transformację
czytaj także
Ale jaki dysonans? Rozumiem, że bogaci zarabiają dziś więcej niż kiedyś, ale sama powiedziałaś, że też dużo więcej pracują. Czyli dostają to, na co zasłużyli?
O tym za chwilę. Zacznijmy od tego, jak rozumiemy swoje obowiązki wobec reszty świata, bo wiąże się to z tym, co w naszych wyobrażeniach przyniosło nam sukces. A sukces jest sprawą najważniejszą w społeczeństwie, w którym jego brak oznacza, że jesteś wielopoziomowym przegrywem.
Czyli w każdym. Pogardliwego pojęcia „gołodupiec” nie wymyślono w późnym kapitalizmie…
Nie, to, co powiedziałam, to wcale nie jest tautologia. Jeśli weźmiemy dla porównania inną epokę, to zobaczymy, że np. w średniowieczu ubóstwo – o ile wybrane przez człowieka − mogło budzić szacunek.
Tylko że to dotyczyło raczej świętych czy innych jurodiwych, tymczasem przecież hierarchia i majątku, i szacunku była wówczas bardzo wyraźna.
Im bardziej jednak stroma jest piramida społeczna, tym bardziej boimy się spadku z niej i tym bardziej zakleszczamy się w jednej definicji sukcesu. A im piramida jest bardziej rozwarta, tym łatwiej o pluralizm kryteriów sukcesu. Jest bowiem wiele źródeł, z których można czerpać poczucie własnej wartości bez obawy o minimalną obliczalność własnego losu – to może być władza polityczna, majątek, życie osobiste, wspólnota lokalna czy bliskość z wybranym przez siebie Bogiem…
To skoro mówisz o tak dawnej epoce, to może ważniejsze było to, czy można bycie nędzarzem usprawiedliwić tym, że „widać Bóg tak chciał”? Kondycja, pozycja społeczna wynika wtedy z woli bożej. Poza karnawałem żebrak nie mógł zostać królem, ale to nie była jego wina.
I to jest właśnie kluczowa sprawa: dziś na miejsce w społeczeństwie trzeba zasłużyć, a zasługi są rozumiane rynkowo, inaczej niż w średniowieczu czy nawet w latach 70. XX wieku, kiedy John Lennon śpiewał, że working class hero is something to be.
Czyli że warto mieć ideały i walczyć o coś większego. A nie, że jak nie zarabiasz dużo, nie jesteś na górze drabiny, to jesteś nic niewart, a do tego pewnie głupi i leniwy.
No właśnie, a tymczasem w merytokracji nikt nie chce być na dole, bo to jest jak wyrok na intelekt i charakter.
Każdy zasłużył na to, co dostał, a „to” mierzy się pieniędzmi?
W ten sposób działa przekonanie o „zasługiwaniu”. Jeśli uwierzymy, że sami jesteśmy sobie sterem i okrętem, że wypracowaliśmy swoją pozycję talentem i ciężką pracą, no to ci na dole są leniami, głupkami lub jednym i drugim naraz. Oczywiście, takie podejście nie uwzględnia masy czynników: tego, z jakiego miejsca startowaliśmy, sytuacji demograficznej, koniunktury w momencie wejścia na rynek pracy, znaczenia relacji interpersonalnych i mobilności społecznej, czyli tego, jak łatwo w danej epoce wspiąć się w górę lub spaść w dół. Nie mówiąc o szczęściu, chaosie i ogólnej nieprzewidywalności świata.
czytaj także
Ale to chyba dość oczywiste dla każdego, że świat jest raczej… złożony. W Polsce, choć nie tylko tutaj, jest nawet dość silny stereotyp, że rządzą nami kolesie, kliki, układy, sitwy…
Ludziom na górze drabiny najwygodniej jest przypisać sukces własnym zasługom. Działa podstawowy błąd atrybucji – dobre rzeczy, które nam się przytrafiają, to nasza zasługa, złe – wina okoliczności; w przypadku innych jest odwrotnie. Myślę, że kluczową potrzebą psychologiczną, jaką merytokracja obsługuje, jest silna u człowieka Zachodu potrzeba kontroli nad światem.
A nad czym chcemy panować? Nad innymi ludźmi?
Jeśli wyznajemy ideologię „zasługiwania”, to w konsekwencji znaczy, że wiemy, co zrobić, żeby przyszłość była pomyślna, i znamy sposoby wspięcia się na następny szczebel. To już nie tylko daje iluzję, że mam to, na co zasłużyłam, ale też, że mogę kontrolować teraźniejszość i przyszłość.
No dobrze, a czy bez tego możliwe jest w ogóle skłonienie ludzi do jakichś ambicji, do aspirowania, starania się…
Przecież problem z merytokracją nie polega na tym, że jako społeczeństwo cenimy talent i wysiłek. Każdy woli się leczyć u dobrego niż złego lekarza. Problemem są przeniesienia i podstawienia: np. skoro odnoszę sukces, to znaczy, że jestem dobry, a ponieważ rynek i społeczeństwo nagradzają dobrą pracę, no to raz, że jest to sprawiedliwe, a dwa, że te zarobki kilkanaście razy większe należą się bardziej mnie niż reszcie. To trochę jak u kalwinistów – najpierw była mowa o tym, że to Bóg wybiera do zbawienia, ale czasem daje znaki. Z biegiem lat ewoluowało to w opowieść, że jak się komuś powodzi, to znaczy, że jest wybrany, a jak się nie powiodło, to znaczy, że nie jest…
Powiedziałaś, że to, jak rozumiemy źródła naszego własnego sukcesu, wpływa na to, jak widzimy swoje obowiązki wobec innych. Jeśli zawdzięczamy go sobie, to stajemy się wolnorynkowcami?
Badacze Alberto Alesina i Eliana La Ferrara pokazali, że im więcej widzimy okoliczności zewnętrznych rzutujących na nasz sukces, tym chętniej opowiadamy się za interwencją państwa zmniejszającą nierówności np. w postaci podatków. A im bardziej wierzymy w merytokrację, czyli „talent i wysiłek”, tym bardziej uważamy działanie państwa za ingerencję w sprawiedliwy system, czyli w rynek, który nagradza pracowitych i karze leni. To nie będzie zaskoczenie, jak powiem, że w USA około 90 proc. obywateli uważa, że co do zasady jesteśmy nagradzani za ciężką pracę…
Że biedniejsi nie chcą mówić o sobie, że są klasą „niższą”, to rozumiem. Ale często do tej średniej zapisują się też ludzie naprawdę bogaci. Oni naprawdę wierzą, że są średniakami, nawet jak zarabiają miliony?
To nie kokieteria. Takie myślenie wynika z sieci społecznych, czyli z tego, z kim mamy osobisty kontakt. Ludzie, którzy mają sieci zarzucone bardzo szeroko, którzy widzą i milionerów, i klasę średnią, i niższą – rozumieją skalę swojego przywileju. Kiedy zaś bogaci otaczają się głównie podobnymi sobie, nie mają kontaktu z innymi grupami referencyjnymi – wtedy uważają, że są tacy jak inni.
Sadura: Polacy dzielą się na klasy, ale to nie klasy dzielą Polaków
czytaj także
No ale przecież wiedzą chyba, że nie każdy lata odrzutowcem?!
W badaniach jakościowych amerykańska klasa wyższa uprawia prawdziwą ekwilibrystykę intelektualną, by przedstawić samą siebie jako klasę średnią. Podkreślają np., że nie są żadną elitą, bo latają samolotami rejsowymi, a nie prywatnym odrzutowcem właśnie.
Aha, czyli wiedzą, że nie każdy nim lata, a ponieważ oni nie, to właśnie znaczy, że są średniakami?
Tak, bo ludzie z górnego procenta Amerykanów w ogóle porównują się… w górę. Jeśli pracują np. w banku inwestycyjnym, to widzą siebie na tle ludzi zatrudnionych w funduszu hedgingowym, czyli zarabiających o rząd wielkości więcej.
Rozumiem, że każde społeczeństwo ma jakąś ideologię czy wiarę na swój temat, ale te ideologie mają różny styk z rzeczywistością. Są kraje na świecie, gdzie jak masz głowę na karku i dwie ręce, to naprawdę możesz poprawić swój byt, i są takie, gdzie ni cholery. I np. w takiej Szwecji czy Danii łatwiej awansować, a jednocześnie sama ideologia merytokracji jest dużo słabsza.
Bo dyskurs nie nadąża za rzeczywistością. Historia o Ameryce jako kraju wielkich możliwości to mit założycielski USA, ziemi obiecanej dla imigrantów z różnych stron świata, kraju, gdzie nie ma feudalizmu, arystokratów ani króla. Ale to skończyło się gdzieś za czasów młodości naszych dziadków, czyli w latach 60. Dzisiaj mobilność społeczna w Ameryce jest dużo niższa niż w krajach, gdzie popularna jest opowieść o strukturalnych uwarunkowaniach, które decydują o losie człowieka – podkreślająca podziały klasowe, rasowe i płciowe, podział na centrum i peryferie, miejskość i wiejskość.
To sprawa epoki czy raczej miejsca?
Dziś amerykański sen najlepiej śnić w Pekinie lub Sztokholmie. W Pekinie – bo na szybko rosnących rynkach klasy wyższe zdążą się zreprodukować i jeszcze zostanie trochę miejsca dla zdolnej biedoty. A w Sztokholmie – bo cały system podatkowy, edukacyjny, opieki zdrowotnej czy prawa pracy – pracuje na zmniejszanie nierówności i ułatwianie mobilności społecznej nawet w gospodarce, która nie rośnie tak szybko.
Skoro dyskurs nie nadąża, to może być tak, że uczymy dzieci rzeczy, które nie przystają do rzeczywistości? Wychowujemy do świata, który nie będzie istniał? Albo już nie istnieje?
To jest ciekawe z perspektywy praw dziecka. Im ostrzejsza hierarchia i większe nierówności, tym większa napinka ze strony rodziców i tym samym zagrożenie dla dobrostanu dziecka. Są kraje, gdzie rynek korepetycji to już kilka procent PKB.
Czyli nie chodzi tylko o rodziców w modelu „surowego ojca”, którzy mówią dzieciom, że jak nie będą twarde, a nie miętkie, to skończą pod mostem? Zamiast mówić: pielęgnuj swoje pasje, bądź sobą, najważniejsze, jest twoje szczęście, będę cię tak samo kochać i gdy skończysz Princeton, i gdy zostaniesz kierowcą Ubera?
Po pierwsze lepiej być taksówkarzem w kraju, w którym masz darmową ochronę zdrowia, dobre publiczne szkoły, mieszkanie o regulowanym czynszu i świadomość, że jeśli twoje dziecko wykaże zainteresowania akademickie, to będzie mogło je zrealizować. Trudniej jest być taksówkarzem w kraju, w którym większość bankructw indywidualnych to bankructwa za rachunki medyczne.
Po drugie, bardziej niż poglądy pedagogiczne liczy się geometria dostawania się na studia. Z każdym rokiem w USA jest coraz mniej możliwe, żeby zdolne dzieciaki z niezamożnych rodzin dostały się na najlepsze uczelnie. Pół wieku temu dostawał się tam jeden na pięciu kandydatów. Gdy pisałam maturę w 2006 – jeden na dziesięciu. Dziś – nawet jeden na dwudziestu pięciu. W ciągu kilku lat nastąpiła gwałtowna zmiana w szansach klasy średniej na taką edukację. Część uniwersytetów ma więcej studentów z górnego 1 proc. dochodu niż z dolnych 60 proc.
Chodzi o drogie czesne? To jest główna bariera dla mobilności społecznej?
Niekoniecznie. Problemem jest wybór w warunkach klęski urodzaju. Komitet rekrutacyjny Yale kiedyś publicznie napisał, że tylko co czwartą aplikację uważa za niedostatecznie dobrą. Jak wybrać 5 z 75 proc. dobrych aplikacji? A do tego dochodzi wpychanie studentów bocznymi drzwiami, przywileje dla dzieci absolwentów, nieklarowny wpływ datków na uczelnię czy rekomendacje, które faworyzują ludzi o rozbudowanej sieci kontaktów, no i wreszcie konsulting edukacyjny, czyli płatne usługi przygotowujące – de facto prowadzące za rękę ucznia na najlepsze uczelnie, łącznie z organizowaniem karmienia słoni w Afryce, aby miał co wpisać w rubryce „zainteresowania”.
W Polsce też jest rynek konsultingu edukacyjnego?
To rynek rosnący, ale w wadze ciężkiej na razie widzę tylko jednego gracza. A żeby mieć szansę się dostać na elitarną uczelnię, musisz… wiedzieć, czego trzeba się dowiedzieć. Do tego musisz wykonać mrówczą pracą badawczą, mieć dobry network albo dokonać transakcji rynkowej, właśnie przez konsulting edukacyjny. To trochę jak Donald Rumsfeld mówiący o wojnie w Iraku. Są known knowns, czyli to, co wiemy, że wiemy. Są known uknowns, czyli to, co wiemy, że nie wiemy, i najtrudniejsze unknown unknowns, czyli to, o czym nawet nie wiemy, że tego nie wiemy…
Temu wszystkiemu, jak rozumiem, sprzyja nieprzejrzystość kryteriów przyjęcia i to, że dostaje się punkty za rzeczy, do których zwykły człowiek nie ma dostępu. My w Polsce lubimy narzekać na testomanię, ale może w takiej sytuacji jakieś powszechne egzaminy testowe dla wszystkich kandydatów to byłoby jakoś egalitarne rozwiązanie? Dużo bardziej niż jakieś eseje czy kwieciste wystąpienia przed komisją, kiedy bardzo pomaga ogłada, którą trzeba wynieść z domu…
Wspominałam już, że jeszcze zanim były eseje czy kwieciste wystąpienia na wejściu, był po prostu przywilej dziedziczny. Przez większość swojej historii elitarne uniwersytety anglosaskie przyjmowały po prostu synów absolwentów, ewentualnie chłopców z kilku szkół średnich, z którymi mieli ustanowione relacje. Na Oksfordzie i Cambridge było tak do lat 70. XX wieku.
Anglia to chyba jednak wyjątek, to bardzo hierarchiczne społeczeństwo.
Faktycznie, w Ameryce rewolucja merytokratyczna zaczęła się wcześniej. Na początku XIX wieku Charles Eliot, rektor Harvardu, zrezygnował z części egzaminu wstępnego w starożytnej grece i potroił liczbę lokalizacji testowych. Jednak aż do pierwszej wojny światowej to tzw. dziedzictwo stanowiło główne kryterium przyjęcia do uczelni Ivy League: młodzi mężczyźni byli przyjmowani do college’ów, do których uczęszczali ich ojcowie.
czytaj także
Dopiero w XX-leciu międzywojennym James Bryant Conant, inny rektor Harvardu, i dyrektor ds. rekrutacji Henry Chauncey ustanowili stosowany do dziś Scholastic Aptitude Test (SAT). Test opierał się na pytaniach zamkniętych z jednoznacznie poprawnymi i błędnymi odpowiedziami, co zmniejszało arbitralność oceny kosztem kwiecistości wypowiedzi.
Ale skoro tak jest, to gdzie jest problem? Po co te wszystkie konsultingi i karmienie słoni w Afryce?
Rzecz w tym, że nawet merytokratyczne testy zostały zaprzęgnięte do machiny wpychającej dzieci zamożnych ludzi na studia. Nie chodzi przecież o to, żeby zdać je dobrze, tylko aby zdać je lepiej niż inni, a w tym celu wykorzystywane jest fachowe przygotowanie. A poza tym testy są tylko jednym z wielu kryteriów decydujących o przyjęciu. Obok nich są właśnie różne zajęcia dodatkowe, eseje, rozmowy, referencje, opinie od dyrektora szkoły.
I co, czy to znaczy, że świątynie merytokracji, te elitarne uczelnie Zachodu, które dają przepustkę na sam szczyt drabiny społecznej, to po prostu mechanizm ukrywający dziedziczenie statusu? A ich absolwenci to żadni najzdolniejsi i najbardziej pracowici, tylko najlepiej ustawieni – tylko od czasu do czasu trafi się jakiś szczęśliwy Janko Muzykant, jako kwiatek do kożucha?
Żeby nie umniejszać zasług innych, poumniejszam własne. Pierwszy „żabi skok” z uczelni warszawskiej na Cambridge był dla mnie prawdziwym wysiłkiem. Kolejne skoki, a raczej komfortowe przejścia, nastąpiły już na zasadzie samonapędzającej się kuli śniegowej.
Na czym to polegało?
Jeśli robisz to na własną rękę, potrzeba dużo potu, stresu, zmarnowanego czasu, prób i błędów, błądzenia jak dziecko we mgle. Na przykład masz dostarczyć kilka listów referencyjnych. Kilkanaście lat temu w Polsce nikt nie umiał ich pisać. To znaczy niektórzy pisali, ale na mojej uczelni polegało to na tym, że wykładowca miał taki szablon, podstawiał czyjeś imię pod X i podpisywał.
X is a very talented and smart student…
Haha. Michał Sutowski is smart. Michał Sutowski is good. Please take our Michał, I’m knocking on wood. Z desperacji poszłam do pani z kółka filmowego, której nie można odmówić myślenia systemowego, bo zapytała, gdzie się urodziłam, a następnie napisała list, który zaczynał się od „Ania pochodzi z rejonu Polski najbardziej zagrożonego ubóstwem”.
I co dalej?
Jak już zdobędziesz baterię listów rekomendacyjnych, których nie musisz się wstydzić, to dalej nie masz know-how i nie wiesz, jak zwiększyć swoje szanse na rozmowie. Na przykład jako nastolatka nie zdawałam sobie sprawy, że przez osmozę nauczyłam się amerykańskiego – w którym wyraźnie wymawia się wszystkie głoski – a nie angielskiego, w którym część głosek jest niema, a wymowa pozostałych zależy od regionu.
I można trafić na jakiś odpowiednik egzaminatora z Podhala czy Kaszub?
Na pierwszej rozmowie z rekrutującą z Manchesteru – czyli taki akcent w stylu „tats not foni – łer is maj moni” – siedziałam z gębą idioty i po trzy razy prosiłam, aby powtórzyła pytanie, bo to, co słyszałam, brzmiało jak staro-cerkiewno-słowiański. Chyba nie muszę dodawać, że mnie nie wzięli. A wystarczyło sprawdzić, kto ma tytuł „director of studies” w danym college’u, bo na 99 proc. to ta osoba będzie prowadzić główną rozmowę, wygooglować kilka jej wystąpień i nie pchać się do kogoś, jeśli nie rozumiesz, co mówi. Jeśli masz know-how, ten pierwszy krok to jakieś pięć minut roboty.
A jeśli nie masz?
To czekają cię tygodnie konfuzji. Wyższa szkoła jazdy to sprawdzenie, czy wasze historie i style interakcji są zbieżne, bo lubimy dyskretnie komplementować własną biografię przez docenianie ludzi podobnych nam samym. Ale jest coś jeszcze, czego nie widzi ani opowieść o merytokracji, ani opowieść o kolesiostwie.
Czyli?
To nastawienie psychologiczne. Wiele osób odrzucenie bierze osobiście i nie próbuje kolejny raz. Uznają, że jeśli usłyszeli „nie” od wielkich komisji, to same Delfy nadały komunikat, że się nie nadają. Statystycznie osoby z niższym poczuciem wartości rzadziej ubiegają się o wysokie posady, bo mają tendencję, aby je postrzegać jako niemożliwe do dostania, więc rezygnują na starcie. A jeśli już wystartują i ich nie dostaną, gorzej zniosą porażkę.
Mówisz, że pierwsze kroki były potwornie trudne, a potem?
Potem było jak w Kawie i papierosach Jima Jarmuscha, gdzie biedna kuzynka mówi do bogatej „Gdy cię na coś nie stać, to wszystko wokół jest potwornie drogie. A gdy już cię na to stać, to i tak dostajesz to za darmo”. Moje pozostałe kroki były odcinaniem kuponów – list referencyjny z Cambridge do grande école napisała mi dziekan wydziału socjologii, bezpośrednio do drugiej dziekan, która napisała do francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, aby zapłacili za moje studia.
Miło z jej strony.
Nie kiwnęłam w tej sprawie palcem. Włożyłam też zero talentu plus zero wysiłku w dostanie się na wymianę na Yale czy Uniwersytet Tokijski. Jak ktoś ci przybije merytokratyczną pieczęć na czole, to korzystają z niej kolejne osoby. W literaturze nazywa się to hipotezą deficytu atencji.
I na czym on polega?
Rozumiejące, nieoceniające, nieobarczone oczekiwaniami przyjrzenie się drugiemu człowiekowi jest potwornie energochłonnym kognitywnie zajęciem. Dlatego sięgamy po skróty, takie jak stereotypy czy opinie osób, którym już ufamy.
czytaj także
Na rynku pracy to też tak działa? Bo dotąd mówiliśmy o studiach.
Tak. Nie zdajemy sobie sprawy z ograniczenia zasobów, jakimi dysponują rekruterzy. Badaczka Lauren Rivera obserwowała w czasie rzeczywistym setkę menadżerów przyjmujących do najbardziej prestiżowych firm w USA. Ktoś taki spędza między 10 sekund a 4 minuty na skanowaniu – bo przecież nie czytaniu – jednego CV, 85 proc. nawet nie otwiera listów motywacyjnych.
No to jak wybierają? Przydzielają im numerki, przyczepiają do tarczy i rzucają lotkę?
Nie, ale ich sposób działania promuje duże marki, które rzucą ci się w oko, szczególnie 3–4 uczelnie, z których dana firma „od zawsze” przyjmuje ludzi. Nazwy instytucji, przez które ktoś przeszedł, są ważniejsze niż opisy wykonanej tam pracy – rekruterzy wyżej cenili fakt przejścia przez inne sito rekrutacyjne innych dużych graczy niż zdobytą tam wiedzę i doświadczenie. Niekiedy ma to pragmatyczny sens, bo w tych instytucjach trzeba imponować klientom…
Jak w kancelarii Pearson Darby z serialu W garniturach, gdzie główny bohater musiał ukrywać fakt, że nie skończył Harvardu…
Brzmi jak instytucjonalny rasizm, bo przyćmiewa inne oryginalne doświadczenia. Na przykład to, że ktoś założył fundację w prowincji Azerbejdżanu, o której nigdy nie słyszałeś.
Z tego, co mówisz, wynika, że merytokracja, nawet jeśli kiedyś otwierała pewne możliwości dla ludzi spośród elit, to dziś już służy głównie reprodukcji tych elit. Dlaczego kiedyś było inaczej? Tony Judt w swoich wspomnieniach mówił o tym, że w późnych latach 60. i 70. obietnica merytokracji była na swój sposób prawdziwa, bo zdolne dzieci z rodzin robotniczych naprawdę trafiały na Oksford i Cambridge…
Tak, ale pamiętajmy, że późne lata 40., 50. i początek 60. to w całym świecie Zachodu boom gospodarczy i czas olbrzymich przemian społecznych, przechyły gospodarki w stronę przemysłu, a potem sektora usług. Tworzyło się dużo więcej miejsc pracy wymagających wykształcenia, które mogły być zaczynem szerszej klasy średniej. Mogły je zająć dzieci dotychczasowej elity i jeszcze została nadwyżka dla dzieci z innych klas społecznych.
I elita nie musiała ustępować ani się posuwać?
Po prostu na wyższych szczeblach piramidy zrobiło się więcej miejsca. W latach 60. w USA na rynek pracy wchodzili głównie mężczyźni urodzeni w latach 40. i 95 proc. z nich zarabiało więcej niż ich ojcowie. Czy ktoś naprawdę sądzi, że wszyscy oni pracowali ciężej niż rodzice? A teraz spójrz na nasze pokolenie – czyli urodzonych w latach 80. W USA tylko 41 proc. z nich zarabia więcej niż ojcowie, gdy byli w ich wieku.
Trudno uznać, żeby reszta była głupsza czy bardziej leniwa.
Więcej to nam mówi o niezwykłości momentu historycznego i o transformacjach dużych gałęzi gospodarki niż o czyimkolwiek talencie czy wysiłku. Klimat tamtej dawniejszej epoki dobrze oddają wspomnienia menadżera fabryki Forda ze złotych lat 60. Na pytanie, jak zatrudniał ludzi, odpowiedział: „Gdy mieliśmy wolną posadę, zaglądaliśmy do poczekalni zakładu, aby zobaczyć, czy nie zalegają tam jakieś ciepłe ciała. Jeśli ktoś tam był i wyglądał fizycznie w porządku, a z twarzy nie był ewidentnym alkoholikiem, dostawał robotę”. Nie było procesu rekrutacyjnego ani dla robotników, ani dla białych kołnierzyków. Podania o pracę pojawiły się w fabryce Forda dopiero w latach 80. Głównym kryterium była „matematyka i angielski na poziomie liceum”. A kolejne reformy rekrutacyjne szły w stronę czynników psychologicznych, łącznie z odgrywaniem scenek, w których menadżerowie oceniali umiejętności miękkie kandydatów.
Lewicowi historycy lubią podkreślać, że to był też czas silnej organizacji klasy robotniczej, no i większego egalitaryzmu po drugiej wojnie światowej, strachu elit przed komunizmem itp. Ty twierdzisz, że ważniejszy od ideologii równościowej czy np. wsparcia finansowego studiów dla żołnierzy – jak to było w USA – były zmiany strukturalne? Ważniejsze od tego, czy łatwo jest pójść na studia, jest to, czy będzie po nich praca?
Tak, transformacje gospodarcze grały tu pierwsze skrzypce, bo stwarzały dotychczasowym elitom i klasie średniej okoliczności, w której i my zabezpieczymy nasze dzieci, i jeszcze innym coś skapnie.
I dlatego w ogóle możliwa była mobilność społeczna na wielką skalę?
Tak, przy czym trzeba odróżnić mobilność w górę od mobilności w dół, bo te dynamiki rządzą się innymi prawami. Wspomniany już rektor Eliot przed zmianą sposobu rekrutacji wyznał, że „ma po dziurki w nosie durnych synów bogaczy”. W kuluarach socjologicznych nazywa się to czasem „efektem George’a Busha”, który skończył Yale niekoniecznie za sprawą walorów intelektualnych.
Ale ponieważ był synem prezydenta, no to nie bardzo miał się jak stoczyć. Ale czy to jest możliwe, żeby umowne córki szewca szły w górę, a synowie prezydentów z niej nie spadali?
Jest to możliwe, gdy rośnie środek, tak jak to było na zachodzie po drugiej wojnie światowej. Badacze mobilności zwykle dzielą społeczeństwa na pięć warstw. Zdecydowana większość przetasowań występuje między warstwami sąsiadującymi. Czyli nie od pucybuta do milionera, tylko od pucybuta do hydraulika.
Ale żeby pucybut z hydraulikiem, a zwłaszcza nauczyciel z profesorem się zamienili miejscami, to raczej potrzeba rewolucji? W bloku wschodnim czegoś takiego próbowano przez chwilę, w okresie stalinizmu. Ale potem i tak reprodukcja elit wróciła i np. punkty za pochodzenie na uczelniach PRL spotykały się już z wielkim oporem.
Bez wielkiego tąpnięcia coś takiego rzadko się zdarza, bo klasa średnia i średnia wyższa organizują swoje życie wokół zabezpieczenia dzieci przed deklasacją.
czytaj także
Mówimy tutaj, jak naprawdę działa merytokracja pod względem mobilności, ta realna, a nie ta zmitologizowana. Ale powiedzmy w takim razie, czy jeśli w systemie, który wynagradza „talent i wysiłek”, który premiuje „zasługi” – pielęgniarka i nauczycielka zarabia żałośnie mało, a bankier lub piłkarz bardzo dużo, to jest to dowód, że merytokracja tak naprawdę nie działa, czy może to właśnie objaw jej działania?
To jest efekt wielu czynników: deregulacji, rosnących nierówności, kultury celebrytów, w której „zwycięzca bierze wszystko”, coraz większej części gospodarki, która niczego nie produkuje, tylko obsługuje cyrkulację kapitału, ale także dywergencji płac sektora prywatnego i publicznego. W pierwszym płace są rynkowe, w drugim – regulowane ustawą. I to rodzi nie tylko problemy natury sprawiedliwościowej, ale też problem rekrutacji kadr – gdy ministrowie w naszym kraju zarabiają gorzej niż stażyści w McKinseyu.
Fakt, analityk giełdowy Piotr Kuczyński powiedział mi kiedyś, że jak premier Morawiecki przeszedł z banku do rządu, to jak na jego standardy, poszedł pracować za darmo.
Gdy politycy i urzędnicy zarabiają zbyt mało, pojawiają się trzy rodzaje problemów. Problem selekcji kadr, gdy wykwalifikowani ludzie nie rozważają karier w sektorze publicznym. Problem czerpania dochodów z innych źródeł i wpadania w konflikt interesów. No i problem reprezentacji znany z modelu à la starożytny Rzym, gdzie senatorom się nie płaciło za pracę, ale na starcie musieli mieć majątek o wartości miliona sesterców. To dopiero było „tanie państwo”…
A zostawiając na boku bolączki naszego premiera: czy na jakimś etapie rozwoju tej idei merytokracja traktowała serio takie kwestie jak użyteczność czy „pożyteczność”. No bo w takim literalnym, poczciwym jej rozumieniu chodziłoby o to, by przypisywać statusy społeczne do zasług, mierzyć kompetencje adekwatnie do określonych zawodów… Czy to odpowiadało gdziekolwiek praktyce społecznej? Żeby ci najbardziej pożyteczni zarabiali najwięcej i cieszyli się największym szacunkiem?
Merytokracja to nie chrześcijaństwo, żeby miała ojców założycieli, kapłanów, święte księgi i inkwizycję. Nie da się jej interpretować talmudycznie. Da się tylko spojrzeć, jak była opisywana i implementowana w różnych miejscach. Jako koncepcja została spopularyzowana pod koniec lat 50. przez brytyjskiego socjologa Michaela D. Younga i jego książkę The Rise of the Meritocracy.
Czyli jednak jest jakaś biblia.
No właśnie nie, bo to miała być dystopia w stylu Roku 1984 czy Nowego wspaniałego świata. Satyra i ostrzeżenie, a nie instrukcja. Ku rozpaczy autora wcale nie została tak potraktowana. Żalił się w 2001 roku w „Guardianie”, że ideę wciela w życie rząd Tony’ego Blaira.
Markiewka: Nie stać cię na sukces, czyli okrutny mit merytokracji
czytaj także
Ale że wciela ją źle?
Nie. Chodzi o ubóstwo utopii, niewynikające z wykolejenia słusznej idei, tylko z myśli u jej zarania. Nie żaden „socjalizm tak, wypaczenia nie”. Tylko „socjalizm nie i wypaczenia tym bardziej nie”. Bo merytokracja – mówiliśmy już o tym na początku – to wykluczająca opowieść. To system dystrybucji szacunku, a konkretnie jego braku. W żalach Younga jest takie zdanie, że „trudno jest żyć w społeczeństwie, które tak wysoko ceni zasługi, jeśli samemu jest się uznawanym za kogoś, kto nie może się żadnymi szczycić. Nigdy dotąd żadnej podklasy nie poniżono moralnie w ten sposób”.
Bo głupia, bo sama sobie winna i do tego w społeczeństwie, gdzie bycie głupim to najgorsza rzecz?
Czyli po pierwsze jesteś przegrywem. Po drugie to twoja wina, że jesteś przegrywem. Po trzecie żyjesz w wykluczającej narracji, w której nie ma nic gorszego niż bycie przegrywem. Nawet tej opowieści o „ubogich w duchu”.
A czy gdziekolwiek udało się tę merytokrację zaprowadzić lepiej? Adekwatnie wynagradzać ludzi za zasługi i nie budzić przy tym resentymentu?
Taką ambicję miał Lee Kuan Yew, ojciec założyciel Singapuru, który chciał, aby jego państwo było wielorasową merytokracją. Miało to być lekarstwo na śmiertelną chorobę, jaką w wieloetnicznym kraju byłaby polityka tożsamości, podsycająca etnoreligijne konflikty między Chińczykami, Malajami i Hindusami.
Wielorasowość rozumiem, ale skąd merytokracja?
Chodziło o to, by przekierować uwagę z cech demograficznych na talent i wysiłek, które miały zapewnić krajowi pokój i stabilność. Krokiem numer jeden było wprowadzenie angielskiego jako języka urzędowego, co dawało krajowi przewagę komparatywną w czasach przyspieszającej globalizacji, ale też wywoływało efekt psychologiczny: nie wybieramy chińskiego, bo mamy najwięcej Chińczyków, tylko taki język, którego każdemu z nas trudno będzie się nauczyć.
OK, język ma nie premiować żadnej z grup, ale co poza tym?
Państwo rekrutowało wedle reguł znanych z sektora prywatnego. Ważne było, żeby ministrowie zarabiali tak jak w menadżerowie w korporacjach, a pozyskując ludzi do rządu, Lee inspirował się regułami rekrutowania zarządzających do Shella, które streszcza się jako charakter, motywacja i „widok z helikoptera” (tzw. helicopter view). Pierwsze dwa opisywały bardziej nastawienie niż kompetencje, a to ostatnie – zdolność szybkiego zobaczenia sytuacji z lotu ptaka, ogarnięcia dużej struktury i zachodzących w niej procesów.
Mówiłaś, że celem tej polityki były pokój i stabilność, tzn. żeby resentyment jakiejś grupy, która mogłaby się czuć dyskryminowana, nie prowokował konfliktu…
Pośrednio dawało to również efektywność, bo państwo dostawało najlepsze kadry. Nie przypadkiem młodzież singapurska ma najlepsze wyniki edukacyjne na świecie.
Rozumiem, że przez przeniesienie konkurencji na poziom jednostek może spacyfikować różne niepokoje etniczne, ale czy w ich miejsce nie przychodzą inne, jednostkowe? Czy ci, którzy w tym merytokratycznym systemie szkolnym sobie radzą słabiej, nie awansują w pracy czy w administracji, nie będą równie mocno sfrustrowani, co w innych krajach członkowie całych mniejszości?
Być może i tak, ale ludziom łatwiej się organizować wzdłuż już istniejących struktur, takich jak religia, etnos czy rasa, do tego poparte wspólnym, a odrębnym od innych językiem.
Aha, czyli sfrustrowana jednostka pójdzie raczej sama na terapię niż z innymi na barykadę?
Pamiętajmy, że mowa o innej epoce. Gdy wizjonerzy państwowości tego kalibru co Dawid Ben Gurion czy Lee Kuan Yew mówią o stabilności, nie mają na myśli pełnej satysfakcji wszystkich grup społecznych i powszechnych emerytur na Costa Brava, tylko to, żeby ich kruche państwo nie przestało istnieć, bo ktoś wyzyskał napięcia do rozniecenia wojny domowej. Poza tym Singapur to specyficzna merytokracja. Nawet jak nie jesteś ministrem z papierami na swój helicopter view, to możesz mieszkać w mieszkaniu, którego właścicielem jest państwo i wysłać dzieci do jednych z najlepszych publicznych szkół na świecie.
Singapur wciąż ma się chyba nieźle, choć raczej autorytarnie. Czy taki system, z jego niewątpliwymi zaletami, daje się utrzymać w stabilności? Albo inaczej: jak to możliwe?
W dystopii Younga system upada nie dlatego, że niedomaga, tylko dlatego, że działa zbyt dobrze. Tak doskonale klasyfikuje ludzi i dzieli ich według zasług, że ci na dole nie mają już nic do stracenia. System obala koalicja źle wykształconych mężczyzn wspartych przez zastępy gospodyń domowych.
Ale czy to znaczy, że aby przetrwać, merytokracja musi być autorytarno-socjalna, czyli zapewniać tym na dole minimum? Nawet jeśli „nie zasługują”? Czy może powinna być raczej niepełna, niedoskonała z założenia?
System musi zakładać pluralizm definicji sukcesu. Życie w systemie, który opiera nasz status na jednym tylko czynniku i według niego nas różnicuje, jest opresyjne i ubogie. Tu nie chodzi tylko o wyniki w szkole czy zarobki w pracy, ale także o pełen ciśnienia pracoholizm jako probierz wartościowego życia widoczny np. w założeniach, że rodzice, którzy zajmują się dziećmi na pełen etat, są „bierni” albo mniej ambitni.
czytaj także
Mam wrażenie, że III Rzeczpospolita przesuwała się długo w kierunku merytokracji, przynajmniej jako ideału, jeśli nie praktyki. Teraz to się chyba skończyło, jakby merytokracja była częścią odrzuconego pakietu tamtej epoki. Ale co o tym sądzą Polki i Polacy?
Mamy na ten temat badania panelowe POLPAN, w których ci sami respondenci pytani są co pięć lat, co decyduje o sukcesie w życiu. W pierwszym badaniu, przeprowadzonym u schyłku PRL, bo w 1988 roku, nieco ponad jedna trzecia respondentów, czyli 38 proc., stwierdziła, że o sukcesie decyduje ciężka praca. Ten wskaźnik sukcesywnie rósł – w ostatniej fali wynosił 71 proc. Tak jakbyśmy niemal teleologicznie zmierzali do Zachodu, w stronę USA, gdzie w to samo wierzy 91 proc. Nieco mniej w Wielkiej Brytanii, jeszcze mniej we Francji.
Demokracja i kapitalizm wyzwalają nas z kolektywizmu…
Właśnie nie. Bo wiara w koneksje również rośnie. Przed upadkiem PRL na koneksje jako czynnik sukcesu wskazywało 53 proc., a teraz 67 proc. naszych respondentów.
Choć to PRL uchodzi za złotą epokę załatwiania wszystkiego u zaufanych ludzi.
To jest tak, jakby w biegu przez płotki ktoś dostawiał coraz więcej przeszkód i tylko mobilizacja wszystkich zasobów pomagała w ich przeskakiwaniu. Po prostu ciężko pracujących ludzi jest dużo więcej niż miejsc na górze systemu. Sam wysiłek nie wystarczy. Musi być zauważony przez innych.
Czyli kryteria pozamerytoryczne wchodzą w grę w momencie, gdy aspiracje wielu ludzi zderzają się w systemie z ograniczoną liczbą atrakcyjnych miejsc? I wtedy już zaczyna decydować kolegowanie się?
Jest pewne kontinuum klarowności ewaluacji: od czystej matematyki, gdzie można wyliczyć jednoznaczne rozwiązanie, po np. sztukę współczesną, czyli obszar, gdzie trudno przyszpilić kryteria tego, co jest dobre. I teraz, im bardziej się przesuwamy w stronę wielogłosowości, względnie arbitralności kryteriów analizy, tym większą rolę odgrywa nasza sieć, nasza psychologia i nasza demografia.
Co to konkretnie znaczy?
Są sektory gospodarki, w których można wyliczyć – nawet algorytmem – czy ktoś się zna na rzeczy, czy nie. Tak bywa w zawodzie programisty czy inżyniera od budowy mostów. Polska firma DevSkiller już zautomatyzowała wielu pracodawcom rekrutację programistów.
czytaj także
Rozumiem, a w takiej np. szkole artystycznej to głos mistrza decyduje, czy jesteś wielkim talentem, czy tandetnym pacykarzem?
Tak, największy problem z regułami merytokracji jest tam, gdzie na kompetencje składają się zdolności komunikacyjne i inne umiejętności „miękkie”, nie mówiąc o „przydatności dla zespołu”, którą jest trudno skwantyfikować. W firmach konsultingowych badanych przez Riverę – tę od rekruterów, co tylko skanują nasze CV – inżynierowie chcieli pracować z nieznanymi sobie inżynierami, nawet przy projektach, które nie wymagały kompetencji technicznych. Na podobnej zasadzie ludzie z miękkimi kompetencjami uważają podobnych sobie kandydatów za ogólnie bardziej kompetentnych.
Lubimy tych piosenkarzy, których już znamy?
Po pierwsze, każdy widzi tylko to, co rozumie. Musisz mieć mentalne oprzyrządowanie, żeby w ogóle dostrzec dane atuty. Po drugie, lubimy komplementować samych siebie przez docenianie ludzi o podobnym zestawie cech. No i po trzecie, dużo pracujemy. Im więcej ludzie pracują, tym bardziej rekrutują sobie współtowarzyszy przepracowanego życia. W niektórych zawodach rekrutując podwładnego, wybierasz osobę, z którą spędzisz większość godzin świadomego życia.
Wolę więc, żeby miała podobne poglądy polityczne.
Żebyśmy się lubili, byli dopasowani charakterologicznie, żeby śmieszyły nas te same filmiki na YouTubie przy pracy do późnych godzin i żeby było wiadomo, że jak się powie żart, to wszyscy zarechoczą, a nikt nie obrazi…
To praktyka wynikająca z tego, że „kompetencje” po prostu wykraczają poza czystą „merytorykę”, ale czy język merytokracji jest w Polsce silnie obecny, czy nie? Bo kiedy Leszek Balcerowicz mówił w grudniu 1989 roku, że celem jest „gospodarka, której reguły są dla wszystkich jasne: liczą się umiejętności, wiedza, talent, sprawne ręce, chęć do pracy”, to chyba większość Polek i Polaków kiwała potakująco głowami.
To zależy od podsystemu: inaczej jest w edukacji, inaczej na rynku pracy, a jeszcze inaczej wśród elit politycznych. Z tych trzech bliżej merytokracji byłby polski system edukacji. On przeżywa wiele trudności i wymaga zmian, ale przynajmniej dokładnie wiesz, co musisz zrobić, aby się tam dostać. Sam fakt, że kto inny ocenia maturę, a kto inny decyduje o przyjęciu na studia, utrudnia korupcję. Mamy też dobre publiczne licea. Exodus do prywatnych wciąż nie jest tak masowy jak w Wielkiej Brytanii, gdzie co piąte dziecko zdaje maturę w szkole prywatnej.
To jest ten biegun merytokracji – a reszta?
Na rynku pracy kryteria zależą od umiejscowienia na spektrum arbitralności, o którym mówiłam: od algorytmizacji rekrutowania pracowników w sektorze IT po relacje partiarchalno-feudalne. No a na jeszcze inny świat to polityka i otaczający ją sektor publiczny z systemem posad.
Własnej matce płacilibyśmy sprawiedliwie. Innym niekoniecznie [rozmowa]
czytaj także
Przygotowując swój doktorat, zbudowałaś model opisujący to, co decyduje o zdobywaniu pracy na prekarnych rynkach opartych na guście, na przykładzie rynku sztuki współczesnej. Kryteria awansu są tam trudne do sprecyzowania i parametryzacji, oparte na relacjach osobistych, a praca ma charakter nieregularny, często projektowy, z silnym zaburzeniem podziału – nie mówiąc już o równowadze – między pracą a życiem prywatnym. Wreszcie, samorealizacja zawodowa bywa silnie sklejona z tożsamością. Czy to wszystko jest specyfika świata sztuki? A może kiedyś cały rynek pracy lub jego duża część będzie tak wyglądać?
Zajęłam się tym rynkiem, bo widzę w nim forpocztę globalnych zmian. Chodzi o totem samorozwoju połączony z prekaryzacją i pracą projektową, w której zaburzona zostaje klasyczna dystynkcja na pracujących i poszukujących pracy. Wykonujesz tam jeden projekt i równolegle szukasz następnego, a to promuje umiejętności sieciowania.
Czyli picie wódki ze zleceniodawcami?
Nie możesz uciec z obiegu koktajlowego. Dla młodszego pokolenia kluczowym bożkiem jest samorozwój, który silnie motywuje do pracy, z której chciałoby się czerpać poczucie sensu, ale też czyni on pracowników podatnymi na wyzysk. No i do tego dochodzą wspomniane przez ciebie zaburzenia równowagi między pracą a życiem osobistym.
Powiedziałaś „forpoczta”, ale może to dotyczy tylko zawodów elitarnych? Magazynierzy w Amazonie nie muszą śmiać się z tych samych dowcipów co szef, bo nadzoruje ich bransoletka.
Elitarnych symbolicznie, ale nie finansowo. Akurat w sektorze kultury i sztuki zarabia się najgorzej w całej gospodarce. Z kolei w IT średnie płace są najwyższe.
A jak się ma do segmentów, gdzie wycenianie umiejętności jest łatwiejsze, kwantyfikowalne?
Merytokracja ma większe szanse tam, gdzie kryteria jakości są klarowne, ale pozostaje jeszcze kwestia zbyt wielu kandydatów na miejsce. Wtedy nie da się rekrutować na bazie czysto merytorycznej.
Bo różnią się zbyt mało? I nie będzie sprawiedliwie?
Problemem są ograniczone zasoby, zwłaszcza czas i skupienie. Czytanie wszystkich zgłoszeń należy do rzadkości. Najczęściej rekrutujący przegląda zgłoszenia tak długo, aż znajdzie kilka dobrych, nadających się do zaproszenia na rozmowę. Gorzej w organizacjach międzynarodowych i biurokracjach państwowych, które są prawnie zobligowane, by obsługiwać mit merytokracji, a jednocześnie mają 500 kandydatów na jedno miejsce, jak w programie dla młodych profesjonalistów ONZ, albo 400 w analogicznym programie w OECD.
I co się wtedy robi? Parametryzuje zdolności kandydata to trzeciego miejsca po przecinku?
Robi się rekrutację wielo-, powiedzmy, pięciostopniową. Najpierw zgłoszenia czytają pracownicy HR albo wręcz sczytuje je algorytm, którego działanie jest odzwierciedleniem wartości jego twórcy. Algorytm faworyzuje to, co przewidywalne ponad nieprzewidywalnym, więc różne nietypowe doświadczenia lub zalety się gubią.
czytaj także
Za to absolwenci dobrych uczelni z automatu przechodzą?
Nie możesz przewidzieć wszystkich możliwych doświadczeń, które wniosą kandydaci, więc przy automatyzacji one muszą umknąć.
Potem jest przeglądanie wybranych aplikacji przez pracowników merytorycznych. Potem są dwugodzinne egzaminy, głównie krótkie eseje, które ocenia niezależnie kilka osób. Potem jest wywiad z komputerem, tzn. on wyświetla pytanie i odlicza czas, a ty nagrywasz odpowiedź, która jest przesyłana automatycznie. No i jak to przejdziesz, to awansujesz do rozmawiania z człowiekiem, a konkretnie czteroosobową komisją.
Jeśli to tak wygląda, to nic dziwnego, że działy rekrutacji rozrastają się niczym według prawa Parkinsona.
Obsługiwanie mitu merytokracji wymaga wielkich zasobów. Ale najśmieszniejsze jest to, że cała ta wielka machina i tak musi się zaciąć gdzieś między drugim a trzecim etapem, bo wtedy nie ma już twardych różnic między kandydatami. Proste kryteria kompetencji odsiewają skutecznie na pierwszym i drugim etapie, a ci na trzecim są tak do siebie zbliżeni, że nie jesteś w stanie powiedzieć, kto jest obiektywnie najlepszy.
A ty jak się dostałaś do swojej pracy?
W jednej z moich prac zapytałam szefową wprost, czemu mnie wybrała. Powiedziała, że z siedem osób, które doszły do etapu rozmów kwalifikacyjnych, tylko jedna powiedziała coś autosabotująco głupiego i odpadła z powodów merytorycznych. Spośród pozostałych sześciu nie mogli zdecydować.
No i?
Wpisali nas w Google’a. Spodobał im się mój felieton dla „Guardiana” i dopisali mi punkty w rubryce „komunikacja”. W praktyce oznacza to podobny światopogląd, a dopiero potem docenienie konkretnego felietonu.
Skąd to wiesz?
O wiele trudniej docenić tekst, w którym nie rozumiesz połowy niewypowiedzianych założeń. Ja wkładam dużo wysiłku w utrzymywanie relacji z ludźmi, którzy mają skrajnie odmienne poglądy od moich. Taka rozmowa to większy wysiłek emocjonalno-kognitywny, bo np. musisz antycypować, czy nie obrazisz cudzych uczuć religijnych. Ostatnio jedna z nich wysłała mi artykuł o chrześcijańskim posłannictwie Polski. Musiałam go czytać kilka razy, aby zrozumieć, co słychać w rzeczywistości równoległej…
Ale jak to się ma do tej rekrutacji?
Gdybym miała sześciu tak samo dobrych kandydatów i wygooglowała ich teksty, nieświadomie też grawitowałabym w stronę tego, który przeszedłby „test poczekalni na lotnisku”.
Wyobrażasz sobie, że czekasz na opóźniony 12 godzin samolot w trakcie śnieżycy w interiorze Azji. Z kim chciałbyś to zrobić? Z kimś, kto jest kompetentny i śmiejesz się z jego żartów, czy z kimś, kto też jest kompetentny, ale przy którym do końca nie jesteś sobą, bo cały czas uważasz, aby nie obrazić jego uczuć? Wiem, że szastam argumentem o obciążeniu kognitywnym jak Pius IX dogmatem o niepokalanym poczęciu, ale naprawdę wierzę, że ten prosty fakt wiele w świecie wyjaśnia.
Na koniec zapytam cię jeszcze o nasze krajowe podwórko. Stereotypowo zasługi przeciwstawia się u nas znajomościom. Stawia się pytanie – pracujesz tam, bo masz plecy, czy za to, co masz w głowie? I waloryzujemy to etycznie, że jak talent, to dobrze, a jak „pozamerytorycznie”, to źle. Ale rozumiem, że w pewnych sytuacjach po prostu nie ma wyboru, jak zdać się np. na intuicję, osobistą sympatię lub po prostu to, że ktoś kogoś zna?
Deklaratywnie często potępiamy „układy”, dostawanie roboty po znajomości i antyszambrujących kolesi… Ale rekomendacje to nie jest proceder mafijny. Ludzie nie chcą ręczyć za kogoś, za kogo będą się potem wstydzić, a ich „koleś” będzie miał przez ich protegowanego więcej roboty. Częściej rekomendują kogoś, kto wydaje się w porządku w ich świecie i kogo po prostu lubią.
Jak to rozwiązać? Znaleźć równowagę między algorytmizacją wszystkiego a doborem kumpelsko-rodzinno-towarzyskim?
Jeśli uznamy, że wszystko jest mierzalne, a merytokracja to jedyny ideał, będziemy nakładać więcej procedur i papierologii także tam, gdzie one nie pasują. Jeśli uznamy, że korupcja czy uznaniowość są wynikiem niedoregulowania, to będzie ze szkodą dla efektywności. Ale możemy też przyjąć, że naprawdę każdy z nas ma tendencję do faworyzowania ludzi, którzy np. przypominają nam młodych nas, a przez to pośrednio komplementują naszą biografię. Wielu liderów firm czy zespołów, często nieświadomie, wybiera sobie dziedzica.
Ale wtedy wracamy do arbitralności i kooptacji. Niech sobie elita dobiera tych, którzy jej najbardziej odpowiadają…
Nie, bo można i należy dywersyfikować skład ciał decyzyjnych, demograficznie i kompetencyjnie. Coś podobnego próbuje zrobić Amerykańska Akademia Filmowa. Nie można sparametryzować obiektywnych wskaźników mierzących, który film jest najlepszy. Można za to sprawić, żeby o tym, który film jest najlepszy, nie decydowały wyłącznie dziadersy z pozwami za #metoo, tylko żeby współdecydowało więcej kobiet, ludzi z mniejszości, ludzi spoza metropolii czy kina niezależnego, które nie ma tak liniowych narracji.
W świecie sztuki, ale też w nauce mentoring czy relacja mistrzowska są jakoś naturalne. W biznesie też?
Wychodzę z założenia, że mentoring jest we wszystkich organizacjach hierarchicznych, tylko w niektórych miejscach jest jawny, a w innych ukryty. Na uczelni masz promotora, w świecie artystycznym dziedziczysz np. pracownię lub podkreślasz, u kogo zrobiłeś dyplom.
czytaj także
Ale nawet PriceWaterhouseCoopers, czyli audyt, podatki i ogólny ziew, wydał raport, gdzie jest rozdział o wdzięcznym tytule Przyszły kształt przywództwa: czy lojalność jest ważniejsza niż umiejętności i talent? Jest tam napisane otwarcie, że wśród ludzi, którzy awansują w tego typu korporacjach, większość potrafiła wskazać swojego nieformalnego mentora. Czyli osobę, która w nich uwierzyła, poświęciła dodatkowe zasoby, zwłaszcza czas, lubiła tego kogoś. Pracowitych i utalentowanych jest więcej niż czekających na nich miejsc. Czynniki merytoryczne nie wystarczają.
Wiemy, że USA zbudowane są na micie merytokracji, że w Polsce mechanizmy awansu są zróżnicowane. Czy my zmierzamy w stronę jednej, wspólnej opowieści o społeczeństwie i modelu, który się jakoś konsoliduje? Czy wygląda na to, że cała Polska będzie kiedyś merytokracją albo może cała – republiką kolesiów? Czy raczej zapanuje pokojowe współistnienie systemów?
Uważam, że będzie to zależeć od koniunktury gospodarczej i stopy bezrobocia. Ludzie przyjmują inne strategie w sytuacji zagrożenia i ograniczonych zasobów. Przy widmie bezrobocia częściej aktywują swoje sieci społeczne, uśpione w czasach, gdy udawało się dostawać pracę drogą merytokratyczną.
Co do polityki, możliwe, że PiS przeciąga klasę polityczną w stronę klientelizmu na skalę bez precedensu. Ale jest też możliwe, że są tak samo klientelistyczni jak inni, tylko nas to bardziej drażni z powodu ich merytorycznie krótkiej ławki. Inaczej reagujemy na republikę kolesiów po prestiżowych studiach, którą można zobaczyć w Westminsterze. Ale przede wszystkim: kolesie to inni.
A my po prostu współpracujemy w dobrze dobranej i zgranej drużynie?
W moim doktoracie badani używali tego słowa tylko do opisu ścieżek kariery innych, nigdy własnej. Rozmówcy 17 razy częściej przypisywali antymerytokratyczne powody dostania pracy innym niż sobie. Dostrzegali rolę sieci w obu przypadkach, ale postrzegali swoje sieci jako jakościowo różne – tak jakby im przytrafiały się głębokie więzi, synergia i historia pozytywnej współpracy, zaś innym przytrafiał się nepotyzm.
A czy republika kolesiów może zostać ideologią panującą? Czy ktoś może powiedzieć, że cała ta merytokracja to tylko fasada dla tego, by dzieci uprzywilejowanych pozajmowały najlepsze miejsca i nie dopuściły na górę naszych dzieci? I że tak, będziemy wspierać swoich, programowo?
Niestety, wszystko da się opowiedzieć. Jest to trudniejsze w przypadku słów już naznaczonych emocjonalnie, takich jak „koleś”, ale nadal możliwe. Mogę wyobrazić sobie taką linię polityczną: lud i elity są zawsze, chodzi o to, aby jedna elita nie rządziła zbyt długo, bo każda władza korumpuje. Wasze koleżeństwo już było, teraz jest nasze. Wszak nie może być tak, że „czasy się zmieniają, a wasi zawsze w komisjach”.
Druga rzecz to zaufanie. Skoro społeczeństwo sobie z zasady nie ufa, to możemy z tego zrobić atut – w takim świecie trzeba trzymać się swoich. Nie mogę być dobry dla wszystkich, więc przynajmniej ochronię interes najbliższych. Do tego wystarczy najpierw podzielić ludzi na swoich i obcych, a potem grać na ich wzajemnej nieufności.
Badasz kwestię merytokracji zawodowo, sama jesteś częścią systemu, który jest na niej oparty i taką też głosi ideologię. Oceniasz i jesteś oceniana według tych kryteriów. Masz wrażenie, że z całym swym doświadczeniem znasz właściwą miarę? Wiesz, gdzie postawić granice dla takiego modelu wartościowania ludzi?
Kilka miesięcy temu poproszono mnie o pomoc w rekrutacji do pewnej organizacji. Przygotowałam dwustronicową analizę, do której wstawiłam 20 błędów logicznych, metodologicznych i geograficznych. Poprosiłam kandydatów, aby za pomocą wszystkich dostępnych środków znaleźli jak najwięcej błędów w ciągu godziny.
I to zagrało?
W efekcie zrezygnowaliśmy z rekrutacji jednego z tych dzieci po Ivy League z perfekcyjnym zgryzem, który oczarował komisję charakterystyczną formą nieweryfikowalnej elokwencji, ale w teście przegapił 18 błędów, z których połowa mogłyby wpędzić organizację w kryzys dyplomatyczny. Co ciekawe, najwięcej błędów znalazła bardzo nieśmiała osoba, która tak zestresowała się na rozmowach, że nie mogła być przyjęta przez wzgląd na umiejętności miękkie. Wzięliśmy kogoś pośrodku.
Ale na co to jest, twoim zdaniem, dowód? Merytokracja tak, wypaczenia nie?
W klasie maturalnej napisałyśmy z przyjaciółką warsztat „świetlica kreatywności”, bo wydawało nam się, że szkoła jest do niczego i trzeba iść w stronę wolnej twórczości. Nie sądziłam, że piętnaście lat później sama będę reintrodukować elementy pruskiej pedagogiki. Być może dlatego, że sama mam świadomość, że wiele rzeczy w życiu dostałam dzięki bajerowaniu komisji.
**
Anna Gromada – socjolożka i ekonomistka, współzałożycielka Fundacji Kaleckiego. Doradza rządom i organizacjom międzynarodowym w kwestiach polityki społeczno-gospodarczej. W czerwcu 2021 obroniła doktorat o dostawaniu pracy na prekarnych rynkach opartych na guście.