Gospodarka

Quiet quitting: Uroki niezapracowywania się na śmierć

Choć pracowniczki formalnie się nie zwalniają, to mentalnie opuszczają swoich pracodawców i miejsca pracy. Ale czy „ciche wycofanie” to nowy fenomen na rynku pracy, czy zaledwie trend w internecie?

Amerykanie odkryli przysłowiową Amerykę i przekonują, że w pracy nie trzeba wypruwać sobie żył. Może się wydawać, że większość Europy zna te rewolucyjne idee od dawna (czy sama je stosuje, to już inna sprawa). Ale Atlantyk jest spory, więc może trzeba było trochę czasu, by dotarły one również do naszych amerykańskich przyjaciół.

Po „wielkiej rezygnacji” (Great Resignation), czyli masowym porzucaniu pracy przez zatrudnionych – co było przynajmniej jakoś oryginalne – obecnie „trenduje” tam quiet quitting, czyli ciche wycofanie. Pracowanie w taki sposób, żeby się nie przepracować.

Quiet quitting to robienie tylko tego, co jest dokładnie na liście obowiązków, niczego ponadto. Wykorzystywanie każdej wolnej chwili w pracy dla siebie zamiast nerwowego poszukiwania kolejnych zadań. Odcinanie się od pracy zaraz po jej zakończeniu. I przede wszystkim poszukiwanie tożsamości poza aktywnością zawodową.

Czerpanie życiowej satysfakcji nie z osiągnięć zawodowych, targetów i awansów, pochwał i nagród, lecz z miło spędzonych chwil z bliskimi i przyjaciółmi. Z tworzenia bezpiecznej atmosfery w domu. Z bycia, ogólnie rzecz biorąc, człowiekiem pomocnym i sympatycznym dla otoczenia oraz społeczności.

USA: „Wielka rezygnacja” pracowników. Ludzie po prostu odchodzą

Pesymizm sprzyja porządkowaniu priorytetów

Nazwa „quiet quitting” ma oznaczać, że pracownicy niby się nie zwalniają, wciąż formalnie są zatrudnieni, ale tak naprawdę mentalnie opuścili już swoich pracodawców. Nie czują się już zobligowani do wykonywania wszystkich zachcianek ze strony firmy, także tych domniemanych, które powstają w głowach samych pracowników, rozgrzanych przesadnymi ambicjami albo źle pojmowaną lojalnością.

Podobno zawitało to już także do Polski. Tak przynajmniej wynika z wielu tekstów, które opublikowało ostatnio kilka pism i portali. Ich bohaterami są zwykle pracownicy korporacji, co zapewne nie jest przypadkowe. To właśnie korporacje – medialne, analityczne, biznesowe, centra usług wspólnych itd. – są w Polsce zagłębiem tak zwanej kultury zapierdolu, w którym wychodzenie z pracy po ośmiu godzinach jest niemile widziane.

Oczywiście nie jedynym, to samo zjawisko dotyczy też części samozatrudnionych i drobnych przedsiębiorców na dorobku, ale oni musieliby cicho rezygnować z samych siebie. W większości pozostałych zawodów zatrudnieni zachowują się znacznie bardziej sensownie, czyli robią swoje i zaraz po wyznaczonych godzinach pracy idą do domu i zajmują się życiem.

Tak naprawdę trudno jednoznacznie stwierdzić, czy zjawisko quiet quitting realnie istnieje, czy jest tylko fenomenem internetowym, podchwyconym przez szukających tematu dziennikarzy. Poziom zaangażowania w pracy bada amerykański Instytut Gallupa. Faktycznie, według jego danych w ostatnim czasie w USA rośnie odsetek pracowników „aktywnie niezaangażowanych”, czyli celowo ograniczających poświęcaną pracy energię. Spada za to odsetek zaangażowanych.

Tych pierwszych jest obecnie 18 proc., chociaż jeszcze przed pandemią było ich 5 pkt proc. mniej. Tych drugich wciąż jest więcej, bo 32 proc., jednak przed pandemią było to 35–36 proc. Tak niska różnica między oboma odsetkami nie występowała dawno, ale nie jest niczym niespotykanym. W 2013 roku zanotowano tylko 30 proc. zaangażowanych i 19 proc. aktywnie niezaangażowanych.

Trend może zastanawiać – rzeczywiście, odsetek aktywnie olewających harówkę od pandemii istotnie wzrósł i wydaje się, że to tendencja wznosząca. Jednak zaraz przed kryzysem z 2008 roku ich odsetek wzrósł jeszcze bardziej i w jeszcze krótszym czasie – w latach 2006–2007 skoczył z 15 do 20 proc. Zaangażowani stanowili wtedy 30 proc. pracowników, ale dwa lata później już tylko 28 proc., co było jednym z najniższych wyników w XXI wieku.

Wiesławiec Deluxe: Polski menadżer gnoi, bo może

Quiet quitting może być też związany z gospodarczą koniunkturą. W czasach prosperity dominuje optymizm i pracoholizm, który bywa sowicie wynagradzany. Gdy zbliża się kryzys, pracownicy czują się wypaleni. Co więcej, nie otrzymują odpowiednio motywującej ich gratyfikacji, gdyż rynek i tak jest rozgrzany, a pracodawcy zaczynają rozglądać się za oszczędnościami. Zaczynają dominować niepewność i pesymizm.

W ostatnich dwóch latach mamy do czynienia z drugim już kryzysem z rzędu. Świat jeszcze nie wygrzebał się ze skutków pandemicznych lockdownów, a już musi się zmagać z ogromnym kryzysem energetycznym. Przepracowywanie się nie daje gwarancji finansowych i zawodowych korzyści, może więc zwyczajnie pójść na marne. W takiej sytuacji nawet ci przesadnie ambitni wolą wyhamować i dać sobie trochę oddechu, żeby mieć energię w czasie kolejnej zwyżki.

Możemy zapierdalać 16 godzin dziennie, ale do wygrania jest co najwyżej nagroda pocieszenia

Stary Kontynent już to dawno wie

Europa znacznie różni się od USA kulturą pracy. W Stanach nie istnieje kodeksowa ochrona przed zwolnieniem, nie ma okresów wypowiedzenia czy tak podstawowych uprawnień jak urlop macierzyński. Pracownika można zwolnić z dnia na dzień, o czym przekonaliśmy się niedawno w czasie pandemii, gdy w krótkim czasie przybyły tam miliony bezrobotnych.

Ten skrajny przechył w stronę pracodawców wytworzył potrzebę przesadnego angażowania się w każdą pracę, żeby przypadkiem nie trafić na listę osób do odstawienia. Dlatego też poziom zaangażowania jest w USA zdecydowanie wyższy niż w Europie, gdzie człowiek jest chroniony przez kodeks i nie musi ustawiać się względem pracodawcy w roli nieustannego petenta.

Ani satysfakcji, ani hajsu, ani poczucia sensu. Tak się pracuje w mediach

Według raportu Gallupa State of the Global Workplace 2022 zaangażowanie w pracę w USA jest nieprzystające nie tylko do Europy, ale nawet Kanady. W USA odsetek zaangażowanych w pracę w okresie umownie postpandemicznym (średnia z lat 2019–2021) wynosi 35 proc., natomiast w Kanadzie tylko 21 proc. Warto przy tym zauważyć, że w obu tych państwach odsetek zaangażowanych wzrósł w porównaniu do okresu umownie przedpandemicznego (średnia z lat 2018–2020). W USA tylko o jeden punkt procentowy, a w Kanadzie o dwa.

Zestawiając to z Europą, wyniki USA są nieporównywalne. Jedynie w Rumunii odsetek zaangażowanych przypomina ten zza oceanu – to dokładnie 33 proc. W drugiej Estonii to już jedynie 25 proc. W Europie Zachodniej i większości EŚW te wyniki są wyraźnie niższe nawet od Kanady. W Niemczech i Czechach zaangażowanych jest 16 proc. zatrudnionych. W Polsce 14 proc., a w Holandii 12 proc. W Wielkiej Brytanii 9 proc., a we Francji ledwie 6 proc.

Równocześnie w większości krajów w okresie postpandemicznym zaangażowanie rośnie, w niektórych bardzo wyraźnie. W Chorwacji odsetek zaangażowanych wzrósł o 5 pkt proc., w Finlandii i Bułgarii o 4 pkt, w Rumunii i Grecji o 3, a w Polsce o 2. W Litwie aż o 9, ale to może być jakiś błąd badania.

W USA pracuje się znacznie więcej niż w Kanadzie czy Europie, gdzie powszechne jest zatrudnienie na część etatu. Średnia liczba godzin pracy na pracownika w USA od 2019 roku wzrosła, chociaż w większości dużych państw UE spadła.

Akurat w tym przypadku Polska przypomina USA. Nad Wisłą przeciętnie przepracowuje się nawet więcej godzin niż za oceanem, a od 2019 roku ta liczba jeszcze się nieco zwiększyła. To też w dużej mierze efekt niskiego poziomu zatrudnienia na część etatu, ale także chęci zwiększenia swoich dochodów nadgodzinami.

Tak więc za oceanem quiet quitting faktycznie ma z czego schodzić. Amerykanie doszli do ściany i poczuli się wypaleni. Równocześnie przestają dostawać satysfakcjonujące gratyfikacje, które w poprzednich latach ich motywowały, gdyż firmy od czasów pandemii oszczędzają. Najpierw musiały się zwinąć na czas lockdownów, następnie zderzyły się z barierami podażowymi, potem skupiły się na wzroście marż i budowaniu zapasów, żeby się ubezpieczyć na wypadek podobnych zdarzeń w przyszłości. Rynek pracy w USA jest rozgrzany, jest mnóstwo wakatów i bardzo niskie bezrobocie, więc można bezpiecznie zwolnić tempo, a może nawet wodzić pracodawcę za nos, nie ryzykując przy tym zwolnienia.

Korporacyjne ludki to mniejszość

W Polsce quiet quitting, nawet jeśli występuje, jest ograniczone do pracowników specyficznych korporacyjnych branż. Możemy do nich zaliczyć „informację i komunikację”, obsługę rynku nieruchomości, specjalistów i sektor finansowo-ubezpieczeniowy, a także część sekcji „administrowanie i działalność wspierająca”.

Opierając się na danych GUS za 2021 rok, można liczbę tych korporacyjnych stanowisk określić na jakieś 2 miliony miejsc pracy, może trochę więcej. Skupione są one głównie w dużych miastach, więc są chętnie opisywane przez media, poza tym ci pracownicy zwykle mają wysoki kapitał kulturowy, dzięki czemu są aktywni w debacie publicznej. W wyniku tego można odnieść mylne wrażenie, że polski rynek pracy korporacjami stoi, ale w rzeczywistości są one jedynie jednym z jego wielu fragmentów. I to wcale nie największym.

Nasz rynek pracy jest specyficzny. Mamy wysoką w stosunku do USA liczbę osób zatrudnionych w budżetówce – w administracji i obronie narodowej pracuje milion osób, a w edukacji i ochronie zdrowia kolejne 2,5 miliona. Nie licząc ochrony zdrowia, w budżetówce kultura korporacyjnego zapierdolu nie występuje, a w ochronie zdrowia jest wymuszona brakami kadrowymi.

Poza tym prawie 3 miliony osób pracuje w Polsce w przemyśle. W fabrykach wykonywanie swoich obowiązków z przesadnym zaangażowaniem i wykraczanie poza swoją listę zadań może przynieść tylko chaos i szkody. Pracuje się tam zespołowo, więc trzeba dopasować swoje tempo do reszty i nie wchodzić innym w paradę. Równocześnie nie można też zacząć olewać swoich zadań, gdyż to momentalnie wychodzi na jaw na kolejnych stanowiskach pracy. To samo zresztą w dużej mierze dotyczy budownictwa (kolejny milion zatrudnionych).

W Europie, jak i w samej Polsce, ograniczanie swojej pracy tylko do obowiązków zawodowych i nieangażowanie się ponad potrzebę jest znane i stosowane od lat. Na Starym Kontynencie w większości miejsc pracy nie ma potrzeby wypruwania sobie żył. Nie wszystkie trendy zza oceanu, szczególnie te dotyczące pracy, przystają do europejskich realiów.

Maksymalne zaangażowanie w pracę bez wytchnienia jest w Polsce promowane jedynie przez wąskie grono dosyć głośnych korporacyjnych ludków, na których większość społeczeństwa patrzy jak na dziwaków, o ile w ogóle o nich słyszała.

Powiedzcie Matczakowi, że czas to skarb cenniejszy niż pieniądze

Korporacyjna kultura zapierdolu w większości miejsc pracy w Polsce spowodowałaby głównie szkody. Europejczycy, z Polakami włącznie, nie muszą wdrażać quiet qutting, gdyż tutaj nigdy nie mieliśmy tak wysokiego poziomu zaangażowania w pracę jak w USA. I słusznie, bo praca jest tylko fragmentem życia człowieka.

Za to dziennikarzom rzucającym się na każdy trend z Ameryki faktycznie przydałaby się, jeśli nie cicha rezygnacja, to chociaż krótka przerwa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij