Gospodarka

Czy bylibyśmy dziś bogatsi, gdyby komunizm zabił w Polsce więcej ludzi?

Marcin Piątkowski, ekonomista z Banku Światowego, napisał fascynującą książkę o polskim sukcesie gospodarczym. Przekonuje, że zawdzięczamy go komunizmowi, który zniszczył stare struktury społeczne. Ma rację?

Książka Piątkowskiego – która najpierw ukazała się po angielsku, a dopiero teraz po polsku, pod tytułem Europejski lider wzrostu. Polska droga od ekonomicznych peryferii do gospodarki sukcesu – zrobiła więcej dla promocji „polskiego cudu gospodarczego” ostatniego trzydziestolecia niż oficjalne konferencje czy akcje promocyjne dowolnego polskiego rządu. Czytelnik żyjący w kraju nad Wisłą może wprawdzie odnieść wrażenie, że Piątkowski jest nieuleczalnym optymistą i po prostu przesadza. Ma on jednak dobre argumenty, gęsto cytuje dane, ale sam cud gospodarczy oglądany z bliska (na przykład z perspektywy kogoś, kto zarabia w polskiej nauce czy służbie zdrowia) może wyglądać nieco mniej przyjemnie niż w gospodarczych statystykach.

Morał książki jest taki: chcieliśmy mieć drugą Japonię, to ją prawie mamy – no, może nie Japonię, ale prawie Hiszpanię, a to już nie tak daleko. Polski PKB per capita według Piątkowskiego po raz pierwszy w historii przekroczył 60 proc. średniego poziomu zachodniej Europy – nawet za Jagiellonów nie było lepiej – a w dodatku mamy szanse na jeszcze lepszy wynik w przyszłości. Jak autor doszedł do tych wniosków?

Nierówności w Polsce największe w Europie czy też nie?

Tutaj krótka przerwa na odrobinę nudnej teorii, ale nie da się jej uniknąć. O sukcesie gospodarczym kraju przesądzają jego społeczne instytucje – ten pogląd jest dziś powszechnie uznawany przez ekonomistów. Taka na przykład Korea była kiedyś jednym krajem: dziś w Korei Północnej ludzie umierają z głodu, a wygodnie żyje tylko dyktator i jego kamaryla, podczas gdy Korea Południowa jest jedną z wiodących potęg gospodarczych świata. Jeszcze w latach 60. to Południe było biedniejsze od Północy. Dziś dzieli je przepaść.

Piątkowski wykorzystuje klasyczne rozróżnienie instytucji (o tym, jak to słowo należy rozumieć, za chwilę) wprowadzone przez Darona Acemoğlu i Jamesa A. Robinsona, dwóch światowej sławy badaczy mechanizmów wzrostu gospodarczego. (Można się z nim zapoznać w wydanej po polsku książce Dlaczego narody przegrywają. Wzrostowi sprzyjają instytucje inkluzywne, piszą Acemoğlu i Robinson, a więc takie, które dzielą bogactwa i władzę możliwie szeroko i według jasnych reguł).

A zatem: demokracja, rządy prawa, powszechna edukacja, możliwość społecznego awansu. W historii ludzie jednak zazwyczaj organizowali swoje społeczeństwa w dokładnie przeciwny sposób, rezerwując bogactwa i przywileje dla wąskiej elity, która dzięki temu łatwiej przejmowała wypracowane przez resztę populacji zasoby. Efekt: niskie inwestycje, powszechne ubóstwo, powolny wzrost gospodarczy, bo kiedy elita może tylko stracić na zmianach społecznych, potrafi skutecznie je blokować na długi czas.

Instytucje, jak widać, są tu rozumiane bardzo szeroko: oznaczają naprawdę struktury władzy, podziału dóbr i prestiżu. Firma jest instytucją społeczną, szkoła jest nią również, ale także i system podatkowy. Obydwaj ekonomiści powrzucali różne społeczeństwa w historii do jednej z tych dwóch przegródek – o inkluzywnym lub ekstraktywnym porządku instytucjonalnym. Dodajmy dla porządku, że kłótni i sporów o ich teorię było co niemiara, ale nie będziemy się w nie tu zagłębiać. Historia sukcesu Polski – pisze Piątkowski – polega na tym, że przekształciliśmy nasze instytucje z ekstraktywnych w inkluzywne. A punktem przełomu była wojna i komunizm.

Nowe oczywistości

Nie jest to, dodajmy, pogląd nowy ani odosobniony. Podobny, tylko nieco bardziej zniuansowany i językiem innej dyscypliny, wyraził Andrzej Leder w głośnej książce Prześniona rewolucja, w której pisał m.in. o tym, ile powstanie polskiej klasy średniej zawdzięcza Zagładzie oraz nazistowsko-komunistycznemu Gleichschaltung. Już po Piątkowskim wyraził go w nowej – opublikowanej w USA we wrześniu – książce o przyszłości kapitalizmu bardzo znany ekonomista Branko Milanović, specjalista m.in. od badania nierówności społecznych.

Niezdolni do wstydu [Sierakowski rozmawia z Lederem]

W książce Capitalism, Alone: The Future of the System That Rules the World pisze on, że komunizm w ogóle – jako zjawisko polityczne i społeczne – był przede wszystkim metodą, za pomocą której zapóźnione wobec Zachodu społeczeństwa przełamywały swoje ograniczenia instytucjonalne. W takich krajach jak Polska, Rosja czy Chiny to tradycyjne elity, ich władza, przywileje i wpływy, ugruntowane przez stulecia feudalnej gospodarki, były prawdziwą przeszkodą dla wzrostu. Trzeba więc było te elity w radykalny sposób wyeliminować: wywłaszczyć, wygnać lub zabić. Komunizm załatwiał tę sprawę skutecznie, choć nie bezboleśnie.

Zwróćmy uwagę, że takie poglądy głoszą nie owładnięci żądzą mordu czy klasowym resentymentem lewacy. To dziś główny nurt ekonomii rozwoju. Piątkowski ma habilitację z ekonomii zrobioną w Polsce i jest wieloletnim pracownikiem oraz ekspertem wielkich organizacji międzynarodowych, raczej nieposądzanych o radykalne sympatie – Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Milanović z kolei jest wykładowcą takich instytucji jak London School of Economics. Wszystko to nie są kuźnie kadr dla nadchodzącej rewolucji.

Dlaczego potrzebujemy gwarancji zatrudnienia

Polskiego czytelnika, któremu „ekonomista” może kojarzyć się z osobą powtarzającą z namaszczeniem mantry „święta własność” oraz „rynek ma zawsze rację”, poglądy Piątkowskiego mogą zaskakiwać. Tymczasem to zaskoczenie świadczy jedynie, że peryferia pozostają zwykle bardziej konserwatywne od centrum, które wiecznie wprawia je w oburzenie swoimi obrazoburczymi ideami. My w Polsce gromko się oburzamy, po czym z ociąganiem i opóźnieniem te same idee importujemy.

Komunizm jako przełom?

Mamy więc u Piątkowskiego fascynującą tezę: Polska bez komunizmu byłaby biedniejsza niż Polska po komunizmie. Skąd taki pomysł? Przede wszystkim nie należy ulegać romantycznej wizji międzywojnia powielanej przez dzisiejszą propagandę historyczną władzy. Polska międzywojenna była krajem biednym, o poziomie PKB per capita bliskim (może odrobinę wyższym, może odrobinę niższym – mędrcy mają różne opinie) temu z 1913 roku.

Jak kobiety uczyły się mówić

W Polsce przed wojną dobrze żyła tylko jedna, bardzo wąska warstwa ludności – urzędniczo-wojskowo-inteligencka elita, zazwyczaj o ziemiańskich korzeniach. Cały aparat II RP skonstruowany był tak, aby zapewnić im stanowiska, honory i pensje. Państwo było rządzone przez nich oraz w ich interesie, a nie 70 proc. obywateli chłopskiego pochodzenia, którzy cierpieli większą nędzę oraz fiskalny ucisk niż za cara i których możliwości awansu były bardzo ograniczone. Awans oznaczał przy tym zazwyczaj kooptację do elity i przyjęcie jej norm oraz społecznych uprzedzeń.

Wojna wywróciła ten porządek, a komunizm go dobił i nie pozwolił mu się po wojnie odbudować – przekonuje Piątkowski. Co więcej, był to warunek polskiego ekonomicznego sukcesu po roku 1989, kiedy III RP otworzyła się na zachodnie rynki towarów, idei oraz kapitału. Klucz do sukcesu całej gospodarki leżał w tym, że dzięki komunistycznej urawniłowce, demokratyzacji struktur władzy (społecznej, nie formalnej!) oraz upowszechnieniu wykształcenia w momencie początkowym III RP szanse Iksińskiego z robotniczej rodziny ze Zgierza oraz Kwiatkowskiego z inteligenckiej rodziny z Krakowa na sukces w biznesie były zbliżone. Po raz pierwszy w polskiej historii pole rywalizacji o ekonomiczny sukces zostało – z grubsza! – wyrównane.

Mazurek: Co się stało z polską szkołą (rozwoju)?

Oczywiście inteligenckie elity, a raczej to, co z nich po 40 latach komunizmu zostało, strzegły swoich przywilejów w niektórych branżach (założyłbym się, że na przykład w tych związanych z przemysłem symbolicznym, czyli w akademii czy mediach – ale to tylko hipoteza, o której zapewne dużo do powiedzenia miałby badający polską inteligencję socjolog Tomasz Zarycki). Jak dowodzą jednak badania nad pochodzeniem społecznym przedsiębiorców, rekrutowali się oni w znacznej części z gorzej sytuowanych i wykształconych warstw społecznych, w tym robotniczych i chłopskich.

Oczywiście, inkluzywność polskiego systemu instytucjonalnego nie była po 1989 roku idealna, ale i tak bez porównania większa, niż byłaby wówczas, gdyby w 1945 roku do Polski wrócił generał Anders na białym koniu. Wówczas, zgaduje nasz autor, mielibyśmy znów to, co stare: rządy inteligencko-oficersko-urzędniczej elity, bardzo możliwe, że niedemokratyczne (jak w Hiszpanii czy Grecji), oraz nędzę mas. Anders jednak nie wrócił – więc po przecierpieniu 40 lat komunistycznego czyśćca mamy cud gospodarczy.

Czas przeszły niedokonany, czyli polska historia w komiksie

Przyczyny czy skutki

Jak się czytelnik bez trudu domyśli, zarówno teorię Acemoğlu i Robinsona, jak i jej aplikację w książce Piątkowskiego o polskim cudzie gospodarczym łatwo zakwestionować. Argumentów jest wiele i nie ma tu miejsca na ich streszczanie; ograniczmy się tylko do jednego. Być może jest tak – mówią niektórzy krytycy – że ekstraktywne instytucje nie są wcale źródłem powolnego wzrostu gospodarczego, lecz, przeciwnie, jego rezultatem.

Przez większą część historii ludzkości, aż do wieku XIX, wzrost gospodarczy był niesłychanie powolny, a większość mieszkańców każdego z krajów na ziemi żyła na granicy biologicznego przetrwania. W gospodarce tak statycznej – one naprawdę nie były statyczne, ale przyjmijmy to dla uproszczenia – najlepszą strategią maksymalizowania zysków elity jest wprowadzenie ekstrakcyjnych instytucji. Po co mają się dzielić? PKB i tak nie urośnie w świecie, w którym prawie cała produkcja pochodzi z upraw rolnych, świecie o prawie niezmiennej technologii, a więc i o stałej produktywności.

Nie należy ulegać romantycznej wizji międzywojnia powielanej przez dzisiejszą propagandę historyczną władzy.

Za to w okresach szybkiego wzrostu, związanego na przykład z postępem technologicznym (a więc wzrostem wydajności), elitom opłaca się dzielić, jeśli przyspiesza to ogólny wzrost gospodarczy; także ich kawałek tortu będzie rósł przez to szybciej. Nie bez powodu dzisiejsza oligarchizacja gospodarek Zachodu i raptowne zwiększenie się nierówności społecznych zaczęły się w tym samym momencie, w którym wzrost gospodarczy wyhamował, czyli po kryzysie naftowym roku 1973.

Na wolniejsze tempo wzrostu elity odpowiadają po prostu zawłaszczaniem sobie większego kawałka wyprodukowanego PKB. Acemoğlu i Robinson trafnie uchwyciliby w takiej sytuacji zależność pomiędzy instytucjami i wzrostem, ale odwrotnie jej porządek przyczynowy.

Nowy mit Piątkowskiego

Zostawmy jednak zastrzeżenia wobec ogólnej teorii: przejdźmy do polskiego przypadku. Mój problem z opowieścią Piątkowskiego o oczyszczającej historycznej roli komunizmu polega na tym, że nadaje ekonomicznej historii Polski klasyczną strukturę mitu, z czego – bardzo możliwe – sam autor nie zdaje sobie sprawy. Mamy tu więc mroczne czasy upadku i błąkania się po bezdrożach; krwawe katharsis komunizmu; wreszcie społeczne odrodzenie po kryzysie w nowej, czystszej i doskonalszej postaci. Urok tej historii polega w dużym stopniu na takiej strukturze. Zło wielowiekowego ucisku zostaje zmazane przez krwawą łaźnię.

Obywatelu, czyście oszaleli?! [Sierakowski rozmawia z Lederem]

Piątkowski, podkreślmy, nie pisze tego w ten sposób, jego narracja prowadzona jest w czysto ekonomicznych terminach. Taką jednak jego historia ma strukturę i z tego powodu jest – aż za bardzo – elegancka i pociągająca.

Tymczasem rzeczywistość historii społecznej jest niechybnie zagmatwana i złożona. PRL, jak wiemy, sam był systemem głęboko ekstraktywnym (w kategoriach Acemoğlu i Robinsona). Nie był też żadnym oczyszczeniem: był demoralizującym bagnem, systemem głęboko skorumpowanym i antymerytokratycznym, w którym królowały „dojścia”, „znajomości” i „układy”. W miejsce starej oligarchii zainstalował nową. Oddawał całą władzę i możliwość dysponowania majątkiem w ręce wąskiej elity, nieodpowiadającej realnie przed nikim i działającej we własnym zbiorowym interesie. Struktura tej „nowej klasy” – żeby przypomnieć klasyczny już termin Milovana Dżilasa – miała charakter sieci relacji patron–klient.

Polska transformacja: czy była modernizacyjna alternatywa?

Decyzja o zaimplantowaniu w Polsce, podobnie jak i innych krajach regionu, zachodnich, inkluzywnych instytucji była tylko w części decyzją lokalnych elit. Widać to dobrze w czasach rządów PiS, które pokazały, że prawdziwym gwarantem demokracji i rządów prawa w Polsce jest Unia Europejska. Gdyby nie ona, Kaczyński zrobiłby nam tu Białoruś szybciej, niż zdążylibyśmy krzyknąć „konstytucja!”.

Mamy też dobre powody sądzić, że w polskim życiu społecznym instytucje inkluzywne są zakorzenione słabiej niż się Piątkowskiemu – nieuleczalnemu optymiście – wydaje. Nierówności społeczne są duże, mobilność międzypokoleniowa nigdy nie była zbyt wysoka, a są przesłanki, aby sądzić, że cały czas spada. Być może już jest tak, jak było kiedyś – ponownie w Polsce trzeba dobrze się urodzić, żeby odnieść życiowy sukces. Tego jeszcze nie wiemy na pewno – dowiemy się pewnie za dekadę czy dwie, kiedy będzie można już więcej powiedzieć o trajektoriach życiowych pokolenia urodzonego po transformacji.

Pokolenie Pana Samochodzika spotyka pokolenie Harry’ego Pottera

Wyobraźmy więc sobie taki schemat historii Polski: instytucje inkluzywne zainstalował u nas Zachód, zrobił to w sposób niekonsekwentny i korzystając z osłabienia lokalnych elit w czasach przełomu 1989 roku. Dziś zaś wracamy, krok po kroku, do starego, zdominowanego przez elity systemu. Ale nie bądźmy ponurakami: lepiej pewnie być optymistą. Na pewno zaś zdrowiej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Leszczyński
Adam Leszczyński
Dziennikarz, historyk, reporter
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie. Autor dwóch książek reporterskich, „Naznaczeni. Afryka i AIDS" (2003) oraz „Zbawcy mórz” (2014), dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak za reportaże. W Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukazały się jego książki „Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980” (2013) i „Eksperymenty na biednych” (2016). W 2020 roku ukazała się jego „Ludowa historia Polski”.
Zamknij