Gospodarka, Świat

Energia drożeje, klimat w ruinie. Pora przeprosić się z atomem [rozmowa]

– Niemców może i stać na wodór, megabaterie i niestabilne OZE, ale dla nas to zbyt ryzykowne. A co, jeśli sfrustrowani cenami energii ludzie zagłosują na negacjonistów klimatycznych, a w Sejmie przejdzie ustawa stwierdzająca, że globalnego ocieplenia nie ma, ale jest za to tania energia z węgla brunatnego? – pyta Adam Błażowski z Fundacji FOTA4Climate w rozmowie z Krytyką Polityczną.

Patrycja Wieczorkiewicz: Niemcy do końca przyszłego roku planują zamknąć ostatnie sześć działających w ich kraju elektrowni jądrowych. W pierwszej połowie 2021 roku najważniejszym źródłem energii w Niemczech był węgiel brunatny i kamienny, a rząd zapowiada budowę kolejnych elektrowni gazowych. Ta sprawa zdaje się przesądzona – mimo to współorganizowaliście protest, który w zeszły weekend odbył się pod Bramą Brandenburską. O co walczycie?

Adam Błażowski: O zachowanie resztek rozumu w debacie o niskoemisyjnej energetyce. Antyatomowa fobia narodziła się w dużej mierze w Niemczech i promieniuje na sąsiednie kraje, jak Belgia czy Dania, z ogromną szkodą dla środowiska. 

Antagonizowanie atomu przeciw OZE jest kontrproduktywne, jeśli chodzi o sprostanie naszym klimatycznym wyzwaniom. Powinniśmy stawiać na sprawdzone niskoemisyjne technologie i eksperymentować z nowymi. Zgadzam się tu z drą Agatą Stasik, która poruszała ten temat w niedawnym podcaście Krytyki Politycznej. 

Niemcy mają Nord Stream i wiążą przyszłość z rosyjskim gazem. Co może pójść nie tak?

Wiele rzeczy. Po pierwsze, obietnice „megabaterii” i „gospodarki wodorowej” mogą się nie zmaterializować w wystarczającym zakresie. Przypomina to nieco obietnicę rewolucji związanej z gazem łupkowym, która miała odmienić oblicze polskiej energetyki dekadę temu – w oczekiwaniu na odkrycie złóż odkładano działania zmierzające do transformacji, finalnie okazało się, że złóż nie ma. Tak samo wciąż nie zmaterializowały się obietnice masowego wykorzystania technologii wychwytywania CO2. Gaz ten zostanie z nami na dekady, to tak zwana pułapka gazowa. 

Zielona transformacja to będzie eksperyment – ryzykowny, ale konieczny

Po drugie, wycieki metanu w procesie wydobycia, przesyłu i dystrybucji gazu mogą być tak duże, że w krótkim czasie będzie to dla klimatu gorsze niż spalanie węgla. Należy tu zaznaczyć, że metan w pewnych warunkach jest ok. 80 razy bardziej szkodliwy dla klimatu niż CO2. W sytuacji masowego topnienia wiecznej zmarzliny syberyjskie gazociągi raczej nie będą należały do najszczelniejszych. 

Po trzecie, opieranie się na drogim gazie jest ryzykowne. Gdy zabraknie go nam w zimowy wieczór, możemy ze zdziwieniem odkryć, że nasze prawa, regulacje, europejskie wartości i pryncypia są dużo mniej ważne niż to, by było nam ciepło. Wtedy dostarczyciel gazu, który w każdej chwili może go wstrzymać, będzie dyktował warunki, a my będziemy je musieli akceptować.

Demonstracja FOTA4Climate w Berlinie. Fot. Adam Błażowski

Rosyjski gaz ma być tylko dodatkiem do odnawialnych źródeł energii. Niemcy budują farmy wiatrowe na terenie całego kraju, inwestują w panele fotowoltaiczne. A jednak wypuszczają do atmosfery więcej dwutlenku węgla niż większość europejskich państw. Gdzie tu logika?

Faktycznie, emisje CO2 na jednostkę energii elektrycznej są w Niemczech wyższe niż średnia unijna. Wynika to z tego, że niemiecki program transformacji energetycznej – Energiewende – powstał dawno temu i nie priorytetyzuje, moim zdaniem, ochrony klimatu. Kiedy wieje wiatr i świeci słońce, w ruch idą odnawialne źródła energii. Ale gdy tylko zapada noc, włączane są znów elektrownie węglowe i gazowe. 

Energiewende to program odejścia w pierwszej kolejności od atomu. A atom jest bardzo niskoemisyjny, jego wyłączenie to katastrofa z punktu widzenia emisji dwutlenku węgla. Będzie to skutkowało nawet dodatkowym miliardem ton uwolnionych do atmosfery. Niemiecki atom dostarcza tyle energii, ile zużywa cały polski przemysł. Więcej, niż produkują wszystkie niemieckie panele fotowoltaiczne. A za półtora roku zostanie zastąpiony w dużej mierze kopalinami. 

Polska nie jest klimatycznym niewiniątkiem

O odejściu od atomu w Niemczech do końca 2022 roku zdecydowała koalicja Socjaldemokratów i Zielonych, rządząca w latach 2001–2005. Po katastrofie Fukushimy postanowiono przyspieszyć ten proces. Co takiego się tam wydarzyło, że tyle osób, w tym poważnych polityków, przeraził atom?

Żaden z mieszkańców Fukushimy po katastrofie nie otrzymał dawek promieniowania niebezpiecznych dla zdrowia. Szkody spowodował sposób, w jaki na katastrofę zareagowano, m.in. wysiedlenia, których część nie była konieczna. 

W Niemczech nawet proatomowa kanclerz Merkel musiała ustąpić i przypieczętowała smutny los energii jądrowej w swoim kraju. Tymczasem badania dra Pushkera z 2019 roku wskazują, że zastępujące atom zwiększone spalanie węgla i gazu kosztuje życie nawet tysiąca obywateli rocznie. Jest to kolejny przykład polityki opartej na antyatomowym populizmie, pozbawionej racjonalnych przesłanek. Takie sytuacje prawie zawsze kończą się stratą dla ludzi i przyrody.

Katastrofa w Czarnobylu też nie jest dostatecznym argumentem przeciw atomowi?

A czy katastrofa hydroelektrowni Banqiao w Chinach, która kosztowała życie ponad 200 tysięcy osób i zniszczyła 6 milionów domostw, zatapiając 30 miast, jest argumentem przeciw hydroenergetyce? Czarnobyl był przede wszystkim konsekwencją sowieckiego stylu zarządzania. Tak samo jak w lotnictwie: z tego typu zdarzeń wyciągamy wnioski po to, by w przyszłości latać daleko i bezpiecznie. Historia ludzkości to historia pokonywania przeciwności, uczenia się na błędach, polepszania swojego bytu. 

W kwestii klimatu nie ufamy wam już dłużej, panowie

A teraz jest czas, by nasze potrzeby zaspokajać w sposób jak najmniej obciążający przyrodę. Atom jest jednym z narzędzi do osiągnięcia tego celu.

Ostry kurs w kierunku całkowitego odejścia od atomu obrała też Austria i Belgia. Dlaczego?

Do władzy doszli antyatomowi politycy, bo na antyatomowym populizmie można dużo ugrać tam, gdzie dobrobyt już zbudowano. W Austrii budowę elektrowni jądrowej popierała rządząca lewica, a opozycyjna prawica postanowiła tą polaryzującą społeczeństwo kwestią podbić sobie poparcie i doprowadziła do referendum. Z kolei w Belgii atom to 40 proc. miksu energetycznego, do 2025 to wszystko będzie zastąpione głównie gazem ziemnym, który rzekomo lepiej współgra z OZE. 

Wiele lat temu, gdy podejmowano te uchwały, walka z globalnym ociepleniem nie była priorytetem. Dziś antyatomowi politycy chcą dokończyć swojego dzieła i Belgia będzie jedynym krajem w Unii Europejskiej, który zwiększy swoją zależność od paliw kopalnych do 2030 roku. Wyborcy zaczynają odkrywać, że zostali oszukani, ale jest to powolny proces. Dlatego protestowaliśmy też w Brukseli.

Jednym z głównych problemów scenariusza 100 proc. OZE, na który zwracają uwagę naukowcy, jest fakt, że wytwarzana w ten sposób energia jest bardzo droga. Już dziś Niemcy płacą za prąd znacznie więcej niż np. Francuzi, którzy dzięki elektrowniom jądrowym zdekarbonizowali system energetyczny. Może Niemcy po prostu mogą sobie na to pozwolić?

To jest trochę sprzeczne z intuicją. Energia z wiatru i słońca jest bardzo tania w produkcji, ale stosunkowo droga w konsumpcji. To ważna różnica, a wynika z tego, że nasze zapotrzebowanie nie pokrywa się z losowymi momentami wytwarzania OZE. Wiemy, ile tej energii dostaniemy jutro, ale nie mamy pojęcia, ile będzie jej za dwa tygodnie o danej godzinie. Wymaga to budowania i utrzymania równoległego i elastycznego systemu energetycznego, obecnie gazowego, który w każdej chwili może wkroczyć i uzupełnić braki. To właśnie awaria systemu gazowego spowodowała niedawno wyłączenie prądu w Kalifornii. 

Niemcy są w lepszej sytuacji, bo mają wielu sąsiadów, którym oddają nadmiar mocy. Mogą też zawsze importować, gdy energii zabraknie. I choć jest to bardzo kosztowne, są na tyle zasobnym krajem, że są w stanie takie koszty pokryć. Dodatkowo mają zwykle stosunkowo niskie ceny energii w hurcie, ponieważ kosztów transformacji nie ponosi przemysł, ale zwykli obywatele. To z kolei skutkuje zjawiskiem tzw. negatywnego transferu społecznego: właściciele nieruchomości z OZE zyskują na transformacji, a ubodzy bez własnego dachu nad głową muszą płacić wysokie rachunki za prąd.

Z OZE wiąże się też wycinanie i spalanie drzew, czy jak wolą zieloni aktywiści: zużycie biomasy drzewnej. Powinno nas to martwić? 

To jest coś, co ostatecznie zniechęca mnie do słowa „odnawialne”. Owszem, drzewa odrastają i znów wiążą dwutlenek węgla, ale spalanie ich na energię to katastrofa. Na masową skalę dzieje się tak np. w Danii, a tak uzyskana energia jest traktowana jako bezemisyjne OZE! Lasy wycinane są w Kanadzie, USA i Estonii, a drzewa mielone, przesyłane statkami do odbiorców i palone. Podobne ambicje ma antyatomowa Austria: chcą, by ich przemysł przetwarzania i spalania biomasy drzewnej był modelem dla innych krajów.

Czyli biomasa drzewna w energetyce to pomyłka?

Tak. Powinniśmy oddawać przyrodzie jak najwięcej terenów, a nie dorzucać jeszcze jeden obowiązek, jak świadczenie nam usług energetycznych poprzez ciągłe wycinanych lasów czy innych roślin. Wiele lat temu w regulacjach unijnych, za sprawą m.in. Claude’a Turmesa z Luksemburga, wprowadzono szkodliwe zapisy w tej kwestii: spalanie biomasy drzewnej potraktowano jako zeroemisyjne. Doprowadziło to do sytuacji, w której ludzie byli wynagradzani finansowo za spalanie lasów, po to, by zrealizować cel udziału OZE w miksie energetycznym. Wtedy wydawało się to dobrym pomysłem na świat bez atomu. Dziś realia studzą te fantastyczne wizje, dyrektywa została poprawiona, ale wciąż jest pełna luk.

Co się zmieniło? 

Ludzie, którym wydaje się, że spalanie drzew w celu pozyskania energii jest dobre, mieszkają głównie w miastach, są majętni i stać ich, by płacić za nią więcej. Nie widzą szkód za oknem. Ale mieszkańcy prowincji zauważają, że po raz kolejny są wykorzystywani: środowisko naturalne w ich otoczeniu jest niszczone na masową skalę. 

Rozpoczęły się protesty społeczne, Estończycy opublikowali głośny apel do Duńczyków, wyrażając swój sprzeciw wobec rosnącego popytu na biomasę. Holendrzy postanowili, że nie będą traktowali biomasy drzewnej jako zrównoważonego paliwa. Nie jest ona tak problematyczna, gdy użytkowana jest na małą, lokalną skalę. Ale ogrzewanie w ten sposób miast takich jak Kopenhaga i twierdzenie, że to zrównoważony proceder, to pomyłka. 

Jeżeli chcemy w przyszłości ogrzewać nasze metropolie bez dymu i bez ognia, warto przeprosić się z pomysłem elektrociepłowni jądrowych, tak jak zrobili to np. Chińczycy w Haiyang. Dzisiejsze węglowe i gazowe elektrociepłownie są bardzo szkodliwe dla naszego zdrowia i klimatu.

Wiadomo, że niemieccy Zieloni od co najmniej 30 lat walczyli z atomem, forsując OZE jako alternatywę. Jak reagują na to, że obecnie niemiecka polityka energetyczna oparta jest głównie na węglu?

Jeszcze w latach 70. i 80. Öko-Institut, który jako pierwszy zaczął na poważnie modelować przyszłość Niemiec bez atomu i bez ropy, zalecał oparcie się na węglu. Chodziło o to, by ograniczyć import energii z innych krajów, być samowystarczalnym państwem, które redukuje swoje zapotrzebowanie na energię i nie sięga po zasoby sąsiadów. 

Później pojawiły się możliwości technologiczne związane z rozwojem OZE, ale potrzeby energetyczne wcale nie są łatwe do zredukowania w tak uprzemysłowionym kraju. Dlatego Niemcy nigdy nie będą samowystarczalne w modelu 100 proc. OZE. Pojawiające się pomysły wodorowego gazociągu z Ukrainy czy tankowców z wodorem płynących z Namibii – notabene farmy wiatrowe i fotowoltaiczne mają być tam ulokowane w parku narodowym – brzmią jak ponury żart. Pomimo to niemieccy i austriaccy Zieloni publicznie deklarują chęć wykorzystania gazu ziemnego jako paliwa pomostowego. 

Polska planuje budowę sześciu reaktorów jądrowych, z których pierwszy ma zostać oddany do użytku w 2033 roku, a ostatni w 2045 roku. Przewidywany koszt to ok. 100 miliardów złotych. Dużo. A koszty mogą wzrosnąć nawet dwukrotnie, co pokazały doświadczenia Francji. 

Koszty bywają wysokie, bo wykonawca „uczy się” nowego projektu, buduje łańcuch dostaw, a regulator zmienia wymagania. Ale doświadczenia Francji czy Korei, a dziś też Zjednoczonych Emiratów Arabskich pokazują, że budując jeden reaktor po drugim, seryjnie, możemy znacznie obniżać koszty i przyspieszyć tempo. Elektrownia Barakah ruszyła po sześciu latach. W Polsce nie będziemy budować prototypów, ale sprawdzone modele, i nie sami, tylko z zagranicznym partnerem, z którym podzielimy się ryzykiem. Obserwujemy obecnie renesans technologii jądrowych na świecie: Rosjanie budują na czas od Bangladeszu po Egipt, a Chińczycy ogłosili właśnie, oprócz masowej rozbudowy OZE, plan budowy 150 reaktorów jądrowych w ciągu 15 lat. To średnio jeden reaktor co 3,5 tygodnia.

Dzięki staraniom Francji atom najprawdopodobniej znajdzie się wśród propozycji Taksonomii Zrównoważonego Rozwoju, stworzonej przez Komisję Europejską. O jego przyszłości zdecyduje jednak Parlament. Czego możemy się spodziewać? 

To efekt listu i lobbingu aż 12 krajów EU, choć Francja odegrała tu kluczową rolę. Jedynym warunkiem zgody Niemiec na ujęcie atomu w propozycji Komisji była zgoda Francji na wpisanie tam gazu. Tej awantury nie byłoby, gdyby nie zabiegi europejskich antyatomowych polityków podczas prezydencji fińskiej, zmierzające do wyrzucenia atomu z Taksonomii. Kompromisowo skierowano wtedy kwestię energetyki jądrowej do analizy Wspólnego Centrum Badawczego UE, by sprawdzić, czy aby na pewno jest ona bezpieczna. Naukowcy przygotowali jednoznacznie pozytywną opinię: uznali, że nie jest to technologia ani bardziej niebezpieczna dla człowieka, ani bardziej obciążająca dla przyrody niż inne technologie już zakwalifikowane jako zrównoważone. 

Holenderski zielony polityk Bas Eickhout robił wtedy wiele, by mimo opinii ekspertów atom wykluczyć, a zamieszanie wykorzystali potem zwolennicy gazu. Prawdopodobnie skończy się to teraz próbą zatopienia całej propozycji Taksonomii Zrównoważonego Rozwoju w Parlamencie Europejskim, który nie może dokonać w niej zmian, a jedynie zaakceptować lub odrzucić go w całości. Szykuje się ostre starcie. 

Antyatomowa Austria, która na COP26 odmówiła wstąpienia do proklimatycznej High Ambition Coalition, ponieważ zdaniem austriackich polityków grozi to rozwojem energii jądrowej, już zapowiedziała pozew przeciw Komisji Europejskiej w związku z uwzględnieniem atomu w Taksonomii. 

Niektórzy twierdzą, że zaspaliśmy na atom – technologia rozwija się w zawrotnym tempie, nie wiadomo, czego możemy spodziewać się w najbliższych latach. Może więc powinniśmy postawić na rozwiązania bardziej elastyczne niż budowa elektrowni jądrowych? Nawet uznając, że dziś atom jest najlepszą opcją, nie możemy być pewni, że tak samo będzie w 2045 roku, kiedy do użytku oddany zostanie ostatni z sześciu reaktorów, jakie mają stanąć na terenie Polski. 

Politykę państwa należy opierać na sprawdzonych technologiach, a nie myśleniu magicznym. Francja w ciągu 15 lat niemal całkowicie zdekarbonizowała energetykę. Wiemy więc, że jest to możliwe. Natomiast nikt dotąd nie zdekarbonizował dużego systemu energetycznego wodorem i bateriami z niestabilnym OZE przy zachowaniu sensownych cen dla konsumentów. 

Niemców może byłoby na to stać, ale dla nas to zbyt ryzykowne. Możliwy jest scenariusz, w którym sfrustrowani wysokimi cenami energii ludzie zagłosują na negacjonistów klimatycznych, a w Sejmie przejdzie wtedy ustawa stwierdzająca, że globalnego ocieplenia nie ma, a najlepszą opcją jest tania energia z węgla brunatnego. To byłaby katastrofa.

Stagnacja w europejskiej polityce jądrowej powoduje też, że atom drożeje. A OZE tanieje. Czy może to doprowadzić do sytuacji, w której energia z OZE będzie tańsza niż ta, którą obecnie możemy czerpać z atomu? 

Już dziś się to zdarza. Ale powtórzę – co z tego, że energia w słoneczne południe bywa bardzo tania, jeśli wieczorem jej zabraknie, a magazynowanie w skali kraju jest koszmarnie drogie? Obecnie duże moce wiatrowe i słoneczne nie istnieją w systemie energetycznym bez elastycznego gazu ziemnego. A ten bywa narzędziem politycznych szantaży, wiąże się z emisjami CO2 i wyznacza cenę krańcową na giełdzie. W efekcie jest drogo dla wszystkich, a sam koszt generacji w żadnym miejscu nie przecina się z ceną dla odbiorcy. 

Atom w miksie energetycznym pozwala ograniczać to zjawisko, dzięki temu ceny detaliczne dla odbiorców są trwale niższe. Potwierdzają to m.in. analizy Polskich Sieci Energetycznych, instytucji ostatecznie odpowiedzialnej za to, by prąd w gniazdku był zawsze wtedy, gdy jest potrzebny.

Z antyatomowych środowisk słychać ostatnio, że obecnie i tak mamy za dużo energii, tj. zużywamy jej ok. dwóch razy więcej, niż możemy efektywnie wykorzystać. Co to oznacza i ile w tym prawdy? 

W dyskusjach notorycznie mylona jest energia pierwotna z energią elektryczną. Energia pierwotna to ta, którą marnujemy – nawet w 80 proc. – jeżdżąc autem. Tylko kilkanaście procent energii paliwa przekłada się na ruch samochodu. Reszta ucieka w formie ciepła, hałasu itp. Po prostu szastamy energią. 

Inaczej sprawa wygląda z energią elektryczną. Wśród ekspertów panuje konsensus, że konieczna elektryfikacja transportu, ogrzewania czy przemysłu będzie wymagała nawet podwojenia naszej rocznej produkcji energii elektrycznej.

No dobrze, a co z odpadami z elektrowni jądrowych?

Kwestia odpadów to główny argument za atomem, nie przeciw. Jeżeli energię elektryczną, jaką zużyję w ciągu całego swojego życia, można uzyskać, produkując odpady, które zmieszczą się w puszce po coca-coli, jest to najbardziej ekologiczne rozwiązanie. Możliwe też, że w przyszłości nauczymy się przerabiać te odpady na nowe paliwo jądrowe. To Święty Graal gospodarki obiegu zamkniętego i tzw. ekonomii obwarzanka: odpad z jednego procesu po przetworzeniu staje się materiałem do drugiego.

Przez lata ruchy antyatomowe próbowały za wszelką cenę wystraszyć ludzi kwestią odpadów z nowoczesnej, cywilnej energetyki jądrowej, ale jak dotąd nikt z ich powodu ani nie zginął, ani nie zachorował. To jedyna branża, która 100 proc. swoich odpadów wyłapuje i izoluje od środowiska.

Kiedy umawialiśmy się na wywiad, wspomniałeś, że atom ma olbrzymi potencjał emancypacyjny. Co to znaczy? 

Wyobraźmy sobie przeciętnego Kenijczyka, który żyje za 150 kWh rocznie. Przeciętny Polak zużywa 20 razy więcej energii elektrycznej. Dla wielu mieszkańców Kenii oznacza to życie bez pralki, bez lodówki, często też bez dobrze płatnej pracy. To gotowanie na węglu drzewnym zamiast na elektrycznej kuchence, które powoduje kilka milionów zgonów rocznie z powodu zanieczyszczenia powietrza w mieszkaniu. To też potężna presja na środowisko, bo węgiel drzewny pozyskiwany jest kosztem wycinki lasów. 

Wszędzie tam, gdzie nie ma elektryczności, ta ciężka praca, której my unikamy dzięki elektryczności, spada głównie na kobiety i dzieci. Chodzi przede wszystkim o proste czynności, takie jak pranie czy gotowanie. Pomimo to antyatomowi aktywiści i politycy mocno pracują nad tym, by Kenia nie rozwijała swojego programu jądrowego i pozostała energetycznie biedna.

Aktywiści antyatomowi mieli też blokować budowę elektrowni jądrowych w Wietnamie, choć informacje na ten temat są ograniczone. Co dokładnie się tam wydarzyło i co oznacza dla Wietnamu?

W 2016 roku Greenpeace ogłosił triumfalnie, że po latach antyatomowej kampanii Wietnam wstrzymuje swój program cywilnej energetyki jądrowej. Zaraz potem rząd ogłosił ogromny plan inwestycji w węgiel. Wietnam też pójdzie zapewne ścieżką gazu połączonego z OZE i za jakiś czas, śladem Niemiec, zrezygnuje z węgla. Tymi decyzjami odbiera sobie jednak szansę na mniej kosztowną, ale szybszą i głęboką dekarbonizację.

Podobna sytuacja miała miejsce w RPA. 

Oprócz międzynarodowych organizacji, takich jak Greenpeace, znaczącą rolę w zablokowaniu projektu budowy elektrowni jądrowej przez Rosję w RPA odegrały dwie aktywistki. Otrzymały za to wyróżnienie „ekologicznego Nobla”, czyli Nagrodę Goldmanów. Wobec pogrążonego w apatii zachodniego przemysłu jądrowego, który niemal przestał realizować nowe projekty, RPA próbowało skorzystać z oferty rosyjskiego Rosatomu, ale proces został zablokowany przez Sąd Najwyższy po skardze strony społecznej. To był triumfalny dzień dla przemysłu węglowego. Podobnie było w Kenii, gdzie pod wpływem bogatych i przekonanych o swojej racji Europejczyków zatrzymano program jądrowy. Myślę, że historia jednak surowo oceni takie działania. 

Kwestia atomu podzieliła środowiska nazywające się ekologicznymi. W Polsce jesteście chyba jedyną organizacją, która znaczną część swojej działalności poświęca promowaniu energii jądrowej jako czystej, taniej i bezpiecznej. Jeśli taka jest naprawdę, to jak to się stało, że wśród „zielonych” ma niemal samych przeciwników?

Jest nas coraz więcej, ale niestety aktywiści antyatomowi wciąż mają stanowczo za duży wpływ na ogólny kierunek działania. Jest to niefortunne, bo niemal wszędzie tam, gdzie komuś udaje się doprowadzić do zatrzymania elektrowni jądrowej, do atmosfery trafia potem dodatkowe 100 milionów ton dwutlenku węgla. Tak było w Polsce, gdzie zablokowanie EJ Żarnowiec zaowocowało powstaniem elektrowni węglowej Opole. 

Dlatego oponuję przed nazywaniem antyatomowych organizacji ekologicznymi, bo z prawdziwą ekologią, czyli nauką o strukturze i funkcjonowaniu przyrody oraz ochroną środowiska nie mają one wiele wspólnego. Dlatego FOTA4Climate stara się skupiać przede wszystkim naukowców i praktyków, by ogłosić wszem wobec koniec wojny środowisk ekologicznych z atomem.

Z administracji Bidena więcej wycisnąć się nie da

Na wasze zaproszenie na protest przyjechał James Hansen, klimatolog i były dyrektor NASA.

Prof. Hansen jest niezwykle skromnym i trzeźwo myślącym człowiekiem. Rozmawialiśmy głównie o tym, że nasza debata o klimacie cierpi przez to, że wielu naukowców lubi mówić to, co ludzie chcą słyszeć. To zawęża pole debaty i odwraca uwagę od tego, z jakim poziomem skomplikowania wiąże się dekarbonizacja. 

Kiedy np. popularny naukowiec z Uniwersytetu Stanforda publikuje swoje prace o transformacji w kierunku 100 proc. OZE, zwolennicy tej opcji bezkrytycznie to powtarzają. Mało kto wnika, że takie modelowanie w pierwotnej wersji zawierało pomysł 10-krotnego zwiększenia mocy wszystkich elektrowni wodnych w USA. W praktyce wiązałoby się to z regularną powodzią, gdy zachodzi słońce, i potrzebne jest zbilansowanie systemu energetycznego. Dla systemów rzecznych wiązałoby się to z katastrofą ekologiczną na niespotykaną skalę. Diabeł tkwi w szczegółach, a one giną, gdy skupiamy się na dogmatach.

**
Adam Błażowski
jest inżynierem, publicystą, od 15 lat związanym zawodowo z branżą efektywności energetycznej i Smart City. Jest jednym z założycieli Fundacji FOTA4Climate działającej na rzecz przyrody oraz rzetelnej i otwartej debaty na temat wyzwań związanych ze zmianami klimatu w oparciu najlepszą dostępną wiedzę naukową.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Patrycja Wieczorkiewicz
Patrycja Wieczorkiewicz
redaktorka prowadząca KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka, feministka, redaktorka prowadząca w KrytykaPolityczna.pl. Absolwentka dziennikarstwa na Collegium Civitas i Polskiej Szkoły Reportażu. Współautorka książek „Gwałt polski” (z Mają Staśko) oraz „Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” (z Aleksandrą Herzyk).
Zamknij