W PSL znalazło się 17 posłów potrzebnych do tego, by projektu dekryminalizacji pomocnictwa w aborcji nie odrzucić, ale skierować do prac w komisji. Tam może zostać zamrożony i pozostać w zawieszeniu – obietnicą, która może zachęci kobiety do wybrania prezydenta, który ustawę podpisze. Czy pozwolimy się oszukać jeszcze raz?
Aborcja wróciła – i od razu znikła. W ubiegłym tygodniu Sejm debatował i głosował nad drukiem 611, który zawiera poselski projekt dekryminalizacji pomocnictwa w przerywaniu ciąży. Choć projekt przygotowała komisja nadzwyczajna, powołana w celu uzgodnienia stanowisk wszystkich trzech ugrupowań wchodzących w skład Koalicji 15 października, nie jest to propozycja rządowa, a poselska, zgłoszona przez posłanki Lewicy i Koalicji Obywatelskiej. Tym razem głosowaniu nie towarzyszył, jak w lipcu, dyscyplinujący głos premiera Tuska, nakazujący posłom stawiennictwo i dotrzymanie wyborczej umowy.
Ponownie usłyszałyśmy stały zestaw argumentów. Nie dość, że mamy najbardziej restrykcyjne przepisy antyaborcyjne w Europie, to jeszcze skazujemy kobietę, właśnie wtedy, kiedy jest najbardziej bezbronna, boi się i potrzebuje pomocy – na samotność. Nie pomoże jej matka, ojciec, brat, chłopak ani przyjaciółka, bo za taką pomoc każde z nich może trafić do więzienia. Za podwiezienie do szpitala, za kupienie tabletek do aborcji farmakologicznej, za bycie przy niej.
czytaj także
Istniejące przepisy sprawiają, że wokół kobiety, która ma poważny, życiowy lub wręcz egzystencjalny problem, jeśli płód zagraża jej życiu i zdrowiu, tworzy się próżnia. Nie może zwrócić się o pomoc nawet do najbliższych jej osób. Rzecz jasna, w tę próżnię szczególnie często wpadają te kobiety, które już mają trudniej, bo brak im środków i możliwości, żeby wyjechać za granicę i przerwać ciążę w dobrej klinice, pod opieką lekarzy.
Posłowie PiS, Konfederacji i Wolnych Republikanów przypomnieli wszystkie ohydne, pogardliwe, cyniczne, drastyczne i fałszywe tezy oskarżające kobiety o dzieciobójstwo. Były stwierdzenia, że wystarczy, żeby się dziewczyna pilnowała, było o traumach, o świętości życia (o czym mówiły te same osoby, które tak entuzjastycznie poparły dekryminalizację strzelania do migrantów), była nawet piosenka odśpiewana przez posła w imieniu płodu. Poseł Marek Jakubiak z Wolnych Republikanów perorował o tym, że kobietom wystarczyłoby „trochę ostrożności” i nie byłoby problemu.
Nie było nic o tym, że posłowie prawicy zapewne lubią znajdować trupy dzieci w beczkach po kapuście, zamrażarkach i wiadrach, bo wszak takie historie dają im okazję poczuć swoją moralną wyższość. Przecież oni wszyscy doskonale wiedzą, że zakaz aborcji i pozbawienie kobiet pomocy nie sprawia, że dzieci będą się rodzić tylko w rodzinach, które na nie czekają, ani że nie będzie dochodzić do uszkodzeń płodu, do patologii rozwojowych, do obumierania, mutacji.
Zastanawiające były natomiast argumenty z ław PSL-u, przytaczające sondaż wskazujący na to, że Polaków bardziej niż aborcja zajmują sprawy codzienne, ceny w sklepach, ochrona zdrowia, edukacja, praca i mieszkania. Tak, tak: właśnie o mieszkaniach przypominali posłowie PSL, choć to właśnie oni bratają się z deweloperami i są przeciwni rozwojowi mieszkalnictwa komunalnego. O cud niełączenia kropek zapewne modlą się każdego wieczora, bo chyba nie ma innego wytłumaczenia dla tej pokrętnej logiki, która każe im twierdzić, że skoro Polki nie mają gdzie mieszkać, to aborcja już ich nie obchodzi.
Sejmowe wysłuchanie publiczne w sprawie aborcji dowodzi, że referendum to bezsens
czytaj także
Z tego sondażu wyciągany jest kolejny wniosek: że prawa reprodukcyjne kobiet nie odegrają w wyborach prezydenckich wielkiej roli, bo zainteresowanych jest za mało. Jest w tym coś z prawdy. Ściśle zainteresowanych jest niewiele, a będzie jeszcze mniej, bo wyjątkowo mało osób jest w tej chwili w ciąży. Kobiety w Polsce nie chcą rodzić dzieci. Dzietność mamy najniższą w historii, jedną z najniższych w Europie i na świecie, a jednym z powodów jest to, że kobiety nie czują się bezpieczne.
Lekcja amerykańska
Politycy w Polsce gorączkowo szukają teraz wskazówek za oceanem. W republikańskim stanie Missouri, choć do Białego Domu wybrano Trumpa, a do senatu również posłano republikanina, większość głosujących poparła prawo do aborcji w stanowym referendum. Czy to znaczy, że prawo do przerywania ciąży jest dla kobiet ważne? Bynajmniej, mówią nasi posłowie: skoro mimo wszystko wygrał Trump, który razem ze swoim wiceprezydentem elektem jawnie opowiada się za całkowitym zakazem aborcji, to widocznie nie warto inwestować w postępowy elektorat. Może lepiej ukłonić się w stronę konserwatystów.
Rzeczywiście: na Kamalę Harris zagłosowały prawie wszystkie czarne kobiety i 79 procent czarnych mężczyzn, ale białe kobiety (52 proc.) głosowały na Trumpa, tak samo jak biali (59 proc.) i latynoscy (54 proc.) mężczyźni. Większość latynoskich kobiet zagłosowała na Harris (61 do 37 proc.).
Głosują na Trumpa, bo państwu rządzonemu przez demokratów nie mają za co dziękować
czytaj także
Wyborcy nie tylko kierują się obietnicą tego, że będzie lepiej, ale też pilnują swoich przywilejów. Tym bardziej ich pilnują, im większe są nierówności. Gwarantem męskich, patriarchalnych i rasowych przywilejów w oczach wyborców okazał się Trump. Jego chamstwo, mizoginia, rasizm i pogarda były sygnałem dla tych wszystkich, którzy chcą pozostać na swoich pozycjach, którzy poczuli się zagrożeni „genderem”, emancypacją kobiet, a może też tym, że czarni w Ameryce zaczęli się organizować, pokazując siłę w marszach ruchu Black Lives Matter.
Odwrót od progresywizmu, ucieczka przed zmianami, zwrot młodych mężczyzn ku libertarianom, populistom i politykom jawnie uciekającym się do języka faszystowskiego to zjawisko, które wyraźnie widać nie tylko w USA, ale także w Europie i w Polsce. Tylko dlaczego politycy rządzącej koalicji podłączają się pod ten trend i chcą go przyspieszać?
Być może uznali, że aby utrzymać władzę, trzeba się bratać z młodymi, statystycznie gorzej wykształconymi i biedniejszymi mężczyznami, którzy nie widzą perspektyw na przyzwoitą pracę, mieszkanie, a bywa, że nawet na założenie rodziny – poklepywać ich po ramieniu i obiecywać, że świat wciąż należy do nich. Nie robiąc przy tym nic, by ich byt poprawić, za to utwierdzając się w przekonaniu, że ich gniew jest słuszny. Że odzyskają, co utracili, i że w hierarchii znów staną wyżej od kobiet. Sławomir Mentzen pisał na X, że zwycięstwo Trumpa „jest nadzieją na to, że uda się zawrócić historię”.
czytaj także
Wtedy, owszem, taktycznie dobrym ruchem jest zmuszenie kobiet do milczenia i posłuszeństwa. Niech czują się samotne, bezsilne, spacyfikowane i zagnane do kuchni, gdzie mają modlić się o zdrowy płód i o to, by nikt nie dowiedział się, że to z gwałtu. W końcu już cztery lata temu poseł Sławomir Nitras ostrzegał w Sejmie posłankę Annę Marię Żukowską: „Kiedy będziemy rządzili z Konfederacją, to my będziemy rządzili, a Konfederacja zajmie się wami”.
Tak na naszych oczach dokonuje się populistyczny, antydemokratyczny, antykobiecy zwrot.
Z kim trzymają liberałowie
Idąc do wyborów 15 października ubiegłego roku, przynajmniej część społeczeństwa stawała w obronie demokracji – tej, która była, a nie jakiejś przyszłej. Nie w obronie praw, które nam dopiero obiecywano, ale tych instytucjonalnych pewników, które traciliśmy pod rządami PiS. Bo strata bardzo boli – a niechęć do utraty tego, co już się ma, jest silniejsza niż nadzieja oparta na mglistych obietnicach. Kobiety też chętniej stawiają się przy urnach wyborczych w obronie swoich praw niż po to, by prosić o łaskę. To znany mechanizm psychologiczny, opisywany nawet w książkach o zarządzaniu.
Gdyby zatem w politykach rządzącej obecnie koalicji była zdecydowana wola odsunięcia populistów skutecznie i na długo, gdyby ci politycy nie chcieli rządzić pod dyktando młodych, sfrustrowanych mężczyzn i gdyby naprawdę przerażało ich to, jak pod ich naporem cały system przechyla się w stronę faszyzmu, mogliby zrobić jedną prostą rzecz: oddać kobietom prawa reprodukcyjne.
Przegłosowana przez Koalicję 15 października dekryminalizacja pomocy w aborcji byłaby dla kobiet znakiem, że jest o co walczyć. Wiadomo, że ustawa czekałaby na podpis nowego prezydenta – ale wtedy kobiety miałyby już czego bronić i być może byłyby znacznie bardziej skłonne pójść w przyszłym roku do wyborów i wybrać prezydenta, o którym wiadomo, że tę gotową ustawę podpisze. To byłby konkret, nie mglista obietnica.
czytaj także
Takiej myśli jednak u polskich biedaliberałów nie widać. Politycy rządzącej koalicji są święcie przekonani, że głos kobiet i wszystkich środowisk lewicowych (lub chociaż trochę bardziej postępowych od dzisiejszego status quo) mają w kieszeni. Teraz wyraźnie zabiegają o względy wyborców prawicy, którzy coraz skwapliwiej wyrażają poparcie dla Konfederacji.
Idąc tą drogą, mogą przegrać wszystko, ale ich przegrana będzie naszą stratą.