Nadmierna turystyka to m.in. inflacja, rosnące ceny mieszkań na wynajem, spadek jakości codziennego życia. Ale podróżując można czynić dobro, a przynajmniej minimalizować koszty, jakie przez nasze wybory ponoszą mieszkańcy miejsc, które odwiedzamy.
W czerwcu byłam na Teneryfie i nie mogłam nie zauważyć wymierzonych również we mnie napisów na murach: „turyści do domu”, „koniec z masową turystyką”, a nawet „zjeść turystów”. Podobne widziałam parę lat temu na Majorce.
Na Wyspach Kanaryjskich i Balearach jest ładnie, ciepło i stosunkowo tanio, więc każdego roku odpoczywają tam dziesiątki tysięcy polskich urlopowiczów, nie tylko ponadprzeciętnie uprzywilejowanych ekonomicznie. Ze świata przyjeżdżają jednak miliony: tylko w 2023 roku Teneryfę odwiedziło łącznie 5,6 mln turystów, Gran Canarię 3,6 mln, Majorkę 12,4 mln, a całą Hiszpanię w sumie 85 mln.
Turyści, do domu! Czyli jak masowa turystyka zmienia Barcelonę
czytaj także
Hiszpania wiedzie obecnie prym, jeśli chodzi o protesty przeciwko turystyce w obecnym kształcie, ale protestują też na przykład Lizbona i Ateny. W Barcelonie wywrócono ostatnio wóz policyjny, a zagranicznych turystów wychodzących z restauracji oblano farbą z pistoletów na wodę. Napisy na murach są zwykle dziełem lokalnych anarchistów (często pojawia się kółko z wpisaną literą „a”), ale na ulice wychodzą tzw. zwykli ludzie – w większości studenci, ale też rodziny i osoby starsze. Na banerach widać hasła takie jak „turyści, szanujcie naszą ziemię”, „moja wyspa, moja przyszłość”, „raj zepsuty przez rząd”.
Skąd ta wrogość? Nadmierna turystyka to m.in. inflacja, rosnące ceny mieszkań na wynajem, ale też spadek jakości codziennego życia. – W najpopularniejszych turystycznych ośrodkach zderzają się dwa tryby życia: czas wypoczynku przybyłych oraz czas pracy i codziennego funkcjonowania miejscowych. Ci pierwsi, imprezując do późna, uniemożliwiają odpoczynek drugim. Turyści produkują śmieci, zwiększając koszty ich wywozu, nadmiernie zużywają wodę – mówi mi prof. UAM Natalia Bloch, antropolożka z Instytutu Antropologii i Etnologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. I dodaje:
– Podczas urlopu jesteśmy skłonni więcej wydawać na jedzenie i rozrywkę, przez co ceny idą w górę. Przyjezdni zapłacą też więcej za krótkoterminowy wynajem mieszkania, zwłaszcza że znaczna ich część pochodzi z państw o wyższym PKB i wyższych średnich zarobkach niż państwa goszczące. Istotne są też różnice w kursach walut i związana z nimi większa siła nabywcza turystów. Stąd zresztą zarzuty o neokolonializm i pogłębianie globalnych nierówności ekonomicznych, podnoszone właściwie od początku istnienia krytycznych społecznych studiów nad turystyką.
Na jednym ze zdjęć z demonstracji na Teneryfie zauważam hasło „jeśli żyjemy dzięki turystyce, to dlaczego nie jesteśmy bogaci?”. Wśród przyczyn prof. Bloch wymienia hegemonię ulokowanych na globalnej Północy biur podróży: – Składają oferty pakietowe, które uwzględniają przeloty, noclegi, wyżywienie i rozrywki w hotelu czy kurorcie. Ze względu na masowość sprzedawanych wycieczek, biura te mogą wynegocjować od dostawców niższe ceny, a turyści nie wydają pieniędzy poza miejscem zakwaterowania. W rezultacie, w przypadku ofert all inclusive, nawet od 70 do 90 proc. pieniędzy, jaką wydają turyści, trafia do zagranicznych firm, miejscowi niewiele na tym zyskują.
Chcąc ograniczyć negatywny wpływ swojej podróży na sytuację mieszkańców, możemy chociażby wynająć pokój w niedużym pensjonacie z lokalnymi strukturami własności, jeść poza hotelem, kupować miejscowe wyroby. Oczywiście nie każdy może sobie pozwolić na wydatek choć trochę większy niż najtańsza oferta wielkiego biura podróży, odpuszczę sobie więc wyższościowe pohukiwanie na „januszy” i „Polaków cebulaków” wraz z doradzaniem, by wybierali Mazury zamiast Teneryfy. To, na co stać nas wszystkich, to traktowanie miejscowych tak, jak sami chcielibyśmy być traktowani, szacunek dla lokalnej przyrody, nie śmiecenie czy oszczędzanie wody.
Takie jednostkowe starania nie zastąpią jednak rozwiązań systemowych. A te wprowadza coraz więcej popularnych wśród turystów miast. Już w 2021 roku Barcelona – jako pierwsze europejskie miasto – zakazała wynajmu prywatnych pokoi na mniej niż 31 dni. Palma de Mallorca zakazała wynajmu turystycznego w budynkach mieszkalnych. Gospodarze wystawiający oferty przez okryte złą sławą AirBnb mogą wynajmować tylko domy jednorodzinne.
Portugalia od 2023 roku wstrzymała wydawanie licencji na wynajem przez Airbnb (z wyjątkiem obszarów wiejskich). Wszystkie licencje na wynajem wakacyjny trzeba odtąd odnawiać co pięć lat. Wprowadzany jest również nowy system kontroli cen wynajmu, a właściciele lokali mają otrzymywać ulgę podatkową za przekształcanie swoich nieruchomości z powrotem w zwykłe mieszkania i domy.
W czerwcu 2024 roku premier Grecji Kyriakos Mitsotakis zapowiedział pracę nad ograniczeniem kursów statków wycieczkowych na popularne wyspy, w tym na Santorini i Mykonos. Zaś w lipcu mieszkańcy Lizbony, zrzeszeni w Ruchu na rzecz Referendum Mieszkaniowego, ogłosili, że zebrali liczbę podpisów niezbędną, by wnioskować o organizację miejskiego referendum. Jeśli do niego dojdzie, głosujący zadecydują, czy Rada Miasta będzie musiała anulować wszystkie licencje na wynajem turystyczny, przywracając nieruchomości do użytku mieszkalnego.
Mroczna turystyka
Jedną z alternatyw wobec wakacji organizowanych przez biura podróży z globalnej Północy jest m.in. dark tourism, czyli mroczna turystyka. Ma złą sławę, bo przyciąga osoby, które pociąga śmierć i ludzkie krzywdy. Ale też niskie ceny, bo branża turystyczna w miejscach, w których doszło np. do zamachu terrorystycznego, konfliktu zbrojnego czy przez które przeszło tsunami, zwykle przeżywa kryzys i robi wszystko, by przyciągnąć gości.
O ile więc nie korzystamy z usług biur ulokowanych na globalnej Północy i wydajemy pieniądze na miejscu, to nasza ciekawość, nawet jeśli uznać ją za niezdrową, może mieć pozytywne efekty. Zwłaszcza jeśli zamiast uprawiać zwykłe gapiostwo wykorzystamy urlop, by podnosić świadomość ludzkich dramatów i niesprawiedliwości w odległych miejscach świata, choćby pisząc o nich w mediach społecznościowych czy rozmawiając z rodziną i znajomymi. Możemy też udostępniać zbiórki pieniędzy bądź samodzielnie je organizować.
Nagi pies peruwiański, czyli utracony przywilej płacenia podatków
czytaj także
Dotyczy to również wyjazdów do Ukrainy. Czy to wypada? – pytała ostatnio na łamach Krytyki Politycznej Kaja Puto. I odpowiedziała: „Odwiedzenie Ukrainy to sposób na wsparcie mieszkańców ogarniętego wojną kraju – niekoniecznie najlepszy, ale niewątpliwie jeden z. UNESCO szacuje wojenne straty ukraińskiego sektora turystyki i kultury na niemal 20 miliardów dolarów. Mimo to znaczna część infrastruktury turystycznej funkcjonuje – chociażby na potrzeby lokalnych turystów. Najczęściej podróżują oni z położonego bliżej linii frontu wschodu na bezpieczniejszy zachód kraju”. Należy przy tym pamiętać, że nie istnieje obecnie coś takiego jak bezpieczny wyjazd do Ukrainy. Jeśli chcemy, by nasza obecność tam stanowiła wsparcie, a nie obciążenie, powinniśmy zapoznać się z zaleceniami dostępnymi np. tutaj.
Zapytałam Kaję, czy nie obawia się, że takie wyjazdy mogą normalizować sytuację wojny. – Mówienie o normalizacji stanu wojny przez turystę pociąga za sobą krytykę obywateli Ukrainy, którzy chodzą do restauracji, na imprezy, wydają pieniądze na przyjemności czy właśnie podróżują po kraju. Ten temat bardzo polaryzuje cywili i wojskowych, którzy wracają z frontu bez nogi i są w szoku, że życie toczy się dalej. Ponadto takie ujęcie problemu przypomina mi prawicowe argumenty przeciwko muzeum II wojny światowej: że o wojnie powinniśmy opowiadać tylko w kontekście broni, bomb, oręża, chwały, bohaterstwa, patriotyzmu, ofiar, trupów itd., a pokazywanie życia cywili i wojennej demoralizacji nie tylko katów, ale również ofiar, rozmywa ten obraz. Dla mnie taka inżynieria jest nie do przyjęcia. Raczej upatrywałabym wartości w pokazywaniu różnych twarzy wojny. Nasze kody kulturowe i tak są martyrologiczne
W swoim artykule Kaja przywołuje słowa Mariny Oleskiw, szefowej ukraińskiej Państwowej Agencji ds. Rozwoju Turystyki, która w rozmowie z CNN powiedziała: „Początkowo byliśmy bardzo przeciwni podróżom na tereny wyzwolone spod okupacji. Dla mieszkańców było to bowiem traumatyczne doświadczenie. Ale dzisiaj widzimy zmianę. Ludzie są gotowi opowiadać światu o heroizmie Ukraińców i zbrodniach Rosjan”.
czytaj także
Dochodzi tu kwestia nierzadko przedmiotowego traktowania miejscowych – i dotyczy to nie tylko podróży, które można zaliczyć do kategorii dark tourism. – Od końca lat 80. podejmowane były próby umoralniania turystyki, czyli nadawania jej głębszego sensu i czynienia użyteczną, nie tylko jeśli chodzi o kwestie materialne. Było to odpowiedzią na oskarżenia kierowane pod adresem turystyki, m.in. o przedmiotowe traktowanie przez turystów mieszkańców odwiedzanych regionów, instrumentalizację kontaktu turystycznego i sprowadzanie go do relacji klient-usługodawca, redukowanie miejscowych do elementu krajobrazu. Warto zatem przynajmniej nauczyć się podstawowych zwrotów w języku regionu, do którego jedziemy, nawiązywać partnerski dialog z mieszkańcami, traktować obsługę hotelową, sprzedawców i kelnerów z szacunkiem – mówi Natalia Bloch.
Lekceważące traktowanie to także m.in. fotografowanie lokalsów bez pytania o zgodę, czego warto się wystrzegać niezależnie od tego, czy jedziemy na egzotyczną wyspę, czy na wyzwolone tereny Ukrainy. W tym drugim przypadku należy też pamiętać, by nie fotografować infrastruktury krytycznej, sprzętu wojskowego i żołnierzy, świeżych zniszczeń czy służb przy pracy.
Podróże solidarnościowe
Coraz większą popularnością cieszy się też justice i solidarity tourism (nazwy często używane wymiennie), czyli turystyka na rzecz sprawiedliwości i turystyka solidarnościowa, która – jak zauważa Bloch – może częściowo nakładać się na turystykę „mroczną”. W jej ramach organizowane są wycieczki do takich miejsc, jak obozy uchodźców.
– Idea jest taka, że jako osoby z państw uprzywilejowanych mamy pewne moralne zobowiązania i możemy podróżować z uwzględnieniem redystrybucji zasobów i kapitałów – mówi antropolożka. – Prowadziłam badania m.in. w indyjskiej Dharamsali, gdzie znajduje się obóz uchodźców tybetańskich, a także w wiosce Hampi, gdzie dochodzi do wysiedleń, bo obszar ten został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Dla mieszkańców bliskie relacje z turystami są źródłem indywidualnego wzmocnienia, ale też pozwalają im pozyskiwać sojuszników w walce o swoje prawa.
czytaj także
Bloch prowadziła w Dharamsali badania na temat tego typu turystyki. Wyróżnia trzy poziomy solidarnego podróżowania: – Jeden to kupowanie zaangażowanych pamiątek nawiązujących w rozmaity sposób do hasła „Wolny Tybet”. Kreatywność uchodźców i uchodźczyń w tym względzie jest niebywała. Jeżdżę tam od kilkunastu lat, za każdym razem robię obchód po sklepikach i straganach. Wszystko ma charakter użytkowy: są czapeczki z daszkiem na lato, czapki zimowe, szaliki, t-shirty, bluzy. Turyści, kupując te rzeczy i nosząc je, obdarowując nimi znajomych i przyjaciół, stają się nośnikami sprawy tybetańskiej.
Drugi poziom to oferta edukacyjna dla turystów. – Zajmuje się tym mnóstwo lokalnych organizacji. Robią np. wieczory filmowe o Tybecie, z pizzą lub momo. Można wpaść na spotkanie o łamaniu praw człowieka przez Chińską Republikę Ludową, a nawet zgrać sobie wyświetlaną prezentację i pokazać ją w swoim kraju. Wolontariusze krążą po uliczkach i rozdają ulotki, przyciągając również te osoby, które przyjechały do Dharamsali na wakacje czy ze względu na Dalajlamę. To może stać się podstawą do budowania solidarności i późniejszego zaangażowania na rzecz danej sprawy. Poziom trzeci to możliwość udziału w pełni zorganizowanych przez społeczność uchodźczą solidary tours, czyli wycieczkach solidarnościowych, które pozwalają uczestnikom poznać codzienne życie diaspory.
czytaj także
W ramach turystyki solidarnościowej można też wybrać się do obozu uchodźców palestyńskich lub na terytoria okupowane przez Izrael. Zajmuje się tym np. Alternative Tourism Group. To organizacja pozarządowa z siedzibą w Beit Sahour, która specjalizuje się w wycieczkach i pielgrzymkach. Wśród swoich celów wymienia m.in. modyfikowanie masowej turystyki do „ziemi świętej” w kierunku turystyki zorientowanej na ludzi; dbanie o bezpośrednie kontakty turystów z Palestyńczykami celem podniesienia świadomości na temat palestyńskiej kultury, historii i polityki, w tym izraelskiej okupacji; obalanie stereotypów na temat Palestyńczyków, które dominują na Zachodzie; osiągnięcie równowagi między przychodami palestyńskiego i izraelskiego sektora turystycznego poprzez wykorzystanie palestyńskiej infrastruktury, takiej jak hotele, restauracje, transport czy przewodnicy.
– Musimy pamiętać, że turystyka, obok migracji, jest współcześnie najbardziej rozległym polem kontaktów międzykulturowych i ma wielką siłę oddziaływania. Spotkania, które miałam okazję obserwować, prowadziły do nawiązywania relacji o emancypacyjnym wręcz potencjale. Nie warto demonizować turystyki jako takiej. Lepiej zastanawiać się, jak jeździć w sposób bardziej odpowiedzialny i etyczny – podsumowuje Bloch.