System produkcji żywności traci stabilność podobnie jak globalne finanse przed 2008 rokiem. Ale tu nie spodziewajmy się bailoutu, bo nie da się wyprodukować dzisiaj przyszłej żywności. Michał Sutowski rozmawia z George’em Monbiotem, autorem wydanej przez Krytykę Polityczną książki „Regenesis. Jak wyżywić świat, nie pożerając planety”.
Michał Sutowski: Od lat 60. XX wieku liczba głodnych i niedożywionych ludzi na świecie spadała – aż do roku 2015, kiedy znów zaczęła rosnąć. O co chodzi? Czy to osiągnięcie liczby 7,5 mld mieszkańców Ziemi sprawiło, że zaczyna brakować żywności? Czy jest nas po prostu za dużo?
George Monbiot: Nie w tym rzecz – skala produkcji żywności daleko przekroczyła skalę wzrostu ludności na świecie. Owszem, w latach 50. i 60. panował pesymizm w kwestii możliwości wyżywienia całego globu, a wielu ekspertów spodziewało się masowego głodu. To jednak w ogóle nie nastąpiło. W świecie, gdzie jest nas 8,1 miliarda, wciąż mamy dużo mniej głodujących niż w roku 1963, kiedy się urodziłem i kiedy było nas tylko 3,2 miliarda. To zresztą nic dziwnego w kontekście faktu, że w latach 1961–2014 produkcja zbóż wzrosła o 280 procent, podczas gdy liczba ludności tylko o 136 procent.
Mamy zatem wzrostu wydajności produkcji, a zboża mamy na głowę dwa razy więcej niż kiedyś. To czemu znów go brakuje? Czemu głodu znów jest więcej?
Bo cały globalny system żywnościowy zrobił się niestabilny. W praktyce to znaczy, że wstrząsy w różnych jego miejscach uderzają w kraje najbiedniejsze i powodują lokalne wzrosty cen, nawet jeśli na poziomie globalnym te ceny pozostają umiarkowane. To zjawisko widać od około ośmiu lat, a towarzyszy mu wzrost głodu na świecie na skalę, która równa się cofnięciu mniej więcej 10 lat postępu w tym obszarze. To bardzo niepokojące nie tylko dlatego, że głód sam w sobie jest zły, ale również ze względu na to, co to znaczy dla całego systemu.
Czyli co właściwie? Że jest niesprawiedliwy?
To sugeruje, że globalny system żywnościowy może być w fazie migotania. Migotaniem teoretycy systemów nazywają sytuację, kiedy system zbliża się do punktu przełomu, a zmienne na wyjściu zaczynają się gwałtownie wahać. A to właśnie obserwujemy dzisiaj.
Globalizację handlu żywnością uzasadniano między innymi tym, że dostęp do dóbr wyprodukowanych na innym końcu świata zmniejsza niebezpieczeństwo, że w wyniku jakiejś klęski żywiołowej dojdzie do głodu – bo w każdej chwili, choć nie za darmo, można sprowadzić jedzenie skądinąd. Nie mówiąc o tym, że mamy więcej rodzajów żywności do wyboru – jak są akurat gorsze zbiory ryżu, to można jeść kukurydzę itp. To wszystko miało zwiększać stabilność systemu. Czy faktycznie globalizacja zwiększyła jego kruchość i chwiejność?
Globalizacja sprawiła jedno i drugie. Globalny handel żywnością faktycznie był jednym z głównych czynników ograniczających liczbę i skalę klęsk głodu do poziomu nienotowanego wcześniej w historii – w sensie odsetka ludzi umierających z tego powodu na całym świecie. Dopiero od pewnego momentu handel globalny zaczyna podkopywać odporność systemu. Ułatwienia w handlu były bowiem realne – te same standardy regulacyjne w obrocie żywnością na całym świecie, ta sama wielkość kontenerów, te same parametry torów kolejowych i urządzeń portowych, no i wymogi jakościowe dotyczące jakości produktów.
No i to, jak rozumiem, przyspiesza transport i ogranicza cenę towarów wożonych choćby z drugiego końca świata.
Tak, tyle że w pewnym momencie 90 procent globalnego handlu zbożem znalazło się w rękach czterech korporacji. I teraz, jeśli towary można kupować gdziekolwiek i przerzucać łatwo na drugi koniec świata, to to samo dotyczy wstrząsów dla systemu – jak coś się wydarzy w jednym miejscu na Ziemi, to nic nie powstrzyma transmisji wstrząsu na cały świat. To sytuacja bardzo podobna do tej z 2008 roku i kryzysu globalnego systemu finansowego.
WTF! Brytyjski celebryta miał romans z młodszym kolegą! (A światu kończy się jedzenie)
czytaj także
A jednak w 2008 roku świat znalazł sposób na – lepsze czy gorsze, ale jednak zarządzanie kryzysem. Luzowanie ilościowe pieniądza na Zachodzie, inwestycje publiczne w Chinach, to wszystko jakoś pozwoliło w końcu wyprowadzić świat z recesji…
Tak, dosłownie w ostatniej chwili – to była kwestia godzin, najwyżej dnia – dokonano bailoutu, bez którego cały system mógłby się zawalić. Oczywiście, żeby przywrócić go do względnie bezpiecznego stanu, trzeba było dosypać do systemu dużo większą ilość pieniędzy niż ta, która początkowo odpowiadała za wstrząs. Bo przecież na tle wartości globalnych przepływów finansowych cały amerykański kryzys rynku kredytów subprime był relatywnie niewielki. Tak czy inaczej, to było możliwe dlatego, że mowa tu o finansach – można wyratować system finansowy, po prostu kreując przyszły pieniądz, bo do tego sprowadza się tzw. luzowanie ilościowe banku centralnego, czyli skup papierów dłużnych od państwa lub innych podmiotów na rynku.
A w systemie żywnościowym?
No to chyba jasne – nie możesz wyratować systemu żywnościowego, produkując przyszłą żywność…
Ale dlaczego właściwie system żywnościowy doszedł do swego tipping point, punktu przełomu?
Przyczyny problemu to nie to samo co doraźne wstrząsy, które mogą doprowadzić system do przeciążenia. Na gruncie teorii systemów te głębokie przyczyny to, po pierwsze, redukcja różnorodności.
W sensie bioróżnorodności?
Tu chodzi o ujednolicenie i standaryzację aktorów i sposobów działania w systemie, kiedy mamy cztery wielkie korporacje i cztery rodzaje zbóż – pszenicę, ryż, kukurydzę i soję – które odpowiadają za 60 procent kalorii spożywanych na świecie. Dalej, to redukcja redundancji, czyli nadwyżkowych mocy systemu; lokalnie przechowuje się dużo mniej żywności niż kiedyś, produkty są dostarczane just-in-time, na ostatnią chwilę, by ograniczyć koszty magazynowania. Raz, że dokładnie nie wiadomo, ile żywności mamy w zapasie, bo magazynowanie jest w dużej mierze sprywatyzowane, a dwa, że choć ogólny poziom zapasów może być wystarczający, to nie tam, gdzie akurat ludzie potrzebują jedzenia.
Kolejny problem to redukcja modularności, czyli przegród między działami i obszarami systemu, które utrudniłyby transmisję wstrząsów. Dalej: redukcja bezpieczników, czyli np. regulacji rządowych, które przynajmniej spowolniłyby konsolidację systemów w rękach kilku właścicieli, no i wreszcie redukcja podsystemów zapasowych, które sprawiały kiedyś, że te same funkcje wypełniało się na różne sposoby.
czytaj także
To są problemy właściwe dla każdego złożonego systemu?
To wszystko analogicznie pasuje do sytuacji w systemie finansowym. Przed 2008 rokiem różnorodności było coraz mniej, bo każdy bank zaczął stosować tę samą strategię, oczywiście dążąc do maksymalnej efektywności. To było korzystne i racjonalne dla każdego banku z osobna, ale złe dla systemu, bo zaczęło w nim brakować poduszek powietrznych i marginesów bezpieczeństwa. Co więcej, wraz z integracją operacji bankowych poszczególne miejsca w systemie nie były już oddzielone od innych. Skoro wszyscy robią to samo, a posunięcia jednych oddziałują automatycznie na innych; skoro nie ma alternatywnych sposobów działania – no to system jako całość robi się niesłychanie kruchy.
Do kwestii ekonomii politycznej systemu żywnościowego jeszcze wrócimy, tymczasem zapytam o aspekt środowiskowy. Mówiąc o kryzysie klimatycznym, często przywołujemy bardzo spektakularne zjawiska, które mają go ilustrować – częste burze i tornada, przedłużające się susze, obniżenie stanu wód w rzekach czy zakwaszenie oceanów. Pan używa przykładu mniej znanego, choć bardzo groźnego, tzw. dust bowl, czyli burzy pyłowej. Dlaczego?
Dust bowl to rzeczywiście ikoniczna forma katastrofy środowiskowej, a piszę o niej, ponieważ dotyczy być może najważniejszego, choć często pomijanego i zaniedbywanego z ekosystemów, czyli gleby.
A czemu najważniejszego?
Bo tak się składa, że 99 procent kalorii, jakie spożywamy, pochodzi właśnie stamtąd, a dust bowl to klasyczny przejaw gwałtownego załamania się systemu złożonego. Stabilność gleby utrzymywana jest dzięki naturalnej strukturze zbudowanej z żyjących w niej organizmów, ale jej strukturalna odporność może się załamać w zadziwiająco krótkim czasie.
Z jakiego powodu?
Najczęściej z powodu intensywnej, nienaturalnej eksploatacji. Kiedy na przykład trawiasty step, na którym pasły się dzikie bizony, zostanie zamieniony w ranczo dla wielkich stad bydła, a potem jeszcze w grunt orny, jakąś monokulturę rolną zasilaną nawozami i wodą z zewnątrz. Plony przez wiele lat mogą być całkiem dobre, aż tu nagle wskaźniki erozji gleby mogą urosnąć 6 tysięcy razy i wtedy ona może zostać dosłownie wymieciona z powierzchni, co się wydarzyło wiele razy w historii. Najbardziej znany przypadek to zapewne amerykański stan Oklahoma i kilkanaście okolicznych w latach 30. XX wieku.
W Polsce ukazała się na ten temat książka Timothy’ego Egana, Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych. To się zdarzało częściej?
Oczywiście, choćby w czasach starożytnego Rzymu, kiedy spichlerzem imperium była Afryka Północna. Także tam burze pyłowe zdarzały się bardzo często, bo gleby niszczały ze względu na zbyt intensywne użytkowanie ziemi. Podobne zjawiska widzimy dzisiaj pod postacią tzw. pustynnienia, które szerzy się na całym świecie – właśnie poprzez całą serię małych burz pyłowych, oczywiście nie tak spektakularnych jak te opisane w Gronach gniewu Johna Steinbecka. Po prostu region po regionie tracą swoje gleby w zastraszającym tempie, zwłaszcza w Afryce Subsaharyjskiej. To jest wielkie zagrożenie dla globalnego bezpieczeństwa żywnościowego, choć ludzie wcale nie są go świadomi.
Czy w Europie dziś też grozi nam coś podobnego?
Cóż, akurat w Europie mamy sporo szczęścia, że nasze gleby są zasadniczo solidniejsze, a pogoda nie bywa tak ekstremalna jak w innych częściach świata. Mimo to obserwujemy gwałtowny spadek jakości gleb w wielu miejscach, przede wszystkim za sprawą przenawożenia, które narusza strukturę, za sprawą rozjeżdżania przez ciężki sprzęt, za sprawą utraty węgla organicznego poprzez wielokrotną orkę czy wreszcie użycie pestycydów, które zabijają przy okazji wiele organizmów glebowych. Gleba jest całkowicie zależna od swej struktury biologicznej, a więc od tych właśnie organizmów. I teraz jeszcze przy uprawach takich jak np. kukurydza, które przez wiele miesięcy w roku pozostawiają ziemię zupełnie odkrytą, wystawiają ją na zjawiska pogodowe – ziemia może wyjałowieć i wyerodować naprawdę szybko.
czytaj także
W wielu wykładach i wywiadach mówi pan coś takiego: ludzie spierają się o to, czy rolnictwo powinno być intensywne, czy ekstensywne, a tu problemem nie są przymiotniki, tylko czasownik. Czy to ma znaczyć, że powinniśmy zrezygnować z rolnictwa? I co wobec tego mamy jeść?
Faktycznie, ludzie niespecjalnie lubią o tym słuchać. Niemal każdy się zgadza, że intensywne rolnictwo to problem, zwłaszcza intensywna hodowla zwierząt, ale też intensywne zastosowanie chemikaliów w uprawach, ciężkiego sprzętu, zużywanie wody itp. W konsekwencji zakładamy, że należałoby raczej pójść w kierunku rolnictwa ekstensywnego. Rzecz w tym, że ono pociąga za sobą wiele innych problemów, na czele z tym, że z definicji wymaga większego areału ziemi. Bo przecież „ekstensywność” znaczy tyle co wykorzystywanie większej powierzchni do wyprodukowania tej samej ilości pożywienia. No i teraz przypomnijmy sobie, że zużywanie ziemi to jedna z najbardziej zaniedbanych kwestii środowiskowych, na którą każdy ekolog powinien być szczególnie wyczulony.
Dlaczego szczególnie?
Bo każdy hektar ziemi, który wykorzystujemy pod uprawy, to hektar, którego nie pokrywają już dzikie ekosystemy – a tak się składa, że systemy Ziemi zależą właśnie od ekosystemów dzikich. Jeśli tych ostatnich będzie zbyt mało, systemy Ziemi się załamią. A powtórzmy: największym zagrożeniem dla lądowych ekosystemów dzikich jest rolnictwo, w czym największy udział ma rolnictwo ekstensywne, zwłaszcza hodowla bydła i owiec na ranczach.
Czy chce pan nam powiedzieć, że rolnicy są większym zagrożeniem dla planety niż przemysłowcy?
Nie chcę obwiniać konkretnych ludzi, mówię o całym systemie żywnościowym, którego wszyscy jesteśmy częścią i za którego zmianę jesteśmy odpowiedzialni. Nie chodzi o to, by przypisać winę rolnikom, lecz uznać, że mamy z tym systemem problem. Inna sprawa, że wytworzyliśmy wokół rolnictwa coś w rodzaju moralnego pola siłowego, które nie pozwala go atakować. W efekcie nie stosujemy do niego tych samych standardów, jakich oczekujemy od innych branż – chętnie skrytykujemy przemysł wydobywczy, chemiczny, leśny czy producentów plastiku za wszystkie wyrządzane szkody, ale rolnictwa już niekoniecznie. Nawet jeśli to właśnie ono jest największym źródłem jakiegoś konkretnego problemu, poszukamy sobie innego winnego.
Parlament Europejski poświęcił przyrodę, by zadowolić lobby rolnicze i leśne
czytaj także
Jakiś przykład?
W Wielkiej Brytanii mamy potężny kłopot z zanieczyszczeniem rzek, więc ludzie są bardzo oburzeni i wściekli na przedsiębiorstwa zrzucające do nich ścieki. I słusznie są oburzeni, tyle że zrzut ścieków z kanalizacji to dopiero druga przyczyna skażenia rzek, a pierwszą jest intensywna hodowla bydła mlecznego i fermy kurczaków. O tym mało kto jednak mówi, bo to oznacza wejście na zakazane terytorium, swego rodzaju bluźnierstwo. Nie domagam się, żeby ludzie zaczęli atakować rolników, tylko żebyśmy byli realistami w kwestii źródeł problemów. A rolnictwo to największe źródło zniszczenia obszarów dzikich, wymierania gatunków, wyjałowienia gleb, zużycia wody słodkiej oraz wykorzystania ziemi – i jedno z największych źródeł zanieczyszczenia wód, powietrza i zmiany klimatu.
Może to dlatego, że dostrzegając szkody wyrządzone przez energetykę czy górnictwo, możemy sobie zarazem wyobrazić alternatywę. Ich zastąpienie nie jest proste, ale jednak wykonalne, wiemy jak, kwestią jest raczej tempo i koszt. A jeśli słyszymy, że od intensywnego rolnictwa gorsze jest tylko ekstensywne rolnictwo, to narzuca się pytanie: no i co z tego? Mamy przestać jeść? Czy powinno się zrobić nas, ludzi, mniej na planecie?!
Nie. Postawmy sobie za cel produkować więcej żywności przy mniejszej skali rolnictwa. Nie wzywam przecież do likwidacji rolnictwa ani produkcji żywności – musimy po prostu znaleźć sposoby produkowania jej przy mniejszym wpływie na środowisko. Bo jesteśmy naprawdę świetni, gdy chodzi o produkcję dużo większych ilości jedzenia, niż potrzebujemy, tyle że robimy to niebywałym kosztem dla środowiska, a i społecznym też. Trzeba zatem wymyślić, jak podtrzymać tak wysokie zbiory, ograniczając koszty ekologiczne. Właśnie o tym przede wszystkim jest Regenesis – o wynajdywaniu nowych sposobów produkowania żywności.
O takich alternatywnych sposobach mówi się od dość dawna, no i przede wszystkim się je praktykuje. Istnieje rolnictwo regeneratywne, skupione na pielęgnowaniu jakości gleby i ochronie jej przed wyjałownieniem; mamy ruchy na rzecz lokalnej produkcji i konsumpcji, czyli skrócenia dystansu od pola do stołu oraz wyboru żywności dostępnej sezonowo na miejscu zamiast sprowadzania całorocznie jedzenia z drugiego końca świata. No i wreszcie weganizm jako sposób życia, który postuluje koniec produkcji zwierzęcej – jak wiadomo, najbardziej energochłonnej ze wszystkich, ale też wymagającej najwięcej wody i ziemi. Czy te pomysły są dla pana inspirujące?
Zacznijmy od rolnictwa regeneratywnego – to pojęcie jest używane tak często, że zatraciło jakiekolwiek znaczenie, trochę jak kiedyś słowo „zrównoważony”. Nie ma jasnej definicji, a stosowane jest do całej masy praktyk, które z rzeczywistym dążeniem do regeneracji nie mają wiele wspólnego. Niemniej, z pewnością istnieją praktyki, którym warto się przyglądać, jak np. uprawa zbóż wieloletnich. Może ona mieć dużo mniejszy wpływ na środowisko, dając nieraz zbliżone plony. Ponieważ orze się ziemię kilka razy rzadziej, nie co roku, to i zużywa się mniej chemikaliów, dużo mniej wody, a sama roślina jest dużo odporniejsza na choroby i chwasty, ale także na rozmaite wstrząsy środowiskowe i pogodowe.
Inny pomysł to techniki uprawy warzyw i owoców bez udziału nawozów sztucznych i pochodzenia zwierzęcego, które proponuje np. Iain „Tolly” Tolhurst w swojej farmie na południu Oxfordshire – tam zamiast chemii czy zwożonego skądinąd obornika wysokie zbiory i odporność na choroby zapewniają głębokie korzenie odpowiednio dobranego miksu roślin i własny kompost.
To wszystko na razie rozwiązania na małą skalę, ale może bardziej praktyczne jest po prostu spożywanie tego, co się produkuje lokalnie? Nawet jeśli ta produkcja nie zawsze jest idealnie „regeneratywna”?
„Jedz lokalne produkty” to fajne hasło i oczywiście warto je głosić, choćby dlatego, że pomaga wzbogacić lokalne społeczności, a do tego przejrzystość całego łańcucha produkcji i konsumpcji jest większa – po prostu widzimy na własne oczy, jak i gdzie nasze jedzenie powstaje. Krótko mówiąc, gospodarka w ogóle powinna być na tyle lokalna, na ile to możliwe. Tyle że to nie rozwiązuje podstawowego problemu, bo nie wykarmimy świata produkcją z lokalnych gospodarstw.
Dlaczego?
Bo ogromne połacie świata są całkowicie zależne od żywności sprowadzanej skądinąd – na łamach „Nature food” opublikowano badanie, z którego wynika, że najmniejszy możliwy średni dystans transportu żywności, przy którym da się wszystkich wyżywić to… 2200 kilometrów. Ludzie, którzy promują tzw. agraryzm lokalny, stworzyli formułę na masowy głód – gdyby ich cele zostały kiedykolwiek zrealizowane, powrócimy do epoki klęsk głodu, tyle że gorszych niż świat kiedykolwiek doświadczył. Na mojej stronie znajduje się esej Okrutne fantazje dobrze nakarmionych o tym, jak bardzo niebezpieczna jest ta lokalistyczna fantazja oraz że przy okazji nie rozwiązuje naszych problemów.
czytaj także
Czyli miejsce produkcji żywności nie ma znaczenia?
Zależy, z jakiego punktu widzenia, bo jak mówiłem, lokalna produkcja może sprzyjać rozwojowi lokalnej społeczności. Niemniej wpływ transportu żywności na środowisko jest znacząco przeceniany, natomiast nie doszacowujemy skutków samej produkcji. Policzyłem, że kilogram suszonej fasoli trzeba by przewieźć wokół Ziemi 100 razy, żeby miała taki sam ślad węglowy jak kilogram wołowiny wyprodukowanej u sąsiada. Dlatego musimy baczniej przyglądać się temu, co jemy, a nie tylko, skąd to pochodzi.
To zestawienie – fasoli z wołowiną – prowadzi nas zatem do weganizmu jako pomysłu na uratowanie planety. Dobrze rozumiem?
Znów, zacznijmy od tego, że największy możliwy wpływ jednostki na środowisko uzyskujemy wtedy, gdy przejdziemy z diety opartej na produkcji zwierzęcej na dietę roślinną. Po prostu dlatego, że hodowla zwierząt ma nieproporcjonalnie wielkie skutki ekologiczne.
No więc?
Jako rozwiązanie globalne ta ścieżka daleko nas niestety nie zaprowadzi. Po prostu dlatego, że większość ludzi na świecie nie jest gotowa na tego rodzaju zmianę. Wolałbym, żeby byli gotowi, ale obecnie to idzie raczej w przeciwnym kierunku: kiedy ludzie się bogacą, chcą spożywać więcej produktów pochodzenia zwierzęcego, a tak się składa, że na świecie mamy coraz więcej zamożniejszych ludzi w krajach, w których przez dziesiątki i setki lat nie było ich na mięso stać.
Jako Polacy czy Francuzi, nie mówiąc już o Amerykanach, niespecjalnie możemy wypominać Hindusom czy Chińczykom jedzenie mięsa? Nie zdążyliście się go najeść, ale już za późno, bo trzeba ratować planetę?
Oczywiście. Liczba zwierząt hodowlanych rośnie o 2,4 procent rocznie, a liczba ludzi ledwie o 1 procent – czyli tych pierwszych będzie za 30 lat dwa razy więcej niż dziś. To jest prawdziwy kryzys populacyjny, zupełnie katastrofalny w wymiarze globalnym, bo ilość ziemi potrzebnej do hodowli na taką skalę dosłownie pożre nam planetę. A jednocześnie tacy ludzie jak ja nie mogą powiedzieć tamtym: jedzcie to co ja. Jestem weganinem, gotuję sobie fasolkę i tofu, jem mnóstwo warzyw i jestem bardzo zadowolony.
A inni nie mogą?
Ja jestem w ten temat mocno zaangażowany, całkiem nieźle gotuję, mam przestrzeń i czas na gotowanie – nie powiemy tego o zdecydowanej większości ludzi. Jeszcze dziś buduje się na świecie całkiem sporo domów, gdzie nawet nie ma kuchni! Takie aroganckie powiedzenie: róbcie to co ja – jeszcze z tym misyjnym zapałem, który cechuje wiele osób piszących na ten temat – to nie jest coś, co by zadziałało.
To co w zamian?
Musimy w maksymalnym możliwym stopniu ułatwić ludziom przechodzenie na produkty, które są w maksymalnym możliwym stopniu podobne do zwierzęcych – tak samo łatwe do przygotowania, a najlepiej jeszcze tańsze od nich. Tylko wtedy dokona się jakiś zasadniczy zwrot. Wciąż jednak do niego daleko, bo sprzedawane dziś zamienniki produktów zwierzęcych wciąż często są nie najlepszej jakości i zwykle są droższe.
czytaj także
Czyli koniec końców zdecyduje technologia? Jeśli będziemy w stanie wyprodukować te zamienniki w dobrej jakości, dobrej cenie i jeszcze, żeby to nie wymagało kolejnych milionów hektarów ziemi – to się uda?
Nie uważam, żeby technologia nam wystarczyła za wszystko, gdyż potrzebujemy zmiany politycznej, gospodarczej, bardziej sprawiedliwego i bardziej demokratycznego świata. Bynajmniej nie wierzę też, że ze zmiany technologicznej wynikną automatycznie wszystkie pozostałe. Co nie zmienia faktu, że bez niej też sobie nie poradzimy, a najważniejszą ze wszystkich innowacji będzie technologia fermentacji precyzyjnej.
Trochę mniej się o tym mówi niż o bateriach litowo-jonowych i napędzie wodorowym do autobusów… Do czego to właściwie służy?
Chodzi o warzenie mikrobów.
Słucham?
Fakt, pojęcie nie brzmi najbardziej przekonująco, ale jeśli rzecz rozwinąć, to wydaje się całkiem akceptowalne. Przez 12 tysięcy lat jako ludzkość wyspecjalizowaliśmy się w pozyskiwaniu coraz większej ilości pożywienia z zaledwie dwóch królestw przyrody, a więc roślin i zwierząt. Doszliśmy jednak do granic ich efektywności, bo w wielu miejscach uprawy osiągnęły już maksymalny możliwy poziom uzyskiwanych zbiorów i trudno wycisnąć z nich więcej. To samo dotyczy zwierząt – wystarczy sobie porównać wygląd kurczaka hodowlanego kiedyś i dziś. Te współczesne są nieraz tak ciężkie, że upadają na dziób, bo ich ciało nie jest w stanie utrzymać równowagi. Co więcej, jedną z głównych przyczyn, dla których rolnictwo szkodzi tak bardzo – zarówno środowisku, jak i dobrostanowi zwierząt – są nasze próby wyciśnięcia jeszcze trochę więcej wydajności z hodowanych zwierząt i uprawianych roślin.
Skoro tutaj doszliśmy do ściany, to gdzie jest wyjście?
Przez cały ten czas niewystarczająco zgłębiliśmy potencjał innych królestw organizmów żywych, przede wszystkim mikrobów. A mamy tam wręcz miliony potencjalnych kandydatów na bardzo odżywcze gatunki, których dotąd nie jedliśmy.
Może nie bez powodu…
Ale przecież spożywamy mikroby w wielu potrawach, a często wręcz świadomie je do nich wprowadzamy, jak w przypadku produkcji sera, jogurtu, piwa, chleba czy kapusty kiszonej – w polskiej kuchni też macie mnóstwo kiszonek, których bez bakterii fermentacyjnych by nie było. Nie dostrzegamy jednak potencjału mikrobów jako pożywienia samego w sobie, a ich potencjał jest wprost ogromny. Między innymi dlatego, że część ich gatunków pod względem składu białek i ich koncentracji jest dużo bliższa zwierzętom niż roślinom, a do tego nie są powiązane z innymi chemikaliami obecnymi w roślinach – w efekcie dużo łatwiej, taniej i szybciej niż z roślin można z nich wykonać produkty przypominające zwierzęce.
czytaj także
Już teraz można?
Nie wymaga to żadnego wielkiego przełomu technologicznego – tak naprawdę chodzi o proces warzenia, który znamy od tysięcy lat. Browarnictwo to jedna z najstarszych gałęzi przemysłu, prawdopodobnie poprzedzało samo rolnictwo. Instrumenty potrzebne do fermentacji precyzyjnej są zbliżone do tych, których używa się w zwykłym warzeniu, tylko bardziej – zgodnie z nazwą – precyzyjne, lepiej skalibrowane, nieco lepiej wyczyszczone. Ale przecież fermentację precyzyjną wykorzystuje się od ponad 40 lat przy produkcji rozmaitych substancji. Pochodzi z niej niemal cała insulina, jaką ludzie wstrzykują sobie na Ziemi, ale też podpuszczka do twardych serów, wiele witamin i enzymów.
I to wszystko da się zastosować do mikrobów jadalnych?
Tak jak powiedziałem, nie potrzebujemy tu żadnego przełomu technologicznego, musimy tylko dobrać gatunki, z których da się wyprodukować wysokobiałkowe jedzenie przy minimalnym wpływie na środowisko. Dzięki temu będziemy mogli wykorzystywać dużo mniej ziemi, dużo mniej wody i dużo mniej nawozów niż przy produkcji roślinnej czy zwierzęcej, ale też będziemy w stanie produkować żywność niemal gdziekolwiek. Jeśli faktycznie dążymy do ulokalnienia systemu żywnościowego – a są ku temu dobre powody – to da się to zrobić tak naprawdę wyłącznie poprzez fermentację precyzyjną.
A czego do niej potrzeba?
Źródła energii. Jeśli weźmiemy np. bakterie przetwarzające wodór lub metanol, to wszystko, czego im trzeba, to źródło prądu elektrycznego – bo on jest niezbędny do uzyskania wodoru, który jest też potrzebny do produkcji metanolu. No i tak się składa, że najczęściej głodujące narody zazwyczaj mają słońca w nadmiarze. Nadmiar słońca bardzo utrudnia uprawy roślin, ale ułatwia produkcję prądu. W ten sposób możemy ograniczyć skutki środowiskowe produkcji żywności, uwolnić dla dzikiej przyrody mnóstwo ziemi, a jednocześnie zredukować zależność danego kraju od importu żywności.
Jak się to ma do samych emisji gazów cieplarnianych? Czy sposób produkcji żywności, która uwalnia ziemię dla przyrody i sprzyja bioróżnorodności, zbiega się z innymi celami ekologicznymi? Są między nimi jakieś napięcia?
Zbiegają się bardzo dobrze, bo ze względu na pilność dekarbonizacji musimy myśleć nie tylko o redukcji samych emisji, ale także o wyciąganiu dwutlenku węgla z atmosfery – jak dotąd najszybsza, najtańsza i najbardziej wiarygodna metoda na to polega na renaturyzacji ekosystemów. Inaczej mówiąc, na uwalnianiu dużych połaci Ziemi od działalności rolnej i odtwarzaniu na nich lasów, mokradeł i innych układów wiążących węgiel.
A co ze zwiększoną produkcją energii elektrycznej? Skoro mamy to białko fermentować w fabrykach, a nie uprawiać na polu?
Owszem, zwiększona produkcja prądu na użytek produkcji żywności jest także wyzwaniem ekologicznym, bo trzeba będzie podstawić dużo dodatkowych turbin wiatrowych czy paneli słonecznych. Plusem jest jednak to, że np. do produkcji wodoru można wykorzystać nadwyżkowe moce – nocą wiatraki też pracują, a popyt na energię jest mniejszy.
czytaj także
To może również działać w przypadku energii jądrowej – elektrownie tego rodzaju muszą cały czas pracować na pełnej mocy z przyczyn ekonomicznych, nieraz powyżej aktualnego zapotrzebowania.
Zgadza się, do tego niektóre typy reaktorów wysokotemperaturowych chłodzonych gazem wytwarzają temperaturę wystarczającą do produkcji wodoru nawet bez elektrolizy, a więc dużo bardziej wydajnie. Podobnie jak w przypadku wieżowych elektrowni cieplnych korzystających z energii słońca.
Wszystkie lub prawie wszystkie technologie, o których pan mówi, wydają się mocno kapitałochłonne. To chyba istotne, skoro w globalnym systemie żywnościowym dziś mamy do czynienia z wielką koncentracją kapitału. Czy te rozwiązania nie grożą nam powtórką tego samego – fermentowane białko produkowane dzięki wielkim bezemisyjnym elektrowniom będzie mniej szkodzić planecie, ale dalej równie dobrze służyć reprodukcji nierówności i władzy na świecie?
Znów, to jasne, że technologia sama w sobie nie rozwiązuje problemów władzy i nierówności. Bardzo wiele z tych rozwiązań zostało opracowanych na uczelniach za państwowe pieniądze, a potem pozwalamy korporacjom korzystać z wyników badań, komercjalizować je i zamieniać na własność prywatną. I tak być nie może. Problem nie leży więc w samej technologii, lecz w tym, że rządy pozwalają korporacjom na niekontrolowany rozrost i zdominowanie całych sektorów gospodarki logiką prywatnego zysku.
czytaj także
Czyli podstawowe wyzwania, które rodzi obecny system żywnościowy, nie zostają unieważnione dzięki technologiom, które pan proponuje? Przynajmniej te ekonomiczne, bo oczywiście środowisku to mniejsze zużycie ziemi i emisje zrobią różnicę…
Jeśli w nowych warunkach chcemy mieć bardziej sprawiedliwą gospodarkę i mniej władzy korporacji nad demokracją, potrzebujemy również silniejszych praw antymonopolowych, za to słabszej ochrony prawa własności intelektualnej. To dotyczy w zasadzie ekonomii każdego sektora, ale żywności szczególnie – czy to w starym, czy nowym wydaniu. Precyzyjna fermentacja i inne technologie to wielki skarb dla ludzkości, ale tym bardziej nie możemy pozwolić garstce korporacji zawłaszczyć tego skarbu.
Do tego potrzebujemy polityki – bardziej partycypacyjnej i deliberacyjnej zarazem, która przeniosłaby demokrację z jej XIX-wiecznych ram w wiek XXI, odwróciła obecny trend w kierunku plutokracji i sprawiła, że rządy bliżej przyjrzą się egzystencjalnemu kryzysowi, jaki czeka ludzkość, zamiast słuchać sprawców tego kryzysu – przede wszystkim banków oraz koncernów paliwowych i żywnościowych. Nie dokona tego jedna partia ani jedna kampania, lecz tylko cały ekosystem różnych aktorów społecznych.
**
George Monbiot jest dziennikarzem i działaczem ekologicznym. Publikuje w „Guardianie”. W tym roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka Regenesis. Jak wyżywić świat, nie pożerając planety.