Nie ma czegoś takiego jak kompromis w kwestii ochrony przyrody. Nie da się troszeczkę zniszczyć środowisko, żeby pogodzić interesy wszystkich stron, bo w interesie nas wszystkich jest przetrwanie. A bez wody to niemożliwe – mówi Jan Mencwel.
Paulina Januszewska: Dlaczego osuszanie bagien jest faszystowskie?
Jan Mencwel: Bo świetnie wpisywało się w rozmaite ideologie totalitarne – w faszyzm także, na przykład we Włoszech. Benito Mussolini osuszył wielkie bagna pontyjskie, by zapewnić niezależność żywnościową Włochom. W ten sposób miał udowodnić swoją wielkość, bo podobny cel stawiali sobie rozmaici rządzący przed nim ale im się nie udało.
W Hydrozagadce piszesz też o II Rzeczpospolitej.
W dwudziestoleciu międzywojennym przeprowadzono w naszym kraju wielki projekt osuszania bagien na Polesiu. Powiedzieć o nim faszystowski to za dużo, ale na pewno można nazwać go nacjonalistycznym. Chodziło bowiem o to, żeby przez osuszenie mokradeł odzyskać ląd i wprowadzić tam etnicznie polskich osadników, czyli wpuścić narodowy klin pomiędzy Poleszuków, spośród których większość stanowili Rusini. Wszędzie tam, gdzie bagna i inne tereny podmokłe zamieniano w suche lądy, by lokować tam konkretne grupy, bardzo często chodziło o zyskanie przewagi nad mniejszościami albo próby ich unarodowienia.
Dlaczego II RP nie udało się osuszenie poleskich bagien? [rozmowa]
czytaj także
III Rzesza również – mówiąc łagodnie – nie przepadała za bagnami?
Cała propaganda hitlerowska była przesiąknięta wizją, że oto suchy Zachód toczy wojnę z mokrym Wschodem. Nawet niemieccy żołnierze, którzy jechali na front wschodni, opisując to, z czym stykali się w Polsce, używali metafor zwykle odnoszących się do wody, błota, mazi. Cytuję zresztą w książce pamiętnik SS-mana Leona Degrelle’a, który broni swojej cywilizacji przed wschodnią „falą”. Oczywiście prawdą jest, że Niemcy w czasie II wojny światowej zderzyli się z krajobrazem wtedy jeszcze bardzo podmokłym, bagnistym. Wilgoć jednak kojarzyła im się nie z bogactwem naturalnym, ale z dziczą, której muszą stawić czoła, i z potworami, które z tych mokradeł wypełzają, więc trzeba je pokonać.
W przeszłości mieliśmy z tego powodu wielkie kompleksy, które podsycała polska, progresywna inteligencja. Pozytywiści jako zwolennicy myśli modernistycznej również widzieli w nieuregulowanych, dzikich, swobodnie rozlewających się rzekach oraz wszędobylskich bagnach dowód naszego zacofania. Cytujesz ubolewającego nad tym Stefana Żeromskiego i rozpaczającą nad „rozlewiskami Warty pod Sieradzem” Marię Dąbrowską, która w zachodniej Europie oglądała same wyprostowane cieki. Tak w Polsce zaczął się proces, którego nikt przed tobą jeszcze nie opisał, czyli Wielkie Osuszanie. Co i dlaczego powinniśmy o nim wiedzieć?
Warto o tym mówić, bo Wielkie Osuszanie trwa do dzisiaj i odbywa się poza jakąkolwiek kontrolą społeczną. Rzeczywiście, 100 lat temu Polskę przecinało mnóstwo dzikich rzek, które płynęły tak, jak chciały, meandrowały, tworząc mokradła i łachy, przez co nie dało się przepłynąć żadnym większym statkiem. Uznano, że trzeba to wszystko przekopać i uregulować, a dodatkowo jeszcze zrobić coś z mokradłami i podmokłymi łąkami, wzmacniającymi przekonanie, że wody jest tu po prostu za dużo i żywioł ciągle z nami wygrywa.
Powiedzieliśmy mu więc: „dość tego!”.
Inteligencja z kolei dostrzegała na podstawie swoich obserwacji z wyjazdów na Zachód, ale i tego, co zszokowani podmokłością polskiego krajobrazu pisali o nas przedstawiciele zachodnich elit, różnice w podejściu do wody pomiędzy Polską a zagranicą. Wtedy można było to jeszcze uzasadniać racjonalnymi argumentami, a nie tylko kompleksami.
czytaj także
Tylko czym?
Faktem, że w cierpiącym głód społeczeństwie potrzebne były nowe tereny pod uprawę żywności. Mieliśmy także problemy z przenoszoną przez charakterystyczne dla obszarów bagiennych owady malarią oraz z wilgocią w domach powodującą inne choroby. Kryzys wodny oznaczał wtedy jej nadmiar. Obecnie, gdy nasz kraj wysycha, mówimy o deficycie. To znacząca różnica, ale w polityce państwa i wielkim biznesie pozostaje niezauważona – nadal osuszamy Polskę na potęgę
Realizując strategię sprzed wieku, zwyczajnie ignorujemy współczesne wyzwania i zarządzamy najcenniejszym zasobem tak, jak byśmy nadal mieli go za dużo, a większość terytorium Polski pokrywały kluczowe dla zatrzymywania wody w krajobrazie nieprzebyte bagna. To fikcja. Zdążyliśmy je osuszyć, zostawiając jedynie szczątki chronione – na szczęście – w rezerwatach i parkach narodowych.
Prof. Wiktor Kotowski, badacz mokradeł, mówi, że w Polsce osuszono 85 proc. obszarów podmokłych, z powodu których mieliśmy kompleksy wobec Zachodu, ale też że pozbywaliśmy się ich zapatrzeni w radziecką myśl inżynieryjną. Biorąc pod uwagę aktualne plany prostowania rzek, ta myśl wcale nie odeszła do lamusa. Może powinniśmy spojrzeć w innym, wciąż wschodnim, ale bliższym nam kierunku Litwy, która powołała nawet ministerstwo do spraw likwidacji zapór – głównego radzieckiego symbolu czynienia sobie wody poddaną? Czy nasza sąsiadka dobrze radzi sobie z kryzysem wodnym?
Tak, bo nie cierpi – jak my – na obsesję potęgi. Krążymy wokół różnych aspektów manii osuszania i regulowania. Mówiliśmy o jej faszystowskim charakterze, naszym polskim zapatrzeniu w Zachód, a z drugiej strony o jej ścisłym związku z radziecką techniką. Choć kierunki są różne, tak naprawdę mają wspólny mianownik – myślenie imperialistyczne. Polska do dziś jest ogarnięta marzeniami o zbudowaniu mitycznej, przestarzale rozumianej potęgi i na tym traci w przeciwieństwie do mniejszych państw, które takie aspiracje sobie odpuszczają. Zamiast gonić za działającymi na wyobraźnię, ale destrukcyjnymi w praktyce symbolami wielkości starają się stworzyć realny dobrobyt dla swoich obywateli. Litwa od dłuższego czasu rozbiera zapory wybudowane w czasach ZSRR. Robi to także Albania, która ostatnio powołała do życia pierwszy w Europie park narodowy w całości chroniący rzekę – Vjosę. Taką decyzję podjęła tamtejsza ministra środowiska Mirela Kumbaro. Na czele litewskiego resortu od zapór też zresztą stoi kobieta. Nieprzypadkowo zwracam na to uwagę. W całej opowieści o wodzie ważny, choć nieco ukryty okazuje się wątek władzy mężczyzn nad przyrodą.
Faszyzm i imperializm byłyby niczym bez patriarchatu, choć oczywiście trzeba zaznaczyć, że sama obecność kobiet w rządach nie wystarczy do tego, by ochronić planetę.
W książce opisuję chociażby Nową Zelandię i Jacindę Ardern, której mimo wielkich chęci i starań niestety nie udało się do końca przeprowadzić projektu ochrony, renaturyzacji i oczyszczenia rzek. Jednak tam rzeki, ale przynajmniej uzyskały one osobowość prawną, co można śmiało uznać za sukces, bo kodeksy też muszą zacząć dostrzegać przyrodę.
czytaj także
To wszystko jednak nie wydarzy się bez zerwania z reliktami przeszłości. Proponujesz, żeby je na przykład zburzyć, przy czym zaznaczę od razu, że bynajmniej nie masz tu na myśli wybudowanego przez Sowietów Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie.
Sprawa jest prosta. We Włocławku stoi gigantyczna betonowa zapora, która przegradza Wisłę i ma korzenie jak najbardziej radzieckie. Wprawdzie wizję ujarzmiania rzek spopularyzował i nakreślił polski inżynier Tadeusz Tillinger, ale wzorując się na rozwiązaniach i technologiach radzieckich. Sam zresztą pracował przy takich realizacjach. Pomysł na grodzenie naszej największej rzeki pojawił się u niego już w latach 20., poświęcił temu monumentalną pracę naukową, zakładającą inżynieryjny rozmach. Zmarł jednak w 1955 r. i budowy żadnej z postulowanych kilkunastu zapór nie doczekał. W PRL powstała tylko jedna, choć zakładano, że będzie ich czterdzieści. Celem było zamienić Wisłę w jedną wielką drogę wodną zamiast płynącej naturalnie rzeki.
To się – na szczęście – nie udało.
Ale nawet ta jedna tama we Włocławku ma bardzo destrukcyjny wpływ na ekosystem rzeki. Spowalnia jej oczyszczanie się, hamując m.in. potrzebny do tego procesu przepływ piasku i żwiru. Przede wszystkim jednak budowa zapory ostatecznie przypieczętowała wycofanie się z rzeki wielu gatunków ryb. Największym straconym fenomenem jest jesiotr, który zniknął z Wisły i z Morza Bałtyckiego, bo tama blokowała jego wędrówki tarłowe, wymagające kontaktu z dwoma rodzajami środowiska wodnego. Dlatego gdy słyszę, że trzeba się pozbyć dziedzictwa myśli radzieckiej w Polsce, to przyklaskuję, mówiąc: „wyburzmy zaporę we Włocławku”.
Może należałoby dodać: „i nie róbcie z Wisłą tego, co Rosja zrobiła z Wołgą”?
Wspominam w książce o Wołdze, bo wszystko, co wydarzyło się z nią w ciągu ostatnich 100 lat, jest jedną wielką katastrofą ekologiczną, a także humanitarno-społeczną – przy budowie zapór wysiedlano ludzi i wykorzystywano pracę niewolniczą, robotników przymusowych, przypłacających to śmiercią. Wołga została poddana tzw. „maksymalizacji”, czyli była na wiele sposobów zmieniana: przekopywana, betonowana, regulowana, przegradzana kolejnymi zaporami, by zwiększać swoją produktywność, czyli służyć za szlak handlowy oraz produkować prąd w elektrowniach wodnych. Kłopot w tym, że to okazało się całkowicie nieefektywne. Rzeka wysycha, więc ani żegluga, ani elektrownie nie działają zbyt dobrze, a za chwilę ich istnienie straci jakikolwiek sens.
Z pustej rzeki i Putin nie naleje.
To przestroga dla nas. Opisuję w książce sceny z różnych zakątków Rosji, gdzie na potrzeby tworzenia sztucznych zbiorników w sąsiedztwie zapór takich jak nasza we Włocławku zalano całe miejscowości. Te ostatnie obecnie z uwagi na spadek poziomu wody, nagle wyłaniają się na powierzchnię. To robi oczywiście wizualne wrażenie, bo z wody wystają na przykład nigdy nie zburzone wieże kościołów. Ale nazwałbym ten obraz raczej apokaliptycznym i bardzo nie chciałbym, byśmy podobnego doczekali się w Polsce.
Niestety, wiemy, że planów regulacji najważniejszych rzek nie tylko nie porzucono, ale po cichu realizuje się je choćby na Odrze, wprowadzając szkodliwe rozwiązania i betonowanie rzeki tylnymi drzwiami w ramach przyjętej niedawno specustawy. Dotyczy ona czegoś, co fałszywie nazywa się rewitalizacją. Dobrze, że na razie nikt jeszcze nie odważył się tego samego zrobić z Wisłą, ale prawda jest taka, że plan budowy drogi wodnej pozostaje aktualny i znajduje się w rządowych dokumentach. Przypomina o nim czasem Andrzej Duda, mówiąc, że barki na Wiśle będą sunąć tak, jak te na zamienionej w szlak handlowy, przez to wysychającej i zniszczonej ekologicznie rzece Jangcy. Nie zdziwmy się więc, jeśli w końcu PiS wyciągnie swój „genialny” pomysł naśladownictwa Chin i Rosji z szuflady.
Ale będzie nas przekonywać, że żegluga to przyszłość, hydroelektrownie działają i się opłacają, a gdy wody ubędzie, powiedzą, że dzieje się to samoistnie. Może nawet powołają się na zmianę klimatu. Czy wszystkie te tezy można z łatwością obalić?
Najwięcej sensu ma, rzecz jasna, twierdzenie, że w rzekach spada poziom wody. To prawda, ale w równym stopniu przyczynia się do tego regulacja rzek, zaburzenie obiegu wody w przyrodzie i jej naturalnej retencji. Tam, gdzie cieki nie są prostowane, tylko dzikie, rozlewają się na wchłaniające wodę i zasilane opadami okoliczne tereny. W okresie suszy i upałów to właśnie z nadrzecznych obszarów i mokradeł woda spływa powoli do rzeki, zasilając ją. Mitem jest natomiast twierdzenie, że woda z Ziemi znika bezpowrotnie. Co ciekawe, w Wiśle nie jest jej mniej niż na przykład 100 lat temu. Udowodnili to naukowcy z SGGW, wskazując jednocześnie, że dzięki zwlekaniu z regulacją tej rzeki mamy w Polsce jeden z nielicznych w skali Europy fenomenów, czyli obszar, którym przepływa wiele nurtów, tworzą się mokradła i wielki naturalny magazyn wody: Dolina Środkowej Wisły. Niestety robimy wszystko, by go zniszczyć, bo eksploatujemy rzekę na potęgę, wlewając do niej wody z kopalni, elektrowni, a – co najgorsze – wykopujemy z niej piasek. Wszystko to dzieje się za całkowicie bezrefleksyjną zgodą organów centralnych i samorządowych. Nic dziwnego więc, że latem widzimy obrazki wyschniętej na wysokości Warszawy rzeki, która przypomina strugę płynącą w piasku.
czytaj także
Czyli nie chodzi o susze i upały?
One tylko przyspieszają to, co zniszczył człowiek, a dokładniej wielki biznes, państwowe spółki, kopalnie. Gdyby pozwolić rzece płynąć swobodnie, nie zanieczyszczać jej i nie wjeżdżać w nią z koparkami, nie budować zapór i elektrowni, to dużo lepiej radziłaby sobie ze zmianami klimatu.
To po kolei: co jest nie tak z hydroenergią?
Przede wszystkim narracja, że hydroelektrownie produkują czysty, ekologiczny prąd. Nikt nie bierze pod uwagę konieczności zbudowania zapory i wylania w tym celu ton betonu i zniszczenia ekosystemu rzeki. W którym miejscu to jest przyjazne środowisku?
Żyjemy w kapitalizmie, więc wszystko musi być „rentowne” – a hydroenergetyka taka nie jest. Marcin Popkiewicz, analityk i specjalista w zakresie transformacji energetycznej, w książce na ten temat napisał, że produkcja energii w zaporach na rzekach się nie opłaca. Wyliczył, że nawet gdybyśmy przegrodzili zaporami wszystkie polskie rzeki, wygenerowalibyśmy tak mało prądu, że spokojnie można by machnąć na niego ręką. Zdecydowanie bardziej efektywne w tym zakresie są farmy fotowoltaiczne i wiatraki. To zresztą widać w innych krajach. Tam – na przykład w Rosji i USA – gdzie latami niszczono rzeki i stawiano elektrownie wodne, pochodzący z nich prąd stanowi zaledwie kilka procent w miksie energetycznym. W państwach, które w ostatnich latach postawiły na wiatr i słońce, odsetek OZE ma udział co najmniej kilkunastoprocentowy, a często i większy.
Podobny – zdaje się – mechanizm narracyjny dotyczy żeglugi.
Tak, bo pod płaszczykiem ekologii przemyca się bardzo szkodliwe projekty. Zresztą lobbyści branży transportowej zasiadają w rządzie i opowiadają, że naszymi rzekami barki będą pływać ekologiczne i bezemisyjne barki – tymczasem już dawno policzono, że najlepszą zieloną alternatywą dla przewozu towarów samochodami jest kolej, a nie żegluga. Aby przystosować do transportu nasze wysychające w obecnym klimacie rzeki, trzeba by je całkowicie przekopać, czyli po prostu zniszczyć i zapomnieć o czystej Odrze czy Wiśle, nad którymi można odpoczywać i w których można się kąpać. Nie trzeba tu zresztą wytężać wyobraźni, bo wystarczy wyjechać do dowolnego dużego miasta na Zachodzie typu Londyn, żeby zobaczyć, jak taka rzeka wygląda. Sam ostatnio byłem z kolei w Amsterdamie. Pod wieloma względami możemy jego mieszkańcom wielu rzeczy zazdrościć, ale gdy im mówię, że w Wiśle da się pływać, to otwierają oczy ze zdumienia, bo przez regulację cieków oraz rozwój transportu ani Amstel, ani IJ nie nadają się do celów rekreacyjnych.
Na premierze książki opowiadałeś o turystach z Zachodu, dla których polskie rzeki to wprost ewenement. Nie ma w tym przesady?
Wiem, że w Polsce trudno się czymś zachwycać albo stwierdzić, że coś nam wychodzi. Zniszczyliśmy mokradła, ale część rzek udało nam się jakimś cudem ochronić i należy o nich jak najbardziej mówić jak o skarbie narodowym, wcale nie takim małym i godnym pozazdroszczenia w dużych europejskich i bardziej rozwiniętych od nas krajach. Może więc zamiast myśleć kompleksami, wypadałoby docenić to, co mamy i robić wszystko, by rzek nie zniszczyć.
Widać, że coraz bardziej doceniamy nasze zasoby. Wystarczy spojrzeć na to, co wydarzyło się w Warszawie. Mieszkańcy uwielbiają spędzać czas nad Wisłą. Sądzę, że gdyby teraz ktoś stwierdził, że na jej nienaruszonych jeszcze naturalnych brzegach wybuduje bulwary, spotkałoby się to z ostrym protestem. Wydaje mi się, że generalnie dojrzeliśmy do pokochania dzikości rzek i zwłaszcza latem ta miłość daje o sobie znać nie tylko w stolicy, ale też nad Bugiem, Narwią, Wkrą, Liwcem czy Świdrem. I wcale nie trzeba pokonywać wielkich odległości od miejsca zamieszkania, żeby znaleźć nadającą się do kąpieli rzekę.
To dlatego mówisz o swojej książce „optymistyczna”, mimo że opowiada o kryzysie. Ale zanim spytam cię o źródło nadziei, wrócę jeszcze do zapomnianego piasku. Piszesz, że jego masowa eksploatacja napędzana głównie przez deweloperów stanowi jedną z głównych przyczyn widywania latem wyschniętej Wisły. W mediach usłyszymy jednak w tym kontekście raczej o braku opadów i katastrofie klimatycznej, a nie pazernych na piasek budimexach.
Rzeczywiście doszliśmy do pewnego paradoksu. Troska o klimat przebiła się do mainstreamowych mediów, ale bywa wykorzystywana do przykrywania rzeczywistych przyczyn problemu. Tak było do niedawna z wysychaniem jezior, za które miała odpowiadać zmiana klimatu, a nie kopalnie węglowe, która zatruwają wodę, marnują ją i przyczyniają się do tej zmiany.
Dzisiaj to samo mamy z Wisłą. Trwa fala upałów, więc niewykluczone, że poziom wody w Wiśle znów spadnie i do pewnego stopnia klimat, brak opadów i tak dalej rzeczywiście mają tu znaczenie. Ale świat nauki dobrze udokumentował proceder wydobycia na wielką skalę piasku z Wisły. Powoduje to obniżenie dna rzeki i powstawanie tak zwanych wybojów, utrudniających swobodną migrację materiałów – głównie właśnie piasku i żwiru – oczyszczających rzekę i stanowiących jej naturalny filtr, dzięki któremu mamy w Warszawie ujęcie wody prosto z rzeki. Kopanie piasku to wyciąganie tego filtra, a także doprowadzenie do sytuacji, w której woda coraz głębiej żłobi dno, a więc i opada. Wody Polskie – instytucja, która powinna temu przeciwdziałać – bezrefleksyjnie wydają jednak kolejne pozwolenia na eksploatację Wisły.
Nie mają dostępu do badań?
Myślę, że w ogóle o niego nie prosili. Ba, zapytałem przedstawicieli Wód Polskich, czy jako organ wyposażony w odpowiednie środki, a przede wszystkim zobowiązany do analizowania działań prowadzonych na rzekach, przeprowadzili jakiekolwiek własne badania, by ocenić ryzyko i konsekwencje wydobycia rzecznego piasku. Nie zrobili tego. Wysłali mi tylko listę wydanych przez siebie koncesji na wydobycie piasku, z których trudno się połapać, ile dokładnie milionów ton tego surowca jest wykopywanych z Wisły. Można tylko stwierdzić, że dużo. Na naszych oczach więc państwowa agencja przyklepuje kradzież wody społeczeństwu. Współodpowiadają za to największe firmy w tym kraju.
Głównym czarnym charakterem w Twojej książce i jednym z największych szkodników w zakresie pogłębiania kryzysu wodnego jest Zygmunt Solorz-Żak i należący do niego ZE PAK. Może – aby temu zaradzić – zamiast starać się za wszelką cenę oszczędzać wodę w kranie, powinniśmy jako obywatele przestać oglądać Polsat?
Bardzo zależało mi na tym, żeby przenieść punkt ciężkości z prywatyzacji odpowiedzialności na konieczność podejmowania działań systemowych i wyciągania konsekwencji wobec architektów i beneficjentów tego systemu. Zygmunt Solorz-Żak rzeczywiście jest taką postacią, choć nie przesadzałbym, że to szwarccharakter całej książki, raczej jednego rozdziału. Powiedzmy sobie jednak szczerze, że należąca do Solorza-Żaka spółka węglowa ZE PAK odpowiada między innymi za wysuszenie całego obszaru w okolicach Konina, gdzie kolejne kopalnie odkrywkowe doprowadziły do wyschnięcia jezior i wód gruntowych. Działo się to pomimo sprzeciwu lokalnej społeczności. Na szczęście jeden z protestów okazał się skuteczny na tyle, by zablokować jedną z najważniejszych i najbardziej szkodliwych odkrywek.
Ale Solorz-Żak zorientował się, że już nie wypada być tak jawnie nieekologicznym, więc przerzuca się na atom, zieloną energię…
…a do tego organizuje imprezy pod hasłami wzywającymi do ratunku planety. Jeden z takich festiwali – transmitowanych, oczywiście, w Polsacie, opisałem w książce. Widzowie mogli obejrzeć występy gwiazd i wysłać SMS o treści „Ziemia”, żeby wygrać rower elektryczny. To zielony kit w pigułce. Koncerny kłamią nam w żywe oczy, jedną ręką wskazując na ważkość przyrody, a drugą – eksploatując dekadami jej najcenniejsze zasoby i niszcząc klimat. Najgorsze jest chyba jednak to, że wielki biznes próbuje nam wmówić, że to my – jako indywidualne jednostki czy gospodarstwa domowe – powinniśmy oszczędzać wodę i być odpowiedzialni za mądre nią dysponowanie.
A nie powinniśmy?
Absolutnie nie chodzi mi o to, by zarzucić ekologiczne starania, bo każda osobista decyzja, by żyć mniej inwazyjnie dla środowiska, jest godna pochwały. Nie możemy jednak uwierzyć w narrację dużych firm, że kryzys hydrologiczny to nasza wina. Wystarczy spojrzeć na statystyki, które pokazują jasno, że zużycie wody w gospodarstwach domowych nie przekracza 12 proc. w skali kraju. Tymczasem przemysł odpowiada za 70. Jeśli więc chcemy uratować nasze zasoby wodne, to nawet eliminacja naszego wykorzystania jest niczym wobec tego, co robią choćby kopalnie. Bez ich zaangażowania nie wydarzy się żadna zmiana. Chciałbym więc, by czytelnik z mojej książki wyniósł przede wszystkim to, by ochrony naszych zasobów wymagał nie tylko od siebie, ale przede wszystkim od większych od niego podmiotów, w tym w pierwszej kolejności – od polityków.
Znajdujemy się w przedsionku wyborów parlamentarnych. Czy któraś z partii na opozycji ma jakieś sensowne propozycje radzenia sobie z kryzysem wodnym?
Jestem załamany tym, jak wygląda kampania wyborcza. Przez chwilę wprawdzie wydawało mi się, że może w końcu przebiją się w niej na pierwszy plan realne wyzwania i problemy, ale szybko straciłem złudzenia. Dominują sztucznie wymyślone i narzucone tematy, których celem jest zarządzanie strachem i zwiększenie polaryzacji, jak chociażby w przypadku migrantów. Mówi się o ich przyjmowaniu w kategoriach zagrożenia, choć tak naprawdę ich obecność w Polsce jest dla nas szansą rozwojową. Tymczasem wody mamy coraz mniej, wydajemy miliardy na projekty, które pogarszają sytuację i przechodzą bez większego echa.
Widzę wprawdzie jedną zmianę: partie polityczne zdają sobie już sprawę z wyzwań klimatyczno-ekologicznych, ale wciąż nie za bardzo wiedzą, jak sobie z nimi poradzić. Bardzo się ucieszyłem, gdy podczas którejś z konwencji KO Donald Tusk powiedział, że trzeba chronić mokradła i że wpisał ten postulat do swojego programu. Prawdopodobnie już o tym zapomniał, ale sam fakt, że taka deklaracja przeszła mu przez gardło, pokazuje jakieś prześwity świadomości na opozycji. Politycy zaczynają rozumieć, że muszą coś zrobić z kryzysem wodnym. Nie sądzę jednak, by uczynili to głównym punktem swojej kampanii. No chyba, że wydarzy się jakaś katastrofa.
Co dokładnie masz na myśli?
W świecie ze zmieniającym się klimatem przyszłość jest wysoce nieprzewidywalna. W każdej chwili może się okazać, że tydzień upałów zmieni się w miesiąc suszy. Jeśli tak, to na przykład uschną wszystkie uprawy, a rolnicy wyjdą na ulice, domagając się odszkodowań. Wtedy politycy będą musieli się zająć kryzysem wodnym. Wolałbym, żeby nie musiało dochodzić do dramatów. Wiemy jednak, jak jest.
Ale zdarzają się i takie przypadki jak Jezioro Gopło, które wyschłoby, gdyby nie protest społeczny. Skoro politycy są mądrzy dopiero po szkodzie, to może nadzieję i motywację do działania trzeba czerpać oddolnie? Znalazłeś takie pokrzepiające przypadki podczas pracy nad książką?
Z uwagi na to, że sam działam lokalnie w ruchu miejskim, uważam, że rzeczywiście najczęściej to na tym poziomie można osiągnąć małą zmianę w wielkiej sprawie. Obecnie scena polityczna krajowa jest tak zabetonowana, że naprawdę trudno jest cokolwiek przeforsować. Prawica dociska nam śruby w każdej niemalże sprawie, a przy tym cały czas ma szansę wygrać wybory. Co można zdziałać w takiej sytuacji?
No właśnie – co?
Warto rozejrzeć się wokół siebie i sprawdzić, jak wyglądają okoliczne zasoby wody. Może jest jakaś rzeczka-smródka do uratowania, może jakieś mokradło, którego ochrona powinna zainteresować lokalnych włodarzy. Sprawdźmy i naciskajmy tak, jak na przykład robi to jeden z bohaterów mojej książki. Daniel Petryczkiewicz zajął się rzeką Małą, o której jeszcze niedawno nikt nie słyszał, a dziś jest znana na całą Polskę. Przepływa przez las w Konstancinie i miała zostać wyprostowana, bo tak postanowiły Wody Polskie. Petryczkiewiczowi udało się storpedować ten pomysł, angażując w ochronę rzeki lokalną społeczność.
Innym przykładem jest rolnik z Wielkopolski, Patryk Kokociński, który w ciągu pięciu lat działaniami partyzanckimi nawodnił całą swoją okolicę, odtwarzając mokradła, imitując działalność bobrów i nasadzając drzewa na polach. Słowem, przywrócił temu obszarowi dzikość i teraz ma świetne plony. Przyjeżdżają do niego osoby z całej Polski, by się szkolić i naśladować jego strategię.
Dlaczego robił to – jak mówisz – po partyzancku?
Bo nie miał żadnego wsparcia od organów państwowych. Wody Polskie próbowały wręcz sabotować jego pomysły. Naciskał więc na lokalnych polityków, co tylko pokazuje, że czasem skuteczniej jest współpracować z samorządami, a nie władzą centralną. To jednak nie oznacza, że należy przestać wywierać presję na rząd.
Mam jednak wrażenie, że rozmowa o tym, co robić, żeby ratować wodę, klimat, planetę ciągle rozbija się o to samo pytanie: „jak skutecznie namawiać społeczeństwo do zaangażowania się w te fundamentalne dla naszego funkcjonowania kwestie?”. Często wtedy słyszę, że nie ma co psuć ludziom humoru i mówić o kryzysie, a z drugiej strony łagodzenie przekazu zafałszowuje alarmującą rzeczywistość. Gdzie tu znaleźć ten nieuchwytny złoty środek?
Nie odpowiem ci, bo sam jestem rozdarty. Jednak zdradzę ci coś, czego nauczyło mnie dziesięć lat aktywizmu i co pomaga mi go nie porzucać: to uczciwość wobec samego siebie i własnych emocji. Uważam, że nie należy ich w sobie tłumić, bo obawa o przyszłość i wściekłość na rządzących dają mi motywację do działania i możliwość odnalezienia osób, które czują podobnie.
czytaj także
Przekonałem się, że choćby walka o zielony skwer pod domem czy to jedno ukochane drzewo pozwala poczuć sprawczość i stworzyć wspólnotę. Nie kierowałbym się zatem bardzo wyrachowanymi strategiami na zasadzie: nie straszmy prawdą albo idźmy w totalny optymizm, bo to prędzej czy później uśpi czujność ludzi. Zamiast tego zwracajmy uwagę na emocje, bo to jest właśnie główny kapitał osób działających oddolnie. Nie chcę powiedzieć, że badania tego, co działa na ludzi, a co nie, nie mają racji bytu, a aktywiści mają zrezygnować z korzystania z narracji naukowej. Tylko sprawdźmy, co nas napędza.
Co napędza ciebie?
Moja historia aktywizmu się zaczęła od wiadomości, że w Warszawie zostanie wyburzone osiedle Jazdów. Pomyślałem: nie ma mowy, nie zgadzam się na to, żeby z mapy stolicy zniknęło jedno z najpiękniejszych, zielonych, angażujących lokalną społeczność osiedli. Nie obchodziło mnie, co sobie pomyślą autorzy tego pomysłu. Zacząłem o nim pisać na Facebooku, nie kryjąc oburzenia, i okazało się, że nie jestem jedyny. Poznałem mieszkańców Jazdowa, mnóstwo ludzi, którzy chcieli go bronić. Jazdów istnieje do dziś i prężnie działa. Mam nadzieję, że żaden deweloper nie położy na nim swoich łapsk. Mówię o tym dlatego, że bez emocji, bez wściekłości i niezgody nie zaangażowałbym się w miejski aktywizm, a wielu protestów, które okazały się skuteczne, po prostu by nie było.
Często jednak trzeba odbijać się od instytucjonalnego niedasizmu. Na przykład wtedy, gdy napisałeś, że kierowcy Ubera i Bolta zapuszczają się autami na plaże warszawskie, a ratusz stwierdził, że nic nie może z tym zrobić. To nie jest demotywujące?
Myślę, że kłopot leży jeszcze gdzie indziej. Wiele osób w Polsce jest wychowywanych w poczuciu, że używając języka konfliktu, robi coś niewłaściwego, że przecież powinniśmy dążyć do porozumienia i osiągania kompromisów. W efekcie przez dekady mieliśmy na przykład zgniły kompromis aborcyjny, który żadnym porozumieniem z kobietami nie był. Uważam, że to błąd. Jak mam się spotkać w połowie drogi ze wspomnianymi kierowcami Ubera i Bolta, którzy wjeżdżają na plażę? Wychodząc z logiki kompromisu, musiałbym uznać, że zamiast nad samą rzeką, będą parkować w lesie łęgowym kawałek dalej. A to obszar Natura 2000. Czy wtedy wszyscy będą zadowoleni? No, nie.
Do pewnych rzeczy w przypadku ochrony nie możemy dopuszczać i kropka. Nie da się zniszczyć środowisko tylko trochę, żeby w atmosferze dialogu pogodzić interesy wszystkich. Czyjaś wola godnego życia w czystym środowisku nie jest niczym radykalnym. Radykalne jest za to stawianie trucicieli środowiska na równi z jego obrońcami. Dlatego trzeba się czasem kłócić, bo zatrzymanie destrukcji planety leży w interesie przetrwania nas wszystkich. A tego nie da się zrobić bez wody.
**
Jan Mencwel – animator kultury, publicysta, komentator, działacz społeczny i aktywista miejski, współzałożyciel i przewodniczący stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Autor książek: Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta? i Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać?.