Podwiązanie jajowodów u kobiet, czyli tak zwane ubezpłodnienie na życzenie z pomocą interwencji lekarskiej, Kodeks karny traktuje jako przestępstwo. Ale już przecięcie i podwiązanie nasieniowodów u mężczyzn jest w pełni legalne, choć nierefundowane przez państwo.
Uwaga, zagadka. Jakiego pytania lekarz nie zada ciężarnej kobiecie? Tego, które pada przed każdym zabiegiem sterylizacji. „A co, jeśli się pani odwidzi?” – brzmi to co najmniej tak, jakby na drogi i nielegalny w Polsce zabieg decydowano się bezmyślnie i pod wpływem chwili. Czy przypadkiem nie w ten sposób, przy udziale alkoholu i innych używek, często dochodzi do poczęcia? Nieważne. Okoliczności (poza gwałtem i przemocą) oraz powody podjęcia decyzji o macierzyństwie lub bezdzietności to nie twój interes, ginekologu i ginekolożko.
Człowiek, a nie bóg
W serialu Będzie bolało, stworzonym na podstawie bestsellerowej książki eksmedyka Adama Kaya, który bez ogródek opisuje fatalne realia panujące w brytyjskim systemie ochrony zdrowia, poruszyło mnie wiele scen, ale jedna szczególnie. Para spodziewająca się potomka przychodzi na rutynową kontrolę do przychodni. Wycieńczona fizycznie i psychicznie pracą rezydentka robi kolejne tego dnia badanie USG. W tle przyszli rodzice, którzy długo starali się o ciążę, debatują o płci swojej pociechy. Spekulują, że to będzie chłopiec.
W końcu pełni ekscytacji siadają przed biurkiem medyczki i zupełnie nie spodziewając się tego, co za chwilę nastąpi, dostają beznamiętny komunikat: „nie słyszę bicia serca, co oznacza, że dziecko nie żyje”. Młoda lekarka tym samym pozbawionym emocji tonem informuje o dalszych krokach, wylicza możliwości pozbycia się płodu z organizmu, a na całkowicie zrozumiały lament swojej pacjentki – matki, która nie może pogodzić się ze stratą, reaguje skrajnie lodowatym i dalekim od empatii: „może łatwiej myśleć o tym jak o zestawie komórek”.
Niedoszłej (jak się potem okaże) ginekolożce chwilę zajmuje zorientowanie się, co właśnie zrobiła, dopadają ją wyrzuty sumienia, dostaje w końcu upomnienie od przełożonej. Ale widz serialu wie, że to bynajmniej nie objaw psychopatii czy znieczulicy, lecz efekt harówki ponad siły i konieczności (nie zawsze uświadomionej) przywdziania pancerza obojętności, który chroni dziewczynę przed szaleństwem. Jak inaczej zabezpieczyć się przed masą ludzkich dramatów, z którymi codziennie ma się w tej pracy do czynienia?
Dyrektor szpitala przedstawionego w serialu mówi innemu pracownikowi, że profesjonalizm wymaga od lekarza odcięcia się od uczuć. Ale przecież od każdego psychiatry i terapeuty usłyszymy raczej, że dysocjacja to prosta droga do zaburzeń lub samobójstwa. „W Wielkiej Brytanii średnio co trzy tygodnie jakiś lekarz odbiera sobie życie” – wskazuje z kolei Adam Kay, który sam z kariery medycznej ostatecznie zrezygnował, ale z pisania o jej cieniach na szczęście nie.
Więzienie za pigułkę aborcyjną? Nie tylko w Polsce fanatycy atakują w sądach
czytaj także
Dlaczego o tym wspominam? Bo Będzie bolało – książka i serial – są jednymi z niewielu tekstów kultury, w których nie ma powszechnej, absolutnej i bezrefleksyjnej gloryfikacji zawodu lekarza (jak to ma miejsce chociażby w ubaśniowionym New Amsterdam) ani zachwytów nad wymaganym od niego nadzwyczajnym i wyczerpującym superbohaterstwem.
Przeciwnie, to prawdziwy obraz presji, z jaką muszą się mierzyć ratujące życie innych osoby, zwłaszcza jeśli funkcjonują w zaniedbanym i niedofinansowanym systemie, skazującym ich na pracę bez snu, odpoczynku, wsparcia psychologicznego, potrzebnego sprzętu, a nawet czystego fartucha.
Przede wszystkim jednak medyk nie występuje tu w roli boga i tak też o sobie nie myśli, mimo że struktura instytucji udzielających pomocy medycznej żąda od niego posiadania nadprzyrodzonych zdolności. Zamiast uwznioślania patologii – bo tym jest kultura zapierdolu i łatania przez jednostki dziur w usługach publicznych – widzimy człowieka ze wszystkimi jego słabościami, pogłębianymi przez beznadziejne decyzje ekonomiczno-polityczne.
Znad Tamizy nad Wisłę
Przywołałam tę scenę również z uwagi na podobieństwa brytyjskich placówek do polskiej, traktowanej po macoszemu przez państwo ochronie zdrowia, na poprawę której politycy nie mają pomysłu od lat. Kolejne rządy uzurpują sobie raczej prawo do tego, by za pomocą medycyny – a konkretniej zdrowia kobiet – dyscyplinować społeczeństwo i robić interesy z Kościołem.
Dlatego gdy w „Gazecie Wyborczej” zobaczyłam wywiad z drą Marią Kubisą, ginekolożką, której gabinet w styczniu splądrowali agenci CBA, prawdopodobnie szukający dowodów na nielegalne przerywanie ciąż, liczyłam na rzeczową rozmowę o kondycji polskiej medycyny, gniecionej zarówno butem patriarchalno-zideologizowanej polityki, jak i budżetowej biedy. Obok wielu trafnych wniosków na temat polityki reprodukcyjnej Zjednoczonej Prawicy dostałam jednak moralizatorski wykład lekarki załamującej ręce nad rosnącym zainteresowaniem sterylizacją i nad tym, że musi robić aborcje, które dla lekarza – uwaga – wcale „nie są przyjemnym zabiegiem”.
Śmiem twierdzić, że przy wyborze zawodu medycznego „przyjemność” nie jest chyba kluczowym kryterium, ale jako dziennikarka mogę się mylić. W każdym razie Kubisa sugeruje, że wolałaby robić zabiegi laryngologiczne, „delikatniejsze” niż i tak już stygmatyzowane aborcje, zwłaszcza że ginekolożką wcale zostać początkowo nie chciała. „Ale wtedy, przed laty, na tę specjalizację czekałabym sześć lat, a na oddziale ginekologicznym były dwa miejsca” – opowiada dziennikarce, wskazując, że miała już doświadczenie w asystowaniu przy operacjach uszu, ale ostatecznie wylądowała na „brutalnej sali porodowej”, pełnej „olbrzymiego cierpienia, krwi i ludzkich nieczystości”.
Po takiej „reklamie” ginekologii, położnictwa i macierzyństwa pozostaje tylko unikać ciąży i związanych z nią specjalizacji (już teraz mierzącymi się z brakami kadrowymi) jak ognia. Ale mijająca się z prawdziwym powołaniem dra Kubisa, deklarująca, że wcale nie chce cierpienia kobiet, zamartwia się jednocześnie tym, że w Polsce rodzi się tak mało dzieci. I winą za ten stan rzeczy obarcza zaostrzane przez PiS prawo antyaborcyjne. To prawda. Ale niepełna.
„Piekło kobiet PL”: To nie jest książka o aborcji [rozmowa z Darią Górką]
czytaj także
Nie rodzisz? Będziesz żałować!
O ile jestem daleka od pomstowania na medyków, wiedząc, w jak okropnych warunkach pracują, o tyle trudno mi przemilczeć fakt, że to właśnie oni, wespół z politykami i duchownymi, są organizatorami (albo milczącymi obserwatorami) wieloletniej i wielopoziomowej antykobiecej krucjaty.
Przypomnę za prawniczką, Kamilą Ferenc z Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, że „polskie prawo antyaborcyjne nie tylko pozostaje niezgodne z podstawowymi prawami człowieka, ale jest też po prostu tak po ludzku niesprawiedliwe i niesłuszne; uderza w godność kobiet, zadaje cierpienie im i ich bliskim, naraża na niebezpieczeństwo; to trwająca od prawie 30 lat, a pogłębiona od 2020 roku, przemoc instytucjonalna”.
To również przemoc narracyjna, którą powielają media głównego nurtu, ale także ci „dobrzy, gotowi do pomocy” lekarze i lekarki. Dlatego tak bardzo nie potrafię przełknąć retoryki, jaką posługuje się Kubisa, która – krytykując jednocześnie polityków – sama wpada w pułapkę upupiania kobiet i zabawy w mędrczynię oraz szczęśliwą matkę, najwyraźniej znającą życie lepiej niż 30-latka marząca o sterylizacji.
Tymczasem w gabinetach i szpitalach nagminnie łamie się prawa reprodukcyjne Polek, a przede wszystkim odbiera im godność, wygłaszając pełne „złotych rad” kazania, które często okazują się znacznie gorsze niż znieczulica bohaterki Będzie bolało. Dra Kubisa zdaje się empatyczną osobą, podkreśla, że pomaga swoim pacjentkom i pragnie ich dobra, ale jednocześnie odmawia im podmiotowości i projektuje własne lęki oraz przekonania na pacjentki.
„Uważam, że ustawa o zaostrzeniu prawa aborcyjnego jest antypolska. Coraz mniej dzieci się rodzi, kobiety, zamiast decydować się na macierzyństwo, przyjeżdżają do mnie się sterylizować. I to młode, często szczęśliwe mężatki. Tłumaczę, że mogą zastosować odwracalną metodę, ale często mówią, że robią to w proteście przeciwko złej władzy. Krzywdzą siebie, bo jak taka dwudziestokilkulatka za dziesięć lat zapragnie mieć dziecko? Tak, tak, pani redaktor. Pokazać pani zeszyt? Jestem tym przerażona” – mówi rozmówczyni „Wyborczej”.
Jestem oburzona tymi słowami. Nie twierdzę, że stoją za nimi złe intencje – raczej przeświadczenie o omnipotencji, które przywdziewa szatę troski – ale potrafią zranić równie mocno jak zakazy polityczno-religijnych fundamentalistów.
Z tej wypowiedzi płynie przekonanie, że sterylizacja oznacza krzywdę. Kubisa straszy bezdzietnością i prowokuje domysły o „odwidzeniu”. Pytania o perspektywę dziesięciu lat nie słyszą w gabinetach lekarskich przyszłe matki, bo w naszej kulturze króluje przekonanie, że ciąża to zawsze błogosławieństwo – ale chyba nie muszę tłumaczyć, że nie zawsze tak jest. W tych samych mediach, które publikują podobne wywiady, pojawiają się przecież reportaże o matkach, które żałują rodzicielstwa.
Tymczasem nikt nie przestrzega pacjentek przed nieodwracalnością macierzyństwa, które angażuje udział więcej niż jednej osoby w ewentualnych nieszczęściach. Ale niech tylko spróbują na własne życzenie wybrać bezdzietność, od razu słyszą, że z pewnością zmienią zdanie.
Olaboga, co wtedy?! Możliwości są co najmniej dwie: in vitro albo adopcja. Mam nadzieję, że pomogłam.
Jednak clou paniki moralnej wśród lekarzy stanowi ich niezdolność do zaakceptowania faktu, że dorosła kobieta potrafi samodzielnie podjąć decyzję w sprawie własnej przyszłości i ponieść konsekwencje zabiegu, który jest kosztowny, wymaga wyjazdu za granicę i z pewnością nie jest chwilową fanaberią. A nawet gdyby był, lekarzowi nic do tego.
Czytam, że kobiety wykonują sterylkę w odpowiedzi na opresję władzy, a lekarka traktuje to jak nieodpowiedzialność czy zbyt błahy powód do zarządzania własnym ciałem. Bagatelizuje opór polityczny, który przecież jest jednym z najskuteczniejszych narzędzi walki z kupczącym brzuchami i macicami kobiet patriarchatem. Hasło: „pierdolę, nie rodzę” to nie tylko napis na transparencie z protestów w 2020 roku. Jego realizacja to efekt wielowiekowej tradycji poniżania Polek, które wypowiadają rządzącym posłuszeństwo, nie mają warunków do zakładania rodzin, widzą, jak paradoksalnie okropnie społeczeństwo traktuje matki w codziennym życiu albo po prostu – nie chcą mieć dzieci, bo nie.
Nie chcą też systemu, któremu po cichu lub ostentacyjnie przyklaskuje środowisko lekarskie, komentujące powody, dla których kobiety decydują się na rozmnażanie, pokazujące, że macierzyństwo to dla nich jedyna słuszna droga samorealizacji i cel życia, a jednocześnie przemocowo traktujące je potem na porodówkach czy w przychodniach. W raportach fundacji Rodzić po Ludzku czy aktywistek z Vingardium Grubiosa przeczytacie o tym, jak kobiety chcące zajść w ciążę i leżące na sali obdarza się obrzydliwymi inwektywami.
„Dieta z Oświęcimia” zamiast leczenia. Fatfobia i ot*łość w polskich gabinetach
czytaj także
Zła sterylka, zła aborcja
Dra Kubisa idealnie wpisuje się w powszechną stygmatyzację osób rezygnujących z rodzicielstwa, ale także dokłada cegiełkę do stygmy aborcyjnej, przedstawiając przerwanie ciąży głównie w mrocznych barwach – jako coś nieprzyjemnego i powodującego udrękę. Lekarka mnóstwo miejsca poświęca pacjentkom, które marzyły o byciu matkami, ale poddają się zabiegowi z uwagi na poważne uszkodzenia płodu. Podkreśla, że usunięcie przesłanki embriopatologicznej z zakresu dopuszczalności przerywania ciąży to główny powód krzywdy wyrządzanej Polkom. Ale krzywdą może być każda niechciana ciąża.
W opowieści ginekolożki nie ma jednak miejsca na aborcje, które przynoszą ulgę, jest wyłącznie cierpienie – jedyna możliwość „rozgrzeszenia” rezygnującej z kontynuowania ciąży kobiety. Kubisa powiela przy tym narrację działaczy anti-choice, podkreślając, że jest przeciwna aborcji na żądanie do 12. tygodnia ciąży, sugerując, że zgoda na taki rodzaj liberalizacji prawa „zastępowałaby antykoncepcję”. Doprawdy? Od lat 70. w krajach, gdzie dostępne są antykoncepcja i aborcja, odsetek tych drugich spada. Znowu jednak wpadamy w stare koleiny demonizujące aborcję.
Dra Kubisa podkreśla również, że „w Niemczech przed zabiegiem aborcji zawsze jest rozmowa z psychologiem”, dając czytelniczkom do zrozumienia, że wybór kobiety musi potwierdzić ktoś inny, bo sama przecież nie wie, czy chce przerwać ciążę. Tego samego chcą politycy opozycji, którzy o kwestię aborcji planują pytać w referendach i proponują, żeby kobiety konsultowały swoje decyzje ze specjalistami.
czytaj także
Dokładnie z tym walczą od lat aktywistki aborcyjne, zwracające uwagę na to, jak często środowisko lekarskie umywa ręce w kwestii pomocy kobietom, tłumacząc się strachem przed odpowiedzialnością karną. Aż chciałoby się rzec: skoro nie macie odwagi czy narzędzi, by przeciwstawić się władzy i realizować przysięgę Hipokratesa, to po prostu zamilczcie w kwestii oceny motywacji swoich pacjentek. Nie są wam winne żadnych wyjaśnień.
Jednak jak wskazuje Aborcyjny Dream Team, „system medyczny, czyli lekarze, stoją na straży antykoncepcji, aborcji, porodów i wszelkich procesów reprodukcyjnych […] I nie chcą tej kontroli odpuścić. W Polsce, w przeciwieństwie do Włoch (1970), Francji (1970), Hiszpanii (1980) czy USA (1960) nigdy nie wybrzmiała feministyczna krytyka środowiska lekarskiego – tego, jak jest antyaborcyjne i patriarchalne” – tak aktywistki krytykowały film O tym się nie mówi, który opowiadał o rzeczywistości lekarzy i pacjentek po wyroku Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej z 2020 roku i sugerował, że do tego momentu z aborcją „wszystko było dobrze”.
„Nie potrafimy zrozumieć, gdy aktywistki kobiece mówią, że nie można krytykować lekarzy, bo się obrażą i przestaną nas wspierać. Jeśli lekarze nas leczą i badają dlatego, że jesteśmy grzeczne i potulne, to na czym opiera się to sojusznictwo? Jeden z ginekologów występujących w filmie mówił podczas festiwalu Pol’and’Rock, że aborcja w drugim i trzecim trymestrze to dla niego zabójstwo i że »zdrowych ciąż nie przerywa«. Czy kiedy w końcu prawo zmieni się na bardziej liberalne, ten lekarz przestanie tak myśleć? Zacznie robić dozwolone prawem aborcje?” – retorycznie pytały przedstawicielki Aborcyjnego Dream Teamu, wykonujące pracę, której nie chcą wykonywać medycy.
O tym zresztą pisała Katarzyna Wężyk w książce Aborcja jest, wskazując, jak przez lata lekarze kontrolowali kwestię reprodukcji z najróżniejszych pobudek, nie tylko ideologicznych, ale także związanych z kwestiami ekonomicznymi. W końcu prywatne przyjmowanie pacjentek na zabiegi wiązało się z ryzykiem prawnym, ale także i zapłatą. W obliczu dostępności aborcji farmakologicznej i upowszechnienia wiedzy o niej lekarze stają się zbędni, ale wciąż uzurpują sobie prawo do oceny stylu życia kobiet, które do nich przychodzą, a których spora część odrobiła już lekcję z drugiej fali feminizmu.
Jej przedstawicielki – jak wskazuje Wężyk – „domagały się całego życia: edukacji, równej płacy, kariery, szacunku, równego podziału obowiązków domowych, a przede wszystkim decydowania, kiedy, ile i czy w ogóle będą miały dzieci”. Dalej czytam, że „żądały prawa do kontroli nad własnym ciałem i własną płodnością; odrzucały obowiązujące dotychczas założenie, że politycy, duchowni, filozofowie, lekarze – zazwyczaj sami mężczyźni – mają prawo, wiedzę czy autorytet, by decydować, kiedy kobieta może przerwać ciążę; miały dość proszenia o pozwolenie. I po raz pierwszy zaczęły mówić o swoich aborcjach publicznie”.
Wszystko, co chciałaś wiedzieć o aborcji, ale dziadersi woleli, żebyś nie pytała
czytaj także
Tę siłę w Polsce, która nadrabia zaległości emancypacyjne, trudno będzie zatrzymać, bo do aborcji wkrótce może dołączyć sterylizacja. Tej kobiety także przestaną się w końcu wstydzić i za nią przepraszać. Na razie jednak mogą sobie na to pozwolić jedynie osoby uprzywilejowane ekonomicznie – takie, które stać na wyjazd do zagranicznych klinik.
Polskie prawo w tej kwestii jest jawnie dyskryminacyjne, ponieważ podwiązanie jajowodów u kobiet, czyli tak zwane ubezpłodnienie na życzenie z pomocą interwencji lekarskiej, Kodeks karny traktuje jako przestępstwo, ale już przecięcie i podwiązanie nasieniowodów u mężczyzn jest w pełni legalne, choć nierefundowane przez państwo.
W 2021 roku Lewica złożyła projekt nowelizacji prawa, który miałby to zmienić i wykluczyć karanie lekarzy wykonujących sterylizacje (obecnie grozi im nawet 10 lat pozbawienia wolności). Na razie zmian w tym kierunku nie ma, jest natomiast wykład lekarki, która w mainstreamowym medium, pod płaszczykiem sojusznictwa z pacjentkami, sprzedaje im oceniającego kuksańca.
Kubisa przeprowadza aborcje i sterylki, ale ogłasza, że robi to niechętnie i z ubolewaniem. To nie jest siostrzeństwo, tylko kolejna zbędna i pouczająca opinia – podobna do tej, którą ostatnio wygłosiła idolka nastolatek, Roksana Węgiel, która stwierdziła, że nie ma nic przeciwko aborcji, ale sama by jej nie zrobiła.
Kojarzycie te „życzliwe” koleżanki, które mówią, że was nie oceniają, ale tonem Dulskiej obwieszczają, że w życiu by nie postąpiły tak jak wy? No cóż, polecam wystrzegać się takich znajomości, bo prawdziwa przyjaciółka ewentualnie konstruktywnie was skrytykuje, a nie w pasywno-agresywnym tonie oceni wasz i tylko wasz życiowy wybór. A ja po siostrzeńsku podaję numer Aborcji bez granic: +48 22 29 22 597. Może się przydać niezależnie od tego, czy dziś chcecie być matkami, czy też nie.