Kraj

Skąd antyaborcjoniści wzięli TE dzieci? Trop prowadzi na Węgry

Zbieżność grafiki z węgierskiego klipu i z polskiej kampanii Fundacji Kornice to nie przypadek, tylko kolejna ilustracja skrzętnie skrywanej przez lokalne organizacje prawdy o międzynarodowej sieci współpracy, którą tworzy ruch antygender.

W październiku 2020 roku, po wyroku Trybunału Konstytucyjnego, domykającym praktycznie zakaz aborcji, na ulice wychodzi dwa i pół miliona ludzi uzbrojonych w megafony i transparenty, a w przestrzeni publicznej pojawiają się błyskawice Strajku Kobiet. W tym samym czasie na ulicach zaczynają też pojawiać się plakaty i billboardy, które nie od razu zauważamy.

O co chodzi w plakatach z płodem umieszczonym w zarysie serca? Dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, że o hospicja perinatalne, a za kampanią stoi Fundacja Nasze Dzieci Kornice oraz jej twórca i fundator, Mateusz Kłosek, właściciel firmy Eko-okna, figurujący na liście 100 najbogatszych Polaków miesięcznika „Forbes”. Ta sama fundacja odpowiada za kampanię, w której wizerunkowi malutkich stópek, zapewne zanurzonych w płynie owodniowym, towarzyszył wykonany jakby dziecięcą ręką podpis „mam 11 tygodni”.

Płód bez kontekstu nie istnieje

Wkrótce na ulicach i w przestrzeni wirtualnej można było znaleźć dowcipne przeróbki. Być może dlatego następną kampanię fundacja z Kornic umieściła na wielkoformatowych billboardach, niedostępnych dla przeciętnych przechodniów uzbrojonych w puszkę spreju. Znajdowało się na nich pytanie „Gdzie są TE dzieci”, uzupełnione z jednej strony wizerunkiem dwóch słodkich dziewczątek na tle łanów zboża, z drugiej zaś polską flagą, niewielką główką niemowlęcia i infografiką.

Ta ostatnia bez dbania o niuanse miała obrazować spadek dzietności na przestrzeni dekad: po stronie „dziś” widzimy parę z wózkiem i jednym dzieckiem oraz jedynie fragmentem zarysu drugiego, podczas gdy w latach 80. para ma trójkę dzieci, a w latach 50. – piątkę. Wciąż pojawiają się nowe kampanie firmowane przez tę samą fundację, a my wciąż nie wiemy, o co w nich chodzi – tymczasem cały czas chodzi o aborcję i doprowadzenie do jej całkowitego zakazu.

Ruch antyaborcyjny przedstawia hospicja perinatalne jako alternatywę dla przerwania ciąży w sytuacji ciężkiego uszkodzenia płodu. Małe stópki są symbolem ruchu antyaborcyjnego jeszcze od lat 80., a do plakatów z płodami mającymi ileś tam tygodni zdążyliśmy się już przyzwyczaić. To przecież na nich wychowała się młodzież, która w 2020 roku tłumnie wyszła na ulice.

Gdzie są te dzieci? W dupie!

czytaj także

Pierwsza wystawa ze zdjęciami mającymi przedstawiać płody w jedenastym, dziesiątym, a nawet ósmym tygodniu pojawiła się w przestrzeni publicznej w maju 2005 w Łodzi, skąd po niespełna dwutygodniowej ekspozycji w centrum miasta wyruszyła w objazd po Polsce. Wówczas zamiast małych stópek czy minibobasków na fotogramach widniały krwawe strzępy, które kilka lat później zainspirowały subvertisingową ripostę z dżemem w roli głównej.

Także w tym przypadku na początku nie wiadomo było, o co chodzi i kto za tym stoi. Początkowo za wystawę Wybierz życie odpowiedzialność wziął Łukasz Wróbel z organizacji Koliber, kilka lat później okazało się jednak, że pomysłodawcą i właścicielem wystawy jest antyaborcyjna Fundacja Pro – Prawo do Życia. Jest ona odpowiedzialna nie tylko za projekt ustawy Stop Aborcji z 2021 roku, ale także Stop Pedofilii z 2019, obok swych kampanii antyaborcyjnych znana jest także z homofobicznych kampanii nienawiści, umieszczanych na wszystkich możliwych nośnikach.

Niechęć do ujawnienia autorów, pomysłodawców i źródeł finansowania kampanii nie dziwi, bo z opublikowanych w książce Kto się boi gender badań Agnieszki Graff i Elżbiety Korolczuk nad ruchem antygender, w ramach którego mieszczą się i ruchy antyaborcyjne, i anty-LGBT+ wiemy, że podstawą ich sukcesu jest skrywanie prawdziwych celów za fasadą prorodzinnych sloganów, zwalczanie równości za pomocą przechwyconych prorównościowych haseł, wreszcie przyjmowanie formalnej tożsamości organizacji pozarządowych, przy jednoczesnym zacieraniu tropów dotyczących źródeł ich finansowania.

Analizy struktur takich organizacji, jak choćby przeprowadzona przez Klementynę Suchanow (To jest wojna, 2020) wiwisekcja Ordo Iuris dowodzą, że te oddolne niby organizacje i inicjatywy stanowią część globalnej sieci zrzeszającej przeciwników równości płci, praw reprodukcyjnych czy praw osób LGBT+. Lokalność, oddolność czy zabarwienie patriotyczne organizacji w poszczególnych krajach są tylko zasłoną dymną, za którą kryje się międzynarodowa sieć powiązań, prowadząca nie tylko, jak dowodzi Suchanow, do Rosji Putina, ale znacznie dalej.

Przyjrzenie się kampaniom antyaborcyjnym te międzynarodowe związki obnaża. Łódzka wystawa z 2005 – i jej liczne następczynie – była zestawem obrazów powstałych wcześniej i pokazywanych w Stanach Zjednoczonych. Na stronie internetowej Center for Bio-Ethical Reform, zatytułowanej po prostu Abortion No, do dziś znaleźć można te same plakaty, które po przetłumaczeniu podpisów znalazły się na polskiej wystawie. Amerykańskie plakaty były zaś częścią zainicjowanego jeszcze w latach 90. Genocide Awareness Project, czyli projektu mającego przedstawiać aborcję jako przypadek ludobójstwa.

Pastelowe tortury − jedna z najbardziej natarczywych i obrzydliwych kampanii społecznych w historii

Polska wystawa również koncentrowała się na analogii z ludobójstwem, reprezentowanym przez fotogramy odnoszące się do masakry Ormian, rzezi w Rwandzie, a także eutanazji (zdjęcie nie bardzo wtedy rozpoznawanego Polsce Jacka Kevorkiana, którego imię i nazwisko wydrukowano małymi literami) oraz zamachów terrorystycznych (zdjęcie okładki „Newsweeka” z podpisem „Oklahoma City, April 19, 1995”). Dopiero po jakimś czasie wystawę uzupełniono o obrazy odwołujące się bezpośrednio do polskiego kontekstu, oparte jednak na tej samej estetyce i pomyśle. Ani Koliber, ani Fundacja Pro, występujący kolejno jako inicjatorzy polskich wystaw, nigdy nie zająknęli się nawet o źródle inspiracji ani samych obrazów, bo ich ujawnienie prowadziłoby do ujawnienia niewygodnych odpowiedzi na pytanie „kto za tym stoi?”

Dziś łatwiej już prześledzić nie tylko informacje o tym, kto stoi za daną kampanią, ale i kto za nią płaci. Ta firmowana przez Fundację Kornice wzbudziła zainteresowanie najpierw jej autorami, potem – źródłami finansowania. Informacja o majątku Mateusza Kłoska zamknęła na pozór dyskusję – bo kto bogatemu zabroni finansować kampanie, które zgodne są z jego światopoglądem, zwłaszcza że obok billboardów antyaborcyjnych finansował też maryjne czy pokojowe. Początkowo koszty miesięcznej billboardowej kampanii Kornic szacowano na 2,5 do 3 milionów złotych, co po czterech pierwszych miesiącach oznaczałoby koszt ponad 10 milionów.

Wraz z kolejnymi odsłonami kampanii szacunkowe koszty rosły, by w 2022 dojść do 26,2 mln złotych za okres jedynie dwóch miesięcy. Gdy przemnożymy te koszty przez sześć, by uzyskać szacunkowe koszty roczne kampanii, będzie to już 157,2 mln złotych. Majątek Mateusza Kłoska szacowany jest zaś jedynie na 674 mln złotych, co oznacza, że – gdyby postanowił swój cały majątek poświęcić na billboardy Fundacji Kornice – starczyłoby mu na około cztery lata. Nawet jeśli te szacunki są poprawne, to znów: kto bogatemu zabroni? A nawet jeśli Mateusz Kłosek nie będzie mógł już finansować antyaborcyjnych billboardów, z pewnością znajdzie się inny bogaty fundator.

Analiza źródeł finansowania kampanii nie prowadzi nas zbyt daleko, spróbujmy więc odpowiedzieć na pytanie o źródła samych billboardów. Jeśli chodzi o te z płodem wpisanym w kontur serca, internet szybko znalazł źródło – to praca rosyjskiej artystki Katrin czy też Ekateriny Glazkowej, zakupiona w serwisie zdjęciowym.

A co z kampanią „Gdzie są TE dzieci?”. Tu odpowiedź znaleźć nieco trudniej, ale internet pamięta. Grafika wykorzystana na billboardach pojawiła się kilka lat wcześniej na Węgrzech, w 2018 roku w kampanii wyborczej ruchu Hozz Világra Még Egy Magyart. Nazwę tę na angielski tłumaczy się najczęściej jako Bring Another Hungarian into the World Movement, czyli Ruch na Rzecz Sprowadzenia na Świat Następnego Węgra, lub po prostu Urodź Następnego Węgra.

Co złego jest w haśle „Kochajcie się mamo i tato”?

Organizacja ta powstała prawdopodobnie w 2013 roku, a pierwszym publicznym wydarzeniem, z którym jest kojarzona, była konferencja National Radical Demographical Conference, zorganizowana po raz pierwszy w 2014 roku. Na stronie organizacji czytamy, że populacja Węgrów się kurczy na skutek ulegania ideom ateizmu, liberalizmu i indywidualizmu, a także prawa kobiet do pracy zarobkowej oraz samorealizacji przy jednoczesnym dewaluowaniu macierzyństwa.

Zapobiec temu procesowi można wtedy, gdy rodzić się będzie więcej dzieci, pod warunkiem że będą to dzieci węgierskie, etnicznie czyste. Ruch sprzeciwia się otwarcie migracji, którą porównuje do ludobójstwa, przestrzega przed „zderzeniem religii”, ostrzega przed zagrożeniem ze strony „LMBTQP”, w którym to skrócie dodatkowa w stosunku do znanych rozszerzeń litera „P” reprezentuje pedofilię.

W 2018 roku Hozz Világra Még Egy Magyart wystartowała w wyborach do parlamentu (wygranych przez Fidesz), i w ramach kampanii wyborczej wypuściła klip, w którym pojawiła się, bardzo podobna do znanej nam już dziś z kampanii Kornic, grafika przedstawiająca symbolicznie demograficzne przemiany rodziny, tym razem węgierskiej.

Węgierski klip rozpoczyna się od czarnobiałej infografiki, z datą 1900, pokazującą sylwetki kobiety i mężczyzny oraz czwórki dzieci. Tekst podpisu głosi, że na rodzinę przypadało 5,2 dziecka. Następnie pojawia się plansza z datą 1970 i napisem mówiącym o dwójce dzieci przypadającej na rodzinę. Następna plansza nosi datę 2011, sylwetkom kobiety i mężczyzny towarzyszy już tylko jedno dziecko, napis głosi zaś, że na rodzinę przypada 1,2 dziecka. W tle słychać bicie serca. Następnie na ekranie pojawia się Edda Budaházy, przechadzająca się na tle wiejskiego krajobrazu. Ubrana w nawiązujący do węgierskiej tradycji żakiet założycielka HVMeM przekonuje, że „liczba urodzeń dzieci na Węgrzech jest znacznie niższa od liczby niezbędnej do przetrwania narodu”, a następnie zwraca się widza:

„Kobieto, sama umiesz decydować”. Ale uważaj, bo Ziobro będzie cię za to dręczył

„Myślisz, że małżeństwo to dobra rzecz i uznajesz, że rodzina buduje naród, ale nie prosisz o to? Jesteś już grubo po trzydziestce, ale nadal mieszkasz w domu rodzinnym i wolisz trochę więcej imprezować, a i tak nie znasz nikogo, z kim związałbyś się na całe życie? Wolisz zostawić małżeństwo innym? Nie masz dzieci, bo to sprawia wiele kłopotów? Mówisz, że nie potrzebujesz dziecka, bo boisz się, że nie będziesz w stanie dać mu wszystkiego, czego potrzebuje? Czy nie obawiasz się bardziej, że nie możesz dać sobie wszystkiego, czego chcesz?”.

Treść klipu przekonuje, że Węgrzy powinni mieć więcej dzieci, przynajmniej dwoje. Ton jest alarmistyczny i próbuje wzbudzić poczucie winy w odbiorcach, zwłaszcza młodych, którzy opuszczają kraj albo dbają bardziej o swoje domowe zwierzaki niż o losy narodu, i jednocześnie pokazać, przez pojawiające się na ekranie obrazy najpierw nowożeńców, a potem szczęśliwych rodziców, że rodzicielstwo jest źródłem radości i zabawy. Oprócz potępienia aborcji („każdego dnia zabijamy sto węgierskich płodów!”) pojawia się również kwestia migracji i migrantów.

„Czy migracja ci przeszkadza? Czy cieszysz się, że afrykańscy kanibale zalewają Europę? Czy myślisz, że widzisz problem, i chcesz coś z tym zrobić?” Wystarczy zadbać o pojawienie się na świecie kolejnych Węgrów, przynajmniej dwójki. „Bóg, dom, rodzina. Bez dzieci, zaangażowania, lojalności i odpowiedzialności, nie mamy przyszłości”, dodaje Budaházy i powołuje się na bohaterów narodowych, od Jánosa Hunyadiego, przez Rákóczego, Kossutha do Ilony Tóth, skazanej na śmierć ikonicznej bohaterki powstania węgierskiego 1956 roku, by zakończyć wezwaniem: „Potrzebujemy was, to nie zadziała bez was, przetrwanie Węgier zależy od was!”.

Zbieżność grafiki z węgierskiego klipu i z polskiej kampanii Fundacji Kornice to nie przypadek, tylko kolejna ilustracja skrzętnie skrywanej przez lokalne organizacje prawdy o międzynarodowej sieci współpracy, którą tworzy ruch antygender. Jako że większość działających na poziomie krajowym organizacji przedstawia się w konwencji autentycznych, oddolnych, odwołujących się do lokalnych narodowych i religijnych tradycji NGO-sów, ujawnienie ich ścisłej współpracy z organizacjami z innych krajów godzi w ten starannie opracowany wizerunek.

W przypadku Kornic to jedynie współpraca z Węgrami. W przypadku pierwszej odsłony antyaborcyjnych billboardów tropy wiodą aż na inny kontynent, z którego z jakiegoś tajemniczego powodu popłynęły do Polski gotowe projekty graficzne, zapewne wraz z prawami autorskimi oraz strategiami działania wypracowanymi w innym języku, choć wciąż jeszcze nieobcym alfabetem.

Komisarze europejscy nam mówili: nawet Węgrzy zachowują się rozsądniej od Kaczyńskiego

Węgierski klip pokazuje jeszcze jedną przemilczaną kwestię. Pojawiają się w nim odwołania do zespołu wartości, albo może raczej ideologii, które stoją za wygraną w 2015 roku kampanią wyborczą PiS, a obecnie wyznaczają filary polityki tej partii i rządu. W Polsce i otwartej retoryce PiS to niechęć wobec obcych, skuteczne straszenie migrantami, opakowane hurrapatriotyczną polityką tożsamościową oraz odwołaniami do chrześcijańskiego dziedzictwa i trafiające w czuły punkt skrywanego rasizmu i ksenofobii.

Przekaz węgierskiego klipu to wprost wezwanie „rozmnażajcie się”: w domyśle jasne jest, że alternatywą jest rozmnażanie się nie-Węgrów lub Węgrów niewystarczająco węgierskich, i w konsekwencji zalanie kraju dziećmi obcych. Jest to czytelne odwołanie się do tak zwanej teorii wielkiego zastąpienia, kojarzonej z Renaud Camusem, autorem książki z 2011 roku pod takim właśnie tytułem. Jednak nie wynalazł on (a jedynie zatytułował go i dostarczył mu pewnej legitymacji) konceptu demograficznej przemiany starej Europy, której dotychczasowych, nieosiągających odpowiednich wskaźników rozmnażania mieszkańców zastąpią inni, którzy albo rozmnażają się bardziej ochoczo, albo napłyną z innych obszarów. Albo jedno i drugie.

Syndrom oblężonej rasy, czyli o co chodzi z wielkim zastąpieniem

Ten koncept doskonale przecież znamy: pojawił się w krajach byłego bloku wschodniego u progu transformacji, a odwoływały się do niego ruchy antyaborcyjne – wcale nie tak lokalne, jak się nam wtedy wydawało. Już w 1991 roku Zsuzsa Béres zaobserwowała pojawienie się nowego, nacjonalistycznego wariantu patriarchalnej rodziny: „Dziś kobietom mówi się, że muszą rodzić więcej dzieci, inaczej naród węgierski wymrze” (cytat za Barbara Einhorn, Cinderella Goes to Market, 1991, s. 65).

Tę samą śpiewkę usłyszeć można było też po polsku. Inaczej niż na Węgrzech przyczyniła się ona do uchwalenia w 1993 roku ustawy ograniczającej prawo do przerywania ciąży – jak dziś wiemy, pierwszego kroku w marszu do jej całkowitego zakazu. O zagrożeniu bytu narodowego mówiono wtedy otwartym tekstem, często opakowanym w demograficzną terminologię, czasem wprost i bez ogródek. Tak jak w wypowiedzi Kazimierza Kapery, wiceministra zdrowia w rządzie Bieleckiego i pełnomocnika do spraw rodziny w rządzie Buzka, który w 1999 roku w radiowym wywiadzie użył sformułowania „biała rasa”, a sens jego wypowiedzi sprowadzał się właśnie do ideologii wielkiego zastąpienia.

Dymisja Kapery (druga z kolei, pierwszą zaliczył jako wiceminister zdrowia za otwarte głoszenie homofobicznych treści) dowiodła, że otwarcie odwoływać się do rasistowskich „teorii” już się nie da. Albo raczej: tak się nam tylko przez chwilę wydawało, skoro podszyte rasizmem i ksenofobią straszenie zagładą narodu okazało się skuteczną polityczną lokomotywą, a przy drogach znów pojawiły się billboardy, pytające „gdzie są TE dzieci?”

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Izabela Desperak
Izabela Desperak
Socjolożka, feministka
Socjolożka, feministka i nauczycielka akademicka. Wykłada w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. Redaktorka książki "Homofobia, mizoginia i ciemnogród?", autorka książki "Płeć zmiany".
Zamknij