Im więcej się czyta, tym więcej pamiętamy książek nieprzeczytanych.
Dość dawno temu, kiedy jeszcze nie widzieliśmy, że czytanie jest klasowym przywilejem, którego należy się wstydzić, grywaliśmy w towarzyską grę „Przyznaję się, że nie czytałam…”. Zebrani po kolei wymieniali tytuły nieprzeczytanych książę i wygrywał ten, kto potrafił wymienić ich najwięcej. Szczególnie cenne były wyznania najbardziej wstydliwe, np. nigdy nie udało mi się doczytać do końca Ulissesa. Mogłoby się wydawać, że mistrzami w tej grze są ci, którzy nie czytają, ale, rzecz jasna, jest odwrotnie – im więcej się czyta, tym więcej pamiętamy książek nieprzeczytanych. Czy działa to też w drugą stronę? Z punktu widzenia logiki nie, implikacja nie da się odwrócić, jednak przypuszczam, że odwrotna zależność też istnieje. Jeśli znam dużo tytułów książek, również nieprzeczytanych, to mam mapę, a to zwiększa szansę, że z niej skorzystam i spróbuję na własne oczy zobaczyć jakieś oznaczone na niej miejsce.
czytaj także
Piszę to w związku z dyskusją, która wywiązała po wywiadzie z profesorem Krzysztofem Biedrzyckim o kanonie lektur w szkole średniej, wczoraj na stronie KP wypowiedziała się w tej sprawie Anna Roszman. Głównie chodziło o jeden cytat: „Liczba lektur jest przytłaczająca. Wychodzi na to, że w każdym roku licealista będzie miał do przeczytania sześć-siedem książek, a do tego dużo poezji, fragmentów obszernych tekstów”.
Za mało, za dużo, za trudne, wcale nie, bo łatwe, brakuje czasu na omówienie, nie takie lektury jak trzeba. A młodzież i tak czyta bryki. I tu opinie w zasadzie były zgodne, bryki są niedobre, nie wykształcimy kultury literackiej, a w przyszłości czytelników, jeśli nie zapoznamy uczniów z oryginalnymi dziełami. A ile takich dzieł da się przeczytać w ciągu roku? Jak nie siedem, bo to mało, to może siedemnaście? Szczerze mówiąc, to też niewiele.
W tym czasie dałoby się przeczytać dużo więcej bryków – dobrych, ciekawych, zachęcających omówień, ze szczególnie smacznymi cytatami, dobrze dobranymi informacjami biograficznymi i garścią, nie przesadnie dużą, informacji historycznoliterackich. Takie bryki powinny obejmować nie tylko klasykę, ale także literaturę współczesną i światową. Pisanie tego typu opracowań to też byłaby sztuka, której trzeba by się było nauczyć. Profanacja literatury? A czy mapa profanuje krajobraz? Jak mówił Umberto Ecco, książki zawsze są o innych książkach. Kolejne lektury dodają się do siebie i tworzą kontekst dla nowych. To, co proponuję, jest próbą stworzenia takiej sieci powiązań – na skróty, w sposób przyspieszony, może trochę byle jaki, ale jednak pozwalający na zorientowanie się w polu literackim.
Wyobraźmy sobie kogoś, kto unikał czytania, ale jednak wchodzi do prawdziwej lub wirtualnej księgarni. Widzi mające przyciągnąć wzrok okładki, na każdej informację, że jest to dzieło wyjątkowe, a często także, że przypomina inne wyjątkowe dzieła, również mu nieznane. W takiej sytuacji trudno zrobić pierwszy krok. Im więcej nazwisk obiło się kiedyś komuś o uszy, tym większa szansa, że nie będzie czuł się zagubiony.
Profanacja literatury? A czy mapa profanuje krajobraz?
A teraz będzie, bo za moich czasów… to czytało się lektury, te wszystkie Nad Niemnem i innych Chłopów, i nie narzekaliśmy. Mówiąc szczerze, nie pamiętam, może czytałam bryki i stąd wiem, że tu Bohatyrowicze, a tam Jagna i Boryna. Innego kanonu nauczyłam się w sympatycznej bibliotece Łódzkiego Domu Kultury, gdzie był wolny dostęp do półek, w owych czasach nie było to oczywiste, i obok co ważniejszych pisarzy krótka informacja bio i zdjęcie. Zanim coś wybrałam, przeglądałam wiele innych książek i poznawałam kolejne nazwiska. To, co wyniosłam z tej biblioteki, nie miało prawie żadnego związku z tym, czego uczono w szkole, ale do dziś stanowi podstawę mojej kompletnie nieprofesjonalnej wiedzy o literaturze. Pewno wielu z tych książek wówczas nie rozumiałam, niektóre porzucałam w połowie, nikt mi nie tłumaczył, co autor ma na myśli, ale zawsze od czegoś trzeba zacząć; od jakiejś mapy i uświadomienia sobie, że jest mnóstwo książek, których nigdy nie przeczytamy, ale fajnie, że są.
I jak to tak, uczniowie przez cały czas szkoły średniej nie przeczytaliby ani jednej książki? No cóż, nie byłoby to zakazane, może którąś, po przeczytaniu fascynującego opracowania, przeczytaliby z własnej woli? Może sięgnęliby po coś spoza kanonu lektur? Ale można też sobie wyobrazić, że istniałaby szeroka lista polecanych lektur (uwzględniających kobiety, mniejszości i inne takie), z której uczniowie musieliby czasem coś wybrać i jednak przeczytać w całości. Samodzielny wybór to zawsze nieco mniej przymusu, a mniej przymusu to zwykle więcej przyjemności. Po maturze ludzie czytają już tylko z obowiązku albo dla przyjemności, bo dziś snobizm raczej nie działa.