Facebook co prawda nadal nie wprowadził funkcji dislike, „nie lubię”, ale sam znielubił Australijczyków i zablokował im dostęp do treści. – Z jednej strony Facebook czy Google przekonały nas do tego, że są platformami publicznymi, rodzajem współczesnej agory. Z drugiej zaś wciąż pozostają terenem prywatnym – mówi nam medioznawca dr hab. Jacek Wasilewski z Uniwersytetu Warszawskiego.
Białe ekrany na swoich telefonach i tabletach zobaczyli internauci w Australii, którzy chcieli sprawdzić bieżące informacje, statystyki zachorowań na koronawirusa, a nawet prognozę pogody. To odwet za rządowy plan zmuszenia cyfrowych gigantów do zrzutki na tradycyjne media.
FB zablokował nie tylko australijskich i zagranicznych wydawców wiadomości, ale także biuro meteorologii, stanowe wydziały zdrowia, organizacje charytatywne, strony związkowe czy oficjalne konta polityków. Wszystko to w chwili, gdy ruszył tam program szczepień na koronawirusa, rozpoczęła się kampania wyborcza, a służby ratunkowe walczą z sezonowymi pożarami.
Ta agora nie jest publiczna
Rzecznicy Facebooka przyznali, że zamrożenie treści niepochodzących od serwisów medialnych było przypadkowym błędem i szybko się z tego wycofano. „Ponieważ prawo nie daje jasnych wskazówek co do definicji treści informacyjnej, przyjęta na początku definicja była zbyt szeroka” – brzmiał oficjalny komunikat.
Jednak możliwości udostępniania i przeglądania tego, co publikują redakcje w kraju i za granicą, Facebook jak na razie aktywować nie zamierza.
Poczynieniem drastycznych kroków platforma straszyła już w sierpniu ub. roku, kiedy stało się jasne, że australijscy politycy i polityczki zebrani w Australijskiej Komisji ds. Konkurencji i Konsumentów ACCC na poważnie zabierają się do prac nad projektem ustawy, przewidującym wprowadzenie opłat dla Big Tech. Chodzi o zobowiązanie koncernów internetowych do zawierania umów z wydawcami i płacenia im za treści informacyjne publikowane na platformach.
Pomysł płacenia za linki do tekstów – bo tak w skrócie można nazwać ten projekt – jest prawie tak stary jak sam internet. Jednak australijski ustawodawca chce mocnej regulacji tej kwestii, przekonując, że głównym celem zmian jest „ochrona dziennikarstwa i interesu publicznego” poprzez próbę wyrównania szans pomiędzy mediami tradycyjnymi a społecznościowymi oraz wyszukiwarkami. Bo chodzi tu nie tylko o Facebooka, ale m.in. również o Google’a.
Australijskie władze i ACCC proponują, by w kwestii opłat korporacje same dogadywały się z lokalnymi twórcami treści informacyjnych, a gdy to się nie uda, do akcji wkroczy specjalnie powoływany w tym celu panel arbitrów, który odgórnie wyznaczy wysokość zrzutki. Niedostosowanie się do tych decyzji dla cyfrowych hegemonów ma skutkować karą o wartości 10 proc. łącznych dochodów Big Tech w Australii.
Wspomniane korporacje, jak wskazał minister skarbu Josh Frydenberg, czerpią zyski z kontrolowania w sumie ponad 80 proc. całego rynku reklamowego online w kraju, a więc tylko w niewielkim stopniu dzielą się nim z redakcjami newsowymi.
Cytowany przez Reutersa portal Zuckerberga wytyka jednak mediom, że dzięki darmowym linkom zamieszczanym w serwisie wydawcy mogli wygenerować ponad 5 mld przekierowań i zarobić na tym ponad 400 mln dolarów australijskich.
– Z jednej strony Facebook czy Google przekonały nas do tego, że są platformami publicznymi, rodzajem współczesnej agory. Z drugiej zaś wciąż pozostają terenem prywatnym z własną polityką pozwalającą samodzielnie decydować, które treści będą udostępniać na swoich kanałach, a które zablokują – wyjaśnia Wasilewski.
– Przyzwyczailiśmy się do tego, że Facebook jest takim samym dobrem jak prąd, internet, woda czy ogrzewanie. Tymczasem ta usługa nie jest ani publiczna, ani darmowa. Jej walutą są dane użytkowników. A skoro tak, to być może dobrze byłoby ją opodatkować, a pieniądze przeznaczyć na media, które zapewniają skuteczny obieg informacji, korzystają na przykład z fact-checkingu? – mówi.
– Tymczasem Google nie generuje przecież żadnych treści, tylko zaciąga i agreguje to, co wytworzą dziennikarze. A wytworzenie szczególnie rzetelnej i sprawdzonej informacji sporo kosztuje – dopowiada nasz rozmówca, podkreślając, że debata w mediach społecznościowych i wymiana treści w internecie nie odbywają się przecież w miejscu publicznym, lecz de facto „w przestrzeni prywatnej knajpy”. Jej właściciele powinni więc co najmniej płacić normalne podatki, pozwalające finansować ową debatę z korzyścią dla jej jakości.
Jacek Wasilewski wskazuje, że w Polsce mamy już taką konstrukcję. Na filmy powstające w ramach Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej zrzucają się też prywatne telewizje. – I to wydaje się zasadne, bo uniezależnia kinematografię od nastawienia stricte komercyjnego, umożliwia powstawanie dzieł sztuki.
Chcecie wolności słowa na Facebooku, a próbowaliście demonstrować w galerii handlowej?
czytaj także
Zuckerberg cyfrodyktator
Przyjęcie nowych przepisów przez australijską Izbę Reprezentantów najwyraźniej wkurzyło Marka Zuckerberga na dobre i poskutkowało odcięciem 20 mln użytkowników i użytkowniczek od facebookowego strumienia wiadomości.
Jeszcze bardziej wściekli się internauci i internautki, którzy nie mogli − jak dotychczas − rozpocząć dnia od przescrollowania wydarzeń, ale przede wszystkim polityczni decydenci, porównujący metody króla społecznościówek do tych, których nie powstydziłby się północnokoreański dyktator.
„Działania Facebooka […] były tyleż aroganckie, co rozczarowujące. Te działania tylko potwierdzają obawy wyrażane przez rosnącą liczbę krajów na temat zachowania firm Big Tech, które myślą, że są większe niż państwa i że zasady nie powinny ich obowiązywać” – brzmi stanowisko premiera Scotta Morrisona.
Z zaniepokojeniem do sprawy odniosła się także szefowa australijskiego oddziału Human Rights Watch Elaine Pearson, która oceniła decyzję Facebooka jako niebezpieczną. „Odcięcie dostępu do ważnych informacji w całym kraju w środku nocy i pandemii jest nie do przyjęcia” – podkreśliła.
Z kolei minister skarbu, Josh Frydenberg, jest przekonany, że Facebook popełnił błąd, który zaszkodzi jego reputacji, jeśli nie na całym świecie, to na pewno w Australii. Nieco inną taktykę w tej grze przyjął Google, który nie schował portfela do kieszeni, tylko podpisał specjalną umowę z News Corporation Ruperta Murdocha – największym koncernem medialnym na świecie i właścicielem prawie 2/3 rynku prasowego w Australii – i paroma mniejszymi graczami z branży. „Financial Times” donosi, że będzie płacić za newsowy kontent „wielokrotnie więcej”, niż kiedykolwiek dostali od niego wydawcy na świecie.
Czy otworzy to furtkę do rozbicia monopolu gigantów w generowaniu ruchu w internecie i kształtowaniu publicznej debaty? Może wreszcie doczekamy się także opodatkowania ich w związku z możliwością publikowania reklam na danym terenie? To wciąż zagwozdka dla rządów, które zdają się nie dostrzegać jeszcze, że na razie proponowane nowe prawo niekoniecznie uderzy w Google’a ani Facebooka tak mocno jak w mniejsze, próbujące z nimi konkurować podmioty.
Za Australią Kanada
„Nie damy się zastraszyć przez wielkie firmy technologiczne. Chcą wymusić posłuszeństwo na demokratycznym parlamencie, gdy ten szykuje się do uchwalenia ważnej ustawy regulującej rynek cyfrowy” – zapowiedział jednak Scott Morrison, którego działania chcą powtórzyć w takiej czy nieco zmienionej formie inne kraje, np. Indie czy Kanada.
W ubiegłym roku kanadyjskie organizacje medialne alarmowały rząd, że ich przyszłość wisi na włosku. Jeśli jednak władze rozkazałyby dwóm cyfrowym gigantom płacić za treści dziennikarskie, do kieszeni wydawców wpłynęłoby nawet 620 mln dolarów kanadyjskich rocznie. Teraz władze tego kraju zapewniają, że nie ugną się pod ewentualnymi groźbami Zuckerberga i pójdą w ślady Australii.
O podreperowaniu budżetu mediów tradycyjnych od dawna mówi się też w Europie. W Brukseli toczy się dyskusja na temat dyrektywy o rynku cyfrowym, w której – tak jak w prawie australijskim – na straży interesów wydawców informacji i publicystyki miałby stać niezależny mechanizm arbitrażowy. 27 krajów członkowskich na dostosowanie swoich przepisów do dyrektywy i ich wdrożenie ma czas do 7 czerwca 2021 r.
Takie kroki poczyniła już Francja, która w 2019 r. zażądała m.in. od Google’a pieniędzy za wyświetlanie tekstów francuskich serwisów w swojej wyszukiwarce. Mimo początkowych oporów korporacja zawarła w ubiegłym roku porozumienie ze 121 medialnymi podmiotami, w tym m.in. z „Le Monde” i „Le Figaro”.
Zasięgi i reklamy
Główny problem z Facebookiem i Google’em polega na tym, że obie firmy były bardzo uprzywilejowane od początku swojej działalności, co zapewniło im dobry wzrost i przewagę nad konkurencją. Stało się tak, dlatego że cały rozwój internetu ściśle związał się ze wzrostem gospodarki USA i podporządkowywał się jej dogmatom wolnorynkowym, niekoniecznie zaś ideom demokratycznym czy sprawiedliwym społecznie.
Jest jasne, że media, które chcą publikować swoje treści na tablicy ogłoszeń zwanej Facebookiem, zgadzają się na jego regulamin i na to, że ich teksty mogą być udostępnione każdemu. Facebook daje redakcjom zasięgi, a sam ściąga pieniądze z reklam, które są przy ich tekstach wyświetlane.
– Trudno dziś właściwie powiedzieć, kto odpowiada za treści, które lądują na tych platformach. Znaleźliśmy się w bardzo dziwnej sytuacji. Obecnie każdy może mieć swój news feed i upubliczniać na Facebooku różne rzeczy, ale jednocześnie jest uzależniony od prywatnej, działającej na amerykańskich zasadach firmie, której nie da się wprost pociągnąć do odpowiedzialności np. za ewentualne naruszenia prawa prasowego czy hejt – słyszymy od Jacka Wasilewskiego.
– Pytanie, czy Facebook jest wydawcą, a użytkownik dziennikarzem, czy też Facebook jest słupem ogłoszeniowym, a użytkownik tylko ogłoszeniodawcą? I czy publikacja odbywa się w danym kraju, czy w USA, gdzie przekazywane są dane Europejczyków za pośrednictwem irlandzkiej spółki córki Facebooka?
Wydarzenia w Australii pokazują, że nie tylko państwa, ale i pojedynczy użytkownicy internetu muszą przeorganizować sposób, w jaki zdobywają informacje o świecie i nimi zarządzają.
– Posty od naszych znajomych mieszają się z plotkami, komunikatami rządowymi i wiadomościami od dziennikarzy, co powoduje, że jesteśmy dużo mniej odporni na rozmaite manipulacje i mnożące się na portalach społecznościowych teorie spiskowe. Trzeba uświadamiać ludziom, że dobrze byłoby mieć jakieś alternatywne miejsca, które agregują nam newsy – wskazuje dr hab. Jacek Wasilewski.
czytaj także
Utopia regulaminów
Czy ktoś z was jest w stanie powtórzyć z pamięci to, na co zgodziliście się, przystępując do Facebooka?
W istocie nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, na co się zgadzamy, klikając każde „zaakceptuj” na stronach platform społecznościowych. Nie wiemy, co znajduje się w regulaminach. A każdy użytkownik w momencie umieszczenia czegokolwiek na danej platformie pozwala jej właścicielom dysponować treściami i niezwykle szczegółowymi danymi o sobie. – Dlatego tak śmieszą mnie wpisy, w których ktoś na Facebooku ogłasza, że daje lub nie daje platformie prawa do wykorzystania treści. Bo to pokazuje, jak łatwo i głęboko wchodzimy w ten świat, nie wiedząc tak naprawdę, jak on działa – ostrzega Jacek Wasilewski.
Dlatego to państwa i organizacje międzynarodowe powinny nakładać regulacje na prywatne firmy.
– Musimy być świadomi tego, że prywatna metagazeta Facebook w każdej chwili może zamknąć swoje łamy, dla kogo tylko zechce. Byłbym więc za tym, żeby rozwijać media publiczne. Oczywiście nie w takim modelu jak w Polsce, ale w zgodzie z europejskimi standardami. Poza tym potrzebujemy kampanii edukacyjnej, która ostrzegałaby nas przed praktykami gigantów internetowych, tak jak koncerny tytoniowe muszą ostrzegać przed szkodliwością palenia. Albo inaczej: wychodząc z założenia, że mamy podział na zdrowe i niezdrowe jedzenie, tak samo powinniśmy wiedzieć, że istnieją źródła zdrowych i niezdrowych informacji – mówi dr Wasilewski. – Może potrzebujemy tutaj takiego samego znaczka jak przy żywności.