Unia Europejska

Warufakis: Jest niebezpiecznie. Grozi nam postmodernistyczny wariant lat 30.

– Ludzie głosują na neofaszystowski Złoty Świt, podczas gdy za ich oknami za bezcen Rosjanie, Chińczycy czy Katarczycy wykupują całe dzielnice Aten. Z Grecji miesiecznie wyjeżdża 50 tysięcy młodych ludzi, a zostają niemal wyłącznie starsi. W międzyczasie prywatyzuje się wszystko, co jeszcze zostało, od budynków po plaże. To katastrofa, a nie pieprzone wyjście z długów! – mówi były minister finansów Grecji i współzałożyciel ruchu DiEM25 Janis Warufakis w rozmowie z Michałem Sutowskim.

Michał Sutowski: W Luksemburgu dogadano się kilka dni temu w sprawie waszego długu – wygląda na to, że spłacicie go już w 2066 roku! Komisarz UE ds. finansów ogłosił „koniec greckiego kryzysu”, podobnie jak pański następca – minister finansów Grecji Tsakalotos. Ten dodał jeszcze, że jest bardzo szczęśliwy z powodu ugody z kredytodawcami. Podziela pan jego radość?

Janis Warufakis: Od 2010 roku, kiedy to greckie państwo zbankrutowało, mieliśmy już kilka podobnych porozumień – za każdym razem świętowano je jako „koniec kryzysu”. I za każdym razem popełniano tę samą zbrodnię przeciw logice.

To znaczy?

Umawiano się na pożyczenie ogromnych sum pieniędzy – łącznie już 273 miliardy euro – w zamian za wprowadzenie radykalnych cięć, które zmniejszają dochody, z których miał być kiedyś spłacony ten niespłacalny dług.

Czyli nic nowego pod słońcem?

Różnica jest taka, że nie ma już na to pieniędzy. Żeby mogło dojść do czwartego już porozumienia o kredytowaniu Grecji – choć tak naprawdę Grecy ani centa z tych środków pieniędzy nie zobaczyli – nie dało się już, tak jak kiedyś, poprosić krajowych parlamentów o kolejne przelewy dla Troiki. Wymyślono więc inną sztuczkę: wszystko jest OK, odraczamy zapadalność waszego długu o kolejne dziesięć lat, przez dziesięć lat nie musicie też spłacać odsetek od pożyczek z 2010 roku, ale potem i tak spłacicie wszystko.

Sotiris: Porzućmy fantazję o „dobrym kompromisie” z Brukselą

Przynajmniej kupiliście sobie czas. To chyba też jakaś korzyść?

Ekonomicznie rzecz biorąc wartość netto długu zostaje zachowana, nie ma więc mowy ani o żadnej restrukturyzacji długu, ani o zmniejszeniu odsetek. W praktyce znaczy to, że przesuwamy niewypłacalność państwa na przyszłość, pogłębiamy katastrofę, ale nazywamy to „końcem kryzysu zadłużenia”.

Ale dlaczego „pogłębiamy katastrofę”? Macie więcej czasu, może coś się wymyśli?

Gdyby naprawdę chodziło o zmniejszenie ciężaru długu, nie utrzymano by kuriozalnego wymogu utrzymywania przez Grecję pierwotnej nadwyżki budżetowej na poziomie 3,5 procenta przez pięć lat! To przecież oznacza, że państwo musi ściągać do budżetu więcej – o tyle właśnie – pieniędzy niż ich wyda i przeznaczać to na spłatę długu.

Janis Warufakis mówi o tym, dlaczego jego ojczyzna zamienia się w pustynię zamiast wyjść z kryzysu; czemu umowa Merkel z…

Opublikowany przez Michał Sutowski Wtorek, 26 czerwca 2018

I co to znaczy w praktyce?

Że w pięć lat rozwalą to, co zdrowego zostało w sektorze prywatnym, a także dalej będą ciąć emerytury i płace w sektorze publicznym. Dodajmy konieczne redukcje inwestycji publicznych i konieczność utrzymanie wysokich podatków od przedsiębiorstw – płacimy w Grecji 29 procent CIT – oraz fakt, że przedsiębiorcy w Grecji, nawet ci najmniejsi, muszą w tym roku dokonać przedpłaty szacowanego podatku na rok przyszły, obok podatku tegorocznego.

Może teraz musi boleć, żeby potem było lepiej?

Ale jak w perspektywie faktycznej niewypłacalności kraju do 2066 roku jakikolwiek rozsądny inwestor założy normalny biznes w kraju, który właśnie zadeklarował, że będzie bankrutem jeszcze przez kolejne 30-40 lat?

Wasz minister finansów mówi, że Grecja ma w tym momencie wszelkie podstawy, żeby „przejść z programu dostosowania fiskalnego”, czyli naprawiania budżetu, na „program wzrostu”…

Tak, to ładnie brzmi, ale po angielsku mówi się na coś takiego to add insult to injury.

Czyli nie dość, że dać komuś w gębę, to jeszcze go opluć?

Każdy rząd mówi, że teraz to już w gospodarce będzie tylko wzrost. Poprzedni twierdził to samo – „teraz to już na pewno karta się odwróciła”… Tylko z czego miałby ten wzrost się wziąć? Z rozwalonego systemu bankowego z połową niespłacanych kredytów? Przecież banki w takiej sytuacji nie będą kredytować biznesu prywatnego. Kto będzie dokonywał poważnych inwestycji z zewnątrz, skoro biznes widzi przede wszystkim potężne stawki podatkowe i nędzne szanse na odbicie?

Budżet państwa sam nie ma z czego inwestować, firmy nie dostaną kredytów, zagranica nie będzie ryzykować tworzenia miejsc pracy. To jak to może działać na dłuższą metę?

Można zamienić Grecję w pustynię, co się właśnie dzieje. Dokonuje się spustoszenie greckiej gospodarki.

A praktycznie co to znaczy?

Że do 50 tysięcy młodych ludzi miesięcznie opuszcza ojczyznę. Polska też zna ten problem, ale nie w takiej proporcji.

Skidelsky: Niewygodna prawda o masowej imigracji

Grecy wyjeżdżają we wszystkie cztery strony świata, do Salwadoru, Chin, Brazylii, ale też oczywiście Francji, Portugalii, Kanady. Zostaną niemal wyłącznie starsi ludzie, w międzyczasie sprywatyzuje się wszystko, co jeszcze zostało, od budynków po plaże… I jest nawet możliwe, że budżet państwa będzie w tym czasie notował nadwyżkę pierwotną, to znaczy dodatni stosunek wpływów do wydatków, tyle że licznik tego ilorazu będzie spadał. Coś podobnego działo się na Łotwie: kraj tracił mnóstwo ludności, na papierze wykazując nadwyżkę budżetową.

Od jakiegoś czasu czytamy jednak w prasie o greecovery, czyli odbijaniu się Grecji od dna.

Ale jeśli już spojrzeć na wpływy podatkowe, to one spadają. Biznes nie działa, ludzie opuszczają kraj. Mamy wzrost nadwyżki pierwotnej, bo mimo że wpływy do budżetu spadają, to wydatki publiczne spadają jeszcze szybciej. Spada też popyt efektywny, bo prywatne wydatki nie rosną. To wszystko składa się na recesję, a nie żadne ożywienie gospodarcze.

Czy ktoś na tym zarabia? Bo chyba nie jest tak, że na kryzysie tracą wszyscy?

Oczywiście, na kryzysie zawsze ktoś uprzywilejowany zarabia. Mamy np. sektor turystyczny, który przeżywa boom. Ze względu na drastyczny spadek płac i cen w ogóle zrobiło się po prostu taniej, acz główny powód sukcesu to niestabilność geopolityczna w regionie. Jak jesteś Polakiem czy Niemcem, to wyjazd do Turcji czy Egiptu nie jest tak atrakcyjny jak kiedyś, a Grecja przejmuje tych turystów. W zeszłym roku mieliśmy 8 mln turystów, teraz będziemy mieli ponad 30 milionów.

warufakis-janis

Czyli wreszcie zarobicie coś na Niemcach.

Większość z tych pieniędzy i tak nie trafi do Grecji, bo sprytni operatorzy hoteli rejestrują się w Bułgarii, Liechtensteinie czy Luksemburgu. Nawet jak ktoś płaci w Grecji za pięciogwiazdkowy hotel, to najwięcej z tego wypłynie na zewnątrz, bo lokalnym pracownikom płaci się malutkie wynagrodzenia, a do tego powszechne jest unikanie podatków. Całkiem zresztą zrozumiałe, skoro VAT w Grecji wynosi 24 procent, a w Turcji, dokąd jest rzut beretem, zaledwie 7 procent. A poza turystyką jest jeszcze spekulacja na gruntach i nieruchomościach: za bezcen, co typowe w warunkach recesji, Rosjanie, Chińczycy czy Katarczycy wykupują całe dzielnice Aten. Ale to wszystko są wysepki sukcesu na morzu rozpaczy i recesji.

To się nie może dobrze skończyć.

Co mam powiedzieć? W naszym parlamencie zasiadają posłowie partii nazistowskiej, choć Grecja ze względu na swą historię to wyjątkowo antynazistowski kraj. Ludzie głosują na nich z gniewu na to, co się wydarzyło. Najbardziej boję się tego, że nasz „moment rewolucyjny” już nastąpił, mieliśmy pół miliona ludzi na placu Syntagma, na tej fali wybrano nas w 2015 roku, ale potem rząd tych wszystkich ludzi zdradził.

A jak wiemy od Benjamina, faszyzm to efekt nieudanej rewolucji?

Głosowanie na Złoty Świt to jedna opcja rebelii. Ludzie też albo zostają w domach liżąc rany i wyłączają się z procesu politycznego, albo opuszczają kraj.

Žižek o Grecji: Odwaga w czasach beznadziei

A jak to wszystko się ma do planowanych reform strefy euro? Wygląda na to, że prezydent Macron zdołał jednak coś wynegocjować z kanclerz Merkel. Czy Grecja w takim stanie będzie mogła być częścią tej na nowo zorganizowanej strefy euro?

To fałszywie postawiony problem, bo do żadnego postępu w sprawie euro nie dojdzie. Pamiętajmy, że właściwie każda propozycja zgłoszona przez Emmanuela Macrona po wyborze na prezydenta została odrzucona, a wręcz wyrzucona na śmietnik historii. Dlatego nie ma żadnego projektu głębszej integracji eurozony, jest tylko trochę pudrowania rzeczywistości.

Warufakis: Gratulacje, prezydencie Macron. Od teraz się Panu sprzeciwiamy

Po spotkaniu w Mersebergu była jednak mowa o osobnym budżecie strefy euro…

Nie ma żadnego budżetu równoległego, to zwykły fejk. Zacznijmy od tego, że Macron w zeszłym roku miał kilka dobrych pomysłów na zmiany. Jak dla mnie zbyt umiarkowanych i zbyt późno zgłoszonych, ale przyznaję, że szły one w dobrym kierunku: wspólny budżet strefy euro, ze wspólnym ministrem finansów oraz zgromadzeniem parlamentarnym, które kontrolowałoby tego ministra i ten budżet…

No i?

Budżet oznaczałby, że istnieje wspólny instrument dłużny, czyli jakieś euroobligacje oraz podatkowy, czyli finansowanie nie ze składek państw członkowskich, tylko jakiejś daniny. To miałoby się składać na 2-3 procent PKB całej strefy euro, ale te pomysły szlag trafił. Po spotkaniu Merkel z Macronem zostało wprawdzie pojęcie „wspólny budżet”, ale tak naprawdę to tylko linia kredytowa dla Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego. Kraj strefy euro dotknięty przez jakiś „szok asymetryczny” będzie mógł dostać pożyczkę, oczywiście odpowiednio uwarunkowaną – to będzie klasyczny bailout a’la stary MFW, z cięciami budżetowymi w pakiecie.

Macron dogaduje się z Merkel. Ale czy w ogóle da się uratować strefę euro?

Angela Merkel mówiła jednak o budżecie na inwestycje.

Ale budżet na inwestycje to nie „wspólny budżet”, po prostu państwa będą szukać dodatkowych pieniędzy. Na razie mowa była o sumie około 20 miliardów euro, które pochodzić będą z wkładów państw i tak już będących pod presją fiskalną, więc nie zrobi to wielkiej różnicy.

Dalej: wspólne ubezpieczenie depozytów bankowych. To był słuszny pomysł, ale kanclerz Merkel mówi, że to dopiero po ustabilizowaniu sytuacji w sektorze. Czytaj: tak, może w alternatywnym świecie, może kiedyś, ale dziś nie ma tej propozycji na stole. Do tego jeszcze wspólne ubezpieczenie od bezrobocia i wybory do Parlamentu Europejskiego według – choćby częściowo – transnarodowych list.

To dobry pomysł?

To byłby prawdziwy ruch w stronę federalizmu na poziomie politycznym i prawdziwego zaplecza dla unii fiskalnej.

Ale?

Tego też nie będzie. Krótko mówiąc, cała agenda Macrona poszła się gwizdać, a Merkel i sam Macron tylko udają, że coś się dzieje. Jeśli Macron powie, że wszystkie pomysły mu Niemcy odrzucili, może się nie pokazywać we Francji. Z kolei Merkel w Niemczech jest zagrożona przez Seehofera i prawicowych buntowników we własnej partii. Mamy więc ćwiczenie z PR, a nie żadną reformę.

Czyli historia się powtarza? Prezydent Mitterrand z szefem KE Delorsem w drugiej połowie lat 80. chcieli „odrobić lekcję” z liberalizmu gospodarczego, by wykazać się przed Niemcami i liczyli, że za to Niemcy pozwolą im zbudować Europę socjalną.

Dokładnie tak, tylko gorzej, bo Jacques Delors miał jeszcze nadzieję. On naprawdę wierzył w Europę socjalną jako drugi filar dla kartelu przemysłowego, a dziś nikt rozsądny w coś podobnego nie wierzy. Wiem, że w 1992, kiedy przyjmowano Traktat z Maastricht, Jacques Delors naciskał Mitterranda, aby zbudować filar inwestycyjny dla strefy euro. EBC miał działać jako filar stabilności waluty, a Europejski Bank Inwestycyjny jako fundusz inwestycyjny emitujący np. wspólne obligacje.

I co poszło nie tak?

Mitterrand powiedział mniej więcej tak: to jest bardzo słuszne, ale teraz nie damy rady, bo nie mamy wystarczającej siły przebicia politycznego. Po jakimś kryzysie, który na pewno nastąpi, kiedy nas już nie będzie u władzy, nasi następcy już to zrobią…

O co chodzi z tą siłą przebicia? Francji wobec Niemiec?

Nie, on i Kohl wspólnie nie mieli siły, by zrobić wówczas coś więcej niż unię walutową. Tylko że wyszli z fałszywej przesłanki, że jak się ją już zrobi i ona popadnie w kryzys, to przecież nie będzie innego wyjścia jak ją uzupełnić. Kryzys rzeczywiście nastąpił, tylko że ich następcy i spadkobiercy – Merkel i Marcon – mają dziś jeszcze mniej przebicia politycznego.

I dlatego uważam, że obecny moment jest najbardziej niebezpieczny w historii Europy od czasu zakończenia II wojny światowej. Grozi nam postmodernistyczny wariant lat 30. Wystarczy spojrzeć na Salviniego we Włoszech, który bije w bęben faszyzmu i nabiera przez to sił…

Sachs: Dokąd zmierzają Włochy, dokąd zmierza Unia

Mówisz często, że demokratyzacja to jedyne rozwiązanie kryzysu Europy. Ale przecież kiedy Niemcy blokują sensowne rozwiązania to między innymi dlatego, że chcą tego ich wyborcy – oni nie życzą sobie np. wspólnego budżetu, uwspólniania długów itp. Jakim więc cudem „więcej demokracji w Europie” stworzy nam wyjście z obecnej sytuacji?

Po pierwsze, panowie Kurz, Seehofer czy Salvini są tak potężni właśnie dlatego, że Europa nie była demokratyczna. Ci ludzie nie reprezentują nastrojów demokratycznych, lecz gniew na kryzys, którego przyczyną było zbyt mało demokracji.

Warufakis po wyborach w Włoszech: Zapomnijcie o Grillo. Idziemy do wyborów z międzynarodowymi listami

Nawet jeśli to cała prawda – a ja tego nie jestem pewny – to nie zmienia faktu, że Niemcy jako wyborcy nie chcą się solidaryzować z Grekami.

No to po drugie: postępowe myślenie zaczyna się od stwierdzenia faktu, że nie ma po prostu Niemców czy Polaków. W waszym kraju też przecież jesteście bardzo podzieleni wokół różnych spraw, a na pewno w kwestii polityki waszego rządu. Takie uogólnienia to błąd z definicji: nasz ruch na rzecz demokracji w Europie szczyci się między innymi tym, że większość naszych członków to Niemcy i zapewniam, że nie zgadzają się oni ani z Seehoferem, ani z Merkel.

Naszym zadaniem jest zebrać wspólnie tych wszystkich Europejczyków, którzy wiedzą, że fragmentacja Europy, którą pragnie wywołać dzisiejsza „międzynarodówka nacjonalistów”, będzie niesłychanie szkodliwa dla interesów większości obywateli, a jedyną siłą temu przeciwdziałającą jest właśnie demokracja. Bo nasz główny paradoks dziś polega na tym, że mamy wprawdzie demokratyczne państwa narodowe, ale najważniejsze decyzje przesunęliśmy do Brukseli, która jest strefą wolną od demokracji. No i teraz albo ją rozwalimy, albo zdemokratyzujemy. To pierwsze grozi katastrofą, więc zostaje nam to drugie.

Mówiłeś w jednym z wywiadów, że UE powstała nie jako wspólnota demokratyczna, ale jako kartel ciężkiego przemysłu, który z czasem dokooptował rolników, a potem jeszcze bankierów. Może więc problemem nie jest brak demokracji, tylko fakt, że niewłaściwi aktorzy zdominowali kartel? Gdyby to byli np. „zieloni” przedsiębiorcy, to może lepiej od finansistów rozumieliby, że gospodarce niezbędny jest popyt efektywny, a klimatowi odnawialne źródła energii?

Gdybym miał taki wybór: kartel zdominowany przez finansistów czy zielonych przemysłowców, to bym z pewnością wybrał ten drugi. Ale nie możemy tego zrobić, tzn. przebudować kartelu i przesunąć w nim środka ciężkości ze świata finansów na zieloną modernizację. To, co możemy uczynić, to powstać jako obywatele i skutecznie zaingerować w proces polityczny tak, by przejąć instytucje istniejące w tym kartelu, a następnie otworzyć go na politykę i reformy, które są we wspólnym interesie nas wszystkich.

Te reformy są zapisane w programie ekonomicznym Diem, czyli Nowym Ładzie dla Europy. On mi się nawet podobał, ale chciałbym wiedzieć, jak zamierzasz zmobilizować masowy ruch demokratyczny postulatami zmiany polityki Europejskiego Banku Centralnego, emisji euroobligacji czy luzowania ilościowego dla ludzi zamiast dla banków…

Varoufakis ma plan

Ruch Diem zaczął działać politycznie trzy lata po tym, jak powstaliśmy, bo najpierw musieliśmy przekonać sami siebie do tego, co robimy. Najbardziej toksyczna rzecz w polityce polega bowiem na tym, że jak zbierają się gdzieś postępowcy i za zamkniętymi drzwiami zapytasz ich: „a co zrobicie, jak już weźmiecie władzę?”, to oni albo nie wiedzą, albo będą niespójni. I właśnie przez to nie są przekonujący…

Bo sami nie są przekonani?

Dokładnie. Dlatego właśnie chcieliśmy zrobić to inaczej: usiąść najpierw we własnym gronie i zastanowić się, co to właściwie znaczy, że chcemy czegoś innego. Dlatego nasz Nowy Ład to dokument przede wszystkim na użytek wewnętrzny: żebyśmy sami wiedzieli, czego chcemy, żebyśmy rozumieli swój własny projekt dla Europy. To nie jest manifest do mobilizowania mas wyborców. To jasne, że nie zainspirujesz tych taksówkarzy za oknem hasłem umiarkowanej konwersji długu krajowego na wspólnotowy, nie pójdą za to na barykady…

Warufakis: Ogłosimy Nowy Ład dla Europy

To co ma ludzi poruszyć?

Ludzie muszą wiedzieć, że nawet jak idziesz do nich z uproszczonym sloganem, powiedzmy: „Odzyskać Europę”, albo „Europa dobra dla Polski”, a potem z bardziej już konkretnymi, ale wciąż ogólnymi pomysłami…

Np. jakimi? 

A choćby takimi, że EBC wydrukował miliardy euro, ale dawał je niewłaściwym ludziom z niewłaściwych powodów – pompował sektor finansowy – a powinien dla kogo innego, np. na miejsca pracy i zieloną energię…

To za tym stoi jakaś wielka wizja?

Tak, bo nawet jeśli ludzie nie rozumieją różnych detali technicznych, to potrafią doskonale wyczuć, czy tym masz jakiś spójny projekt, czy nie. Podam przykład – choć wiem, że w Polsce kontrowersyjny – z historii mojej rodziny. Mój ojciec był członkiem partii komunistycznej, znalazł się za to w obozie koncentracyjnym, kiedy komuniści przegrali wojnę. Opowiadał mi, że w tym obozie byli wykształceni funkcjonariusze kadrowi, ale też chłopi niepiśmienni. Ci chłopi, często bardzo zaangażowani, rozumieli postępowe idee i socjalizm sercem, emocjami, ciałem – a nie za sprawą lektury pierwszego tomu Kapitału.

Czyli potrzeba emocji, a nie elaboratów?

Chodzi o to, że oni wiedzieli, że te wielkie księgi istnieją, że kadry je studiują i to dawało im większą pewność tego, co robią. Spójna diagnoza i projekt naprawy sprawiają, że wiemy co zrobimy, kiedy dojdziemy do władzy. Wtedy też i wyborcy mają poczucie, że my sami wiemy, o czym mówimy. To inne podejście niż typowe dla partii populistycznych, jak np. Podemos, które nie mają spójnej agendy. Ostatecznie ludzie rozpoznają, że oni sami tego programu nie mają i stąd też bierze się ograniczony zasięg poparcia dla tych inicjatyw…

Mówisz o interesie wszystkich obywateli, o podziałach w poprzek linii narodowych. A jednak w Polsce panuje poczucie, że nasz interes – np. hojne fundusze strukturalne – jest jakoś sprzeczny z interesem europejskiego Południa. Rozumiemy też, że gospodarczo jesteśmy związani przede wszystkim z Niemcami.

Problem polega na tym, że kraje takie, jak Polska, Węgry czy Czechy mają długą pamięć zależności od ZSRR i bycia częścią autorytarnego i niewydajnego bloku gospodarczego, co prowadzi je do kłopotliwego niestety podejścia do Unii Europejskiej.

To znaczy?

Dominują dwie postawy. „Ile od nich dostaniemy”, bez myślenia o Unii jako własnej wspólnocie, a tylko jako o dojnej krowie. Z drugiej zaś jako o zewnętrznej sile, której trzeba się bezwzględnie podporządkować, nie zaś przestrzeni współkształtowania przez siebie polityki w sposób demokratyczny. I jeszcze druga rzecz: na dobre i na złe, Polska po 1990 roku została włączona do sieci niemieckiej machiny przemysłowej, co jest bardzo korzystne z punktu widzenia prowadzenia inwestycji. „Polski cud” jest niemal w pełni zależny od Niemiec…

Ale Niemcy radzą sobie dobrze.

No właśnie. Rzecz w tym, że wasz sukces zależy głównie od sukcesu tamtejszej machiny przemysłowej i eksportu netto jej produktów – ten zaś bazuje na całym układzie instytucji i sił w Europie, który nie jest bynajmniej zrównoważony.

Czyli co, mamy przyjąć grecki stosunek do Niemców?

Chodzi mi o to, że jeśli ktoś w Polsce uważa, że stan całej UE Polski nie dotyczy, zaś liczy się tylko rzeka pieniędzy z funduszy strukturalnych, to jest to katastrofalny błąd poznawczy. Ewentualny rozpad UE czy nawet samej strefy euro z powodu napięć na linii Północ-Południe oznaczałby przecież, że polityka deflacyjna, która dziś gnębi Południe, dotrze w końcu do Niemiec. Marka niemiecka nie pozwoliłaby na utrzymanie obecnej nadwyżki eksportowej – a wy będziecie właśnie częścią strefy marki niemieckiej. Dlatego jestem przekonany, że jeśli Polacy nie zaczną dostrzegać, że UE to ekosystem, który wymaga troski tyleż Polaków, co Greków, Niemców i Francuzów – będziemy mieli poważne kłopoty.

**
Janis Warufakis, ekonomista, od stycznia od lipca 2015 roku minister finansów Grecji, współzałożyciel ruchu DiEM25 (Democracy in Europe Movement 2025). Autor m.in. książek Globalny Minotaur (2016) i A słabi muszą ulegać? (2017).

Oglądaj dalej | Warufakis: Grecja jako mechanizm wczesnego ostrzegania


Polskie napisy wbudowane w wideo. Przełożył Krzysztof Juruś.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij