Unia Europejska

Powtórka z (niezbyt dobrej) rozrywki. Co nam powiedziały francuskie wybory?

To już pewne, w drugiej turze wyborów prezydenckich spotkają się po raz kolejny Emmanuel Macron i Marine Le Pen. Na trzecim miejscu znalazł się Jean-Luc Mélenchon, któremu do drugiego wygryzienia nacjonalistki zabrakło zaledwie półtora punktu procentowego. Jest to różnica o wiele mniejsza, niż przewidywano, i emocje towarzyszyły liczeniu głosów do samego końca. Takie zakończenie pierwszej tury dobrze pasuje do kampanii pełnej wzlotów i upadków. Co z niej wynieśliśmy?

Według niemal pełnych wyników urzędujący prezydent otrzymał 27,5 proc. głosów, Le Pen 23,5, a Mélenchon 22 proc. Reszta została daleko w tyle, Zemmour zdobył 7 proc. poparcia, a z pozostałych ośmiu kandydatów żaden nie przekroczył progu 5 proc. To natomiast oznacza dla wielu z nich poważne problemy, polityczne i finansowe. Wyniki nasuwają na myśl kilka wniosków. Jeden z nich jest taki, że Francuzi przy podejmowaniu wyboru niewielką uwagę zwracają na sytuację międzynarodową. Idąc ich śladem, spójrzmy tym razem na inne rzeczy.

Wygrywają żółwie, nie zające

Polityka zna wiele jednosezonowych gwiazd i nie zabrakło ich również we francuskich wyborach prezydenckich. Gdy na jesieni zeszłego roku kandydaturę ogłosił popularny publicysta Éric Zemmour, wydawało się przez moment, że zakończy on dominację Le Pen na skrajnej prawicy. Nikt nie występował w mediach tak często: Zemmour pojawiał się na okładkach większości gazet, a w telewizji miewał nawet dziesięciokrotnie więcej czasu antenowego niż Marine. Równocześnie liderka Zjednoczenia Narodowego prowadziła cichą i spokojną kampanię, podróżując po prowincji i spotykając się z małomiasteczkowymi wyborcami.

Skuteczniejsza okazała się ta ostatnia taktyka, a pasującej do niej metafory żółwia i zająca już kilka miesięcy użył Mélenchon, odnosząc się do rywalizacji na lewicy. Ona również przeżywała chwile fascynacji nowymi twarzami – swoje momenty mieli Hidalgo oraz Jadot, krótki epizod zaliczyła Taubira – ale koniec końców jedynym liczącym się progresywnym politykiem pozostał ten, który w wyborach prezydenckich startował po raz trzeci, a do ostatniej kampanii przygotowywał się od lat.

Do trzech razy sztuka? Jean-Luc Mélenchon walczy o drugą turę

Skład podium wyścigu prezydenckiego oraz rozmiary ich przewagi nad resztą kandydatów wskazują, że pozycję polityczną buduje się długo, a zainteresowanie dziennikarzy nie zrekompensuje braku solidnej bazy społecznej i twardego elektoratu. Wyborcy mogą chwilowo zachłysnąć się produktami medialnymi, ale efekt nowości nie starcza na długo. Może będzie to kolejna przestroga również dla naszych Kukizów i Hołowni.

Mocny finisz to za mało

Jeszcze dwa miesiące temu Jean-Luc Mélenchon w większości sondaży otrzymywał nie więcej niż 10 proc. poparcia. Ostatecznie osiągnął wynik dwukrotnie lepszy, zawdzięczając to błyskotliwej kampanii i udanej konsolidacji lewicy wokół swojej kandydatury. Żaden z progresywnych pretendentów nie zdołał nawiązać rywalizacji. Jadot zdobył 4,5 proc. głosów, Roussel 2,5 proc., a pozostała trójka jeszcze mniej. Lider Francji Niepokornej na finiszu kampanii zebrał głosy taktyczne lewicy, jako jedyny jej reprezentant mający szanse na drugą turę.

Tylko najwierniejsi zieloni i komuniści pozostali przy własnych kandydatach, jednak o ile nie wystarczyło to do osiągnięcia dobrych wyników, o tyle skutecznie zapobiegło wyprzedzeniu Le Pen przez Mélenchona. Zabrakło mu ok. 500 tysięcy głosów, a jego lewicowi rywale łącznie zdobyli ich ponad trzy miliony. Jeśli lewica chce w następnych wyborach odnieść sukces, to musi zjednoczyć się wokół jednego głównego kandydata wcześniej niż w dzień głosowania. Wyborcy pokazali wyraźnie, że chcą jedności i realnej alternatywy dla prawicy. Zarówno tej nacjonalistycznej, jak i liberalnej. Za pięć lat przekonamy się, czy politycy lewicy wyciągną wniosek z kolejnej takiej samej porażki i wyłonią jednego głównego kandydata. Już raczej nie będzie nim Mélenchon, który w 2027 będzie miał 75 lat.

Tradycyjne partie władzy pogrążają się w coraz głębszym kryzysie

Gdy pięć lat temu Benoît Hamon zdobył ledwie 6 proc. głosów, uważano to za tragiczny wynik dla Partii Socjalistycznej, jednego z dwóch głównych ugrupowań V Republiki. W latach 1974–2012 tylko raz zdarzyło się, że ich kandydata zabrakło w drugiej turze wyborów prezydenckich. Teraz jednak socjaliści sięgnęli nowego dna, bowiem Anne Hidalgo zdobyła niecałe 2 proc. głosów. Nie uniknęła nędznego wyniku nawet w Paryżu, którym od kilku lat administruje.

Bardziej zaskakująca jest jednak katastrofa, która spotkała prawicowych republikanów. W poprzednich wyborach ich kandydat mimo oskarżeń korupcyjnych zdobył szacowne 20 proc. poparcia i jedynie o włos przegrał walkę o drugą turę. W tej kampanii Valerie Pécresse za cel stawiała sobie rywalizację z Macronem i przez pewien czas sondaże rzeczywiście dawały jej szanse na zakwalifikowanie się do dogrywki. Przeszkodziły jej trupy w szafie i… pies.

Dosłownie, ponieważ na jaw wyszły nieprawidłowości z prawyborów u republikanów. Jak odkryli dziennikarze „Libération”, wśród głosujących znaleźli się fikcyjni członkowie partii, osoby dawno zmarłe, a także pies o imieniu Clovis, co potwierdził jego właściciel. Pécresse zaprzeczyła oskarżeniom o prawyborcze fałszerstwa i zapowiedziała pozwanie gazety, ale głośny skandal w połączeniu z nijaką kampanią pogrzebał jej nadzieje na dobry wynik. Okazał się on zresztą jeszcze gorszy, niż przewidywały jakiekolwiek sondaże: Pécresse dostała jedynie 4,8 proc. głosów.

Od prezydentury do bankructwa jeden krok

Dla republikanów tak słaby rezultat ich kandydatki oznacza nie tylko kryzys polityczny, ale również poważne problemy finansowe. Zgodnie z francuskim prawem zwrot kosztów kampanii otrzymuje się pod warunkiem zdobycia przynajmniej 5 proc. głosów. Główna prawicowa siła V Republiki w najczarniejszych snach nie przewidywała, że może spaść poniżej tego pułapu, więc teraz obudziła się z ręką w nocniku. Republikanie zadłużyli się, aby pokryć koszty kampanii prezydenckiej, a bez subwencji spłata pożyczek będzie dużym wyzwaniem.

Socjaliści byli lepiej przygotowani na taki scenariusz, ale i tak jest on dla nich niewątpliwie bolesny. Ponure nastroje zapanowały również wśród zielonych, których reprezentant wkrótce po ogłoszeniu wstępnych wyników zaapelował o wsparcie swojej partii datkami. To nie przysporzyło Jadotowi sympatii lewicowego elektoratu. Złośliwi wskazują, że mógłby uniknąć kłopotów finansowych, gdyby wcześniej się wycofał z wyścigu i udzielił wsparcia Mélenchonowi. Podobne zarzuty kieruje się wobec Roussella, kolejnego przegranego, którego partia nie może liczyć na zwrot poniesionych kosztów.

Staranie się o prezydenturę to ryzykowna gra i po fakcie wielu kandydatów pewnie żałuje postawienia zbyt dużych stawek na własny sukces.

Le Pen wciąż izolowana na scenie politycznej, ale tym razem może to nie wystarczyć

Przed ogłoszeniem wyników spekulowano, że tym razem kandydaci tradycyjnej prawicy oraz skrajnej lewicy mogą nie poprzeć liberalnego prezydenta w starciu z liderką narodowców. Te przewidywania się jednak nie sprawdziły: do głosowania na Macrona wezwali Pécresse, Jadot, Hidalgo, a nawet Roussel. Natomiast Mélenchon nie poparł wprost prezydenta, ale powtórzył kilkakrotnie „ani jednego głosu na Le Pen”. Jedynie Zemmour się z tego wyłamał, ale to nie powinno nikogo dziwić. Ważniejsze, że dawny „front republikański” dalej sprzeciwia się skrajnej prawicy, także tej z ludzką twarzą.

Nie pozostaje nic innego niż zagłosować na Macrona

Nie można się jednak spodziewać takiego zwycięstwa nad nacjonalistami jak w 2002 czy nawet 2017. Ryzyko zwycięstwa Le Pen nigdy nie było tak realne, a wynika to z rosnącego zmęczenia Francuzów politycznym i finansowym establishmentem, którego uosobieniem jest aktualnie Emmanuel Macron. Zajął on miejsce dwóch tradycyjnych partii i skupił wokół siebie siły broniące statusu quo, atakowanego coraz mocniej z dwóch stron. Po raz kolejny groźniejszy cios zadaje populistyczna prawica.

Kilka lat temu mówiło się, że głos na Macrona w 2017 to głos na Le Pen w 2022. Bieg wydarzeń dowiódł prawdziwości tego stwierdzenia. Liberalne reformy urzędującego prezydenta to woda na młyn dla nacjonalistki, która nieprzypadkowo w tej kampanii, zamiast skupiać się tak jak poprzednio na imigracji i bezpieczeństwie, postawiła na sprawy ekonomiczne. Le Pen mówi głównie o rosnących kosztach życia i pretenduje do roli obrończyni zwykłych Francuzów w starciu z wielkim biznesem. To miejsce, które powinna zajmować lewica. Mélenchon próbował walczyć na tym polu, ale wewnętrzne podziały lewicy pozbawiły go niezbędnych głosów, a w efekcie znów to pozornie „ludowi” nacjonaliści będą główną opozycją wobec „prezydenta elit”.

Rozwiązaniem nie jest popieranie Macrona, który likwiduje podatki dla najbogatszych, a protesty społeczne zasypuje gumowymi kulami. Może w tym roku jeszcze uda mu się wygrać, ale jak będzie wyglądać francuska scena polityczna po kolejnej takiej kadencji? Trudno przewidzieć, bo jeśli nie wyłoni się prawdziwa lewicowa alternatywa, to skrajna prawica w końcu dojdzie do władzy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Artur Troost
Artur Troost
Student UW, publicysta Krytyki Politycznej
Student historii i socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. Publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij