Unia Europejska

Blaski i cienie euro

Sprawa odejścia od złotego to zbyt poważny temat, żeby traktować to tylko jako stały element szerszego pakietu światopoglądowego. Dobrze by było, gdyby zwolennicy euro w Polsce przy okazji szerzej wyjaśnili, z czym to się wiąże i dlaczego według nich korzyści przeważają nad stratami. Bo to wcale nie jest oczywiste.

Chorwacja została 20. państwem UE, które przyjęło wspólną walutę. Wywołało to falę rytualnych deklaracji politycznych liberalnej części opozycji. Każdy szanujący się liberał w Polsce musi popierać wejście do strefy euro, więc internet zapełnił się noworocznymi życzeniami w tej sprawie.

Najgłośniejsze wystąpienie popełnił Szymon Hołownia, który w rozmowie w Radiu Zet z Bogdanem Rymanowskim zdradził słuchaczom, że tak naprawdę nie do końca wie, o czym mówi. Czołowy liberalny katolik znad Wisły był między innymi zdumiony tym, że w państwach bałtyckich ceny rosną w tempie ponad 20 proc. rok do roku.

Jak kantują nas sprzedawcy i dlaczego już nie będą mogli (aż tak bardzo)

Oczywiście debatowanie o niewiedzy Szymona Hołowni byłoby zupełnie bezwartościowe. Poparcie dla jego ugrupowania nie wynika z osobistych przymiotów lidera, tylko z przekonania części polskiego elektoratu, że w naszym kraju powinno być jakoś fajniej. Co jakiś czas pojawia się oferta polityczna, taka jak Polska 2050, której zadaniem jest zagospodarowanie tej niesprecyzowanej emocji. Jednak debata o wstąpieniu Polski do strefy euro jest już tematem znacznie bardziej interesującym.

Poparcie dla przyjęcia euro stało się w Polsce integralnym elementem proeuropejskiego światopoglądu. Jeśli popierasz pogłębianie integracji europejskiej, to musisz też opowiadać się za wspólną walutą, to proste. Nie podoba ci się pomysł przyjęcia euro, to na pewno głosujesz na Solidarną Polskę. Postawa proeuropejska połączona ze sceptycyzmem wobec euro to błąd w systemie.

Tymczasem sprawa odejścia od złotego to zbyt poważny temat, żeby traktować to tylko jako stały element szerszego pakietu światopoglądowego. Dobrze by było, gdyby zwolennicy euro w Polsce przy okazji szerzej wyjaśnili, z czym to się wiąże i dlaczego według nich korzyści przeważają nad stratami. Bo to wcale nie jest oczywiste.

W rdzeniu Europy

Plusy przyjęcia europejskiego pieniądza są dosyć dobrze znane. Najczęściej przywołuje się eliminację ryzyka kursowego, które w nadchodzących latach będzie istotne.

Staliśmy się państwem frontowym, co będzie destabilizować kurs złotego. Jesteśmy importerem surowców energetycznych, więc osłabienie złotego wpływa między innymi na ceny paliw, co zaś przekłada się inflację. Wzrost cen benzyny w Polsce to między innymi skutek droższego dolara. Niestabilny złoty utrudnia życie przedsiębiorstwom działającym na dużą skalę: eksporterzy nie mogą dokładnie przewidzieć, ile otrzymają za swoją sprzedaż zagraniczną, a przedsiębiorstwa produkcyjne, które sprowadzają z zagranicy materiały i półprodukty, nie mogą dokładnie oszacować kosztów niezbędnego dla nich importu.

To istotne kwestie, chociaż do tej pory firmy w Polsce nieźle sobie z tym radziły. Poza tym relatywnie słaby złoty sprzyja eksporterom, gdyż ich produkcja staje się bardziej konkurencyjna. Po przyjęciu euro korzyści z różnic kursowych dla eksporterów znikną – pozostaną jedynie korzyści wynikające z tańszej pracy. O tym też należy pamiętać.

Chyba najważniejszym argumentem za przyjęciem euro jest dołączenie do rdzenia integracji europejskiej. Jest wielce prawdopodobne, że ścisłe integrowanie kontynentu w nadchodzących latach będzie się odbywać w gronie państw, które przyjęły wspólną walutę. Mówi się przecież o osobnym budżecie strefy euro, już teraz ministrowie eurogrupy spotykają się we własnym gronie.

Dołączenie do obszaru europejskiej waluty włączyłoby nas więc w kluczowy proces decyzyjny w UE. Mielibyśmy chociażby swojego przedstawiciela w Radzie Prezesów Europejskiego Banku Centralnego, która jest głównym organem EBC. Obecnie szef NBP jest jedynie członkiem Rady Ogólnej, która pełni funkcje doradcze. To oczywiście jeszcze nie oznaczałoby, że Polska faktycznie będzie wywierać istotny wpływ na kształt strefy, ale powstałaby przynajmniej taka możliwość.

Pytanie jednak, czy integrowanie kontynentu wokół obszaru wspólnej waluty na pewno jest dobrym pomysłem. Euro jest w wielu państwach najmniej lubianym elementem integracji europejskiej. Nic dziwnego, we wspólnym obszarze walutowym dochodzi do silnych napięć strukturalnych.

W czasie kryzysu gospodarczego siła euro stłamsiła koniunkturę w państwach Europy Południowej. Obecnie utrzymywanie bardzo niskich stóp procentowych uderza w państwa bałtyckie, w których inflacja jest najwyższa w UE po Węgrzech. Te dwa przypadki pokazują, że niezwykle trudno jest połączyć jednym pieniądzem tak różne gospodarki jak łotewska, niemiecka i portugalska. Zamiast dołączać do strefy euro, być może lepszym pomysłem jest przekonywanie europejskich partnerów, że sensowniej jest integrować kontynent wokół mniej kontrowersyjnych obszarów.

Katargate pokazuje, że wbrew propagandzie PiS w Europie działa państwo prawa

Konwergencja cenowa szybsza niż płacowa

Dla obywateli najważniejszą kwestią będą jednak ich wynagrodzenia. Zarabiając w złotych, niejako skazujemy się na rolę taniej siły roboczej, przynajmniej w najbliższych latach.

W państwach Europy Środkowo-Wschodniej, należących do wspólnego obszaru walutowego, godzina pracy jest wyceniana (licząc w euro po kursie rynkowym) istotnie wyżej niż w Polsce, Rumunii czy na Węgrzech. W 2008 roku godzinowy koszt pracy w Polsce wynosił 7,6 euro, w Estonii 7,9 euro, a w Słowacji 7 euro – czyli byliśmy na podobnym poziomie. W 2021 roku Polska już odstawała. Nad Wisłą za godzinę pracy trzeba było zapłacić 11,5 euro, tymczasem w Słowacji 14,2 euro, a w Estonii 14,5 euro. Słowacja i Estonia prawie dogoniły Czechy (15,3 euro w 2021 – 9 euro w 2008) i Portugalię (16 euro w 2021).

Słowacy i Bałtowie zarabiają więc w twardej walucie. Gdy wyjadą za granicę, mogą sobie pozwolić na więcej. Nie muszą liczyć każdego eurocenta jak mieszkańcy Polski. Problem w tym, że wraz z ich płacami w górę poszły również krajowe ceny. A tak się niestety składa, że konwergencja cen następuje szybciej niż konwergencja zarobków.

W 2008 roku w Polsce i Słowacji ceny były podobne – wynosiły niecałe dwie trzecie średnich cen unijnych. W Estonii były nieco wyższe, bo wynosiły 70 proc. W ubiegłym roku w Polsce ceny wynosiły 57 proc. średnich cen unijnych. W Estonii 84 proc., a w Słowacji 82 proc. średniej unijnej. Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko ceny dla finalnej konsumpcji gospodarstw domowych, to w Polsce wyniosły one 60 proc. średniej UE, w Estonii 87 proc., a w Słowacji nawet 90 proc. Łatwo więc policzyć, że w Polsce płaca godzinowa to realnie przeszło 19 euro, w Słowacji niecałe 16 euro, a w Estonii niecałe 17 euro.

Owszem, w Litwie i Łotwie ceny są nieco niższe – dla gospodarstw domowych wynoszą odpowiednio 72 i 80 proc. średniej UE. Tylko że w obu tych państwach godzina pracy jest nieco tańsza niż w Polsce, nawet licząc po kursie rynkowym – w 2021 roku w obu krajach wyniosła troszkę ponad 11 euro. Realnie Litwini i Łotysze zarabiają więc jeszcze mniej.

Wzrost cen po wejściu do strefy euro to nie jest żaden mit, tylko fakt. Wystarczy zerknąć do danych Eurostatu. Zarabianie w euro daje do ręki twardą walutę, jednak trzeba się też liczyć z europejskimi standardami cenowymi w sklepach.

Tutaj lewica ma jeszcze bardziej przechlapane niż w Polsce

Usługi skorzystają, przemysł niekoniecznie

Jeśli spojrzymy na wskaźniki dotyczące całej gospodarki, to musimy dojść do wniosku, że przyjęcie euro, przynajmniej do ubiegłego roku, całkiem nieźle sprawdziło się w państwach bałtyckich, za to słabo w Słowacji i Słowenii. W Estonii w latach 2010–2021 PKB na głowę według parytetu siły nabywczej wzrósł z 66 do 89 proc. średniej UE. W Litwie nawet z 61 do 89 proc. W Polsce ten wzrost również był okazały, ale już wyraźnie mniej – nasz poziom rozwoju skoczył w tym czasie z 63 do 77 proc. średniej unijnej.

Znacznie gorzej prezentowały się jednak wyniki Słowacji i Słowenii. W Słowacji zaliczono regres niewiele mniejszy od Grecji po 2009 roku. PKB na głowę według PPS w latach 2010–2021 spadł w tym kraju z 77 do 69 proc. średniej UE. Można więc powiedzieć, że ze Słowacją zaliczyliśmy mijankę.

Obecnie na wyższym poziomie rozwoju od Słowacji jest też Rumunia, która na koniec pierwszej dekady XXI wieku była od niej o jedną trzecią biedniejsza. Słowenia nie zaliczyła takiego regresu, ale stagnację już tak. Jej PKB na głowę według PPS wzrósł w tym czasie z 85 do 90 proc. średniej UE. Tak więc konwergencja gospodarcza (wyrównywanie poziomu rozwoju ze średnią unijną) była w Polsce trzy razy szybsza niż w Słowenii.

Dlaczego przyjęcie euro zupełnie inaczej wpłynęło na wyniki gospodarcze tych państw? Prawdopodobnie chodzi o strukturę gospodarki. Zarówno Słowacja, jak i Słowenia są silnie oparte na przemyśle. W 2005 roku w obu krajach odpowiadał on za niespełna 30 proc. PKB – przy ówczesnej średniej UE na poziomie 21 proc. W 2021 roku przemysł zapewnił 28 proc. PKB Słowenii i jedną czwartą PKB Słowacji.

Tymczasem w państwach bałtyckich ważniejszą rolę odgrywają usługi. W Estonii i Litwie w ubiegłym roku przemysł odpowiadał za jedną piątą PKB, a w Łotwie zaledwie za 16,5 proc. Najwyraźniej krajowy przemysł gorzej znosi przyjęcie euro niż sektor usług. Budowa fabryki wymaga większych nakładów inwestycyjnych niż stworzenie miejsc pracy w usługach. Przy inwestycjach w produkcję ceny krajowe odgrywają istotniejszą rolę niż w przypadku usług.

Prawda o IV Rzeszy, której nie dowiesz się od Wujka Samo Zło

Polska pod względem struktury gospodarki bardziej przypomina Słowację niż Estonię. Nad Wisłą przemysł w zeszłym roku odpowiadał za 27 proc. PKB. Oczywiście polska gospodarka jest zdecydowanie bardziej różnorodna niż słowacka, w której dominuje przemysł motoryzacyjny. Zwolennicy wejścia Polski do euro powinni jednak wyjaśnić, dlaczego według nich nasz kraj podążyłby inną ścieżką niż Słowacja.

Powinni też zasadniczo zmierzyć się z odpowiedzią na pytanie, jak zminimalizować ewidentne negatywne skutki przyjęcia wspólnej waluty – takie jak konwergencja cenowa zachodząca szybciej niż wyrównywanie się płac albo konieczność dostosowania się do stóp procentowych odpowiednich dla państw z Europy Zachodniej.

Zwolennicy euro w Polsce powinni przestać już opowiadać o korzyściach, bo one są dosyć dobrze znane i raczej jasne. Nikt sensowny ich nie podważa. Finalnie liczyć się będzie bilans korzyści i strat, a nie tylko te pierwsze. Po przyjęciu wspólnej waluty na takie rozważania może być już za późno.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij