Kraj

Prawda o IV Rzeszy, której nie dowiesz się od Wujka Samo Zło

Mizerna reprezentacja Warszawy na unijnych szczytach władzy jest oczywiście złą wiadomością. Najłatwiej winę za ten stan rzeczy zrzucić na nielubianych w Polsce Niemców, jednak ponoszą ją przede wszystkim polskie elity władzy, które po prawie dwóch dekadach członkostwa nadal nie potrafiły wypracować Polsce silnej pozycji w UE.

„Pełen pogardy atak niemieckich mediów potwierdza, że za unijnym szantażem kryją się Niemcy. Chcą budować IV Rzeszę, mają to w genach” – rzucił z gracją na Twitterze minister sprawiedliwości naszego kraju, Zbigniew Ziobro.

Można by rzec – dzień jak co dzień. Unia Europejska jako IV Rzesza weszła już na trwałe do słownika polskiej debaty publicznej i mało kto w ogóle zwraca uwagę na takie, bądź co bądź, dosyć ciężkie oskarżenia. Zresztą prezes Kaczyński już jakiś rok temu uspokoił, że w tym określeniu nawiązuje się do Pierwszej Rzeszy, a nie Trzeciej. Czyli Niemcy nie powinni być zbulwersowani – nie chodzi tu o Hitlera i holocaust, tylko o Święte Cesarstwo Niemieckie, które ma na koncie zaledwie zbrodnie mniejszego kalibru, na przykład brutalną pacyfikację Czechów w czasach wojny trzydziestoletniej.

PiS zyskał na zdradzie, dziś oskarża o nią byłych członków. Co się dzieje na Śląsku?

Antyniemiecka narracja PiS przybiera już naprawdę przygniatające rozmiary. Wyniki wewnętrznych sondaży muszą najwyraźniej wskazywać, że Polacy wyjątkowo nie przepadają za naszym zachodnim sąsiadem. Rządowa tuba propagandowa, TVP Info, nigdy nie była przesadnie przystępna dla człowieka nieuwikłanego mentalnie w polską wojnę partyjną po stronie władzy, ale obecnie stała się ekstremalnie monotematyczna – a właściwie duotematyczna. Temat niemieckich błędów i knowań schodzi z tapetu głównie wtedy, gdy trzeba zająć się śladami współpracy z Rosją za czasów rządów Donalda Tuska, wyciągając mu obszernie cytowane notatki rządowe z 2008 roku. Kwestie niemieckie omawiane są tam równie szeroko i w sposób niezwykle pogłębiony, a zajmują się tym czołowi polscy analitycy spraw europejskich, tacy jak Marian Kowalski czy Jan Pietrzak.

Rządzący chcą nas przekonać, że za sprawą Niemiec interesy Polski w UE są regularnie torpedowane. Berlin zamierza podporządkować sobie całą Europę, a w tym celu musi najpierw ujarzmić rosnącą potęgę Warszawy. Rzekomo właśnie dlatego Polska ma nieustanne problemy na forum UE. Antyniemiecka narracja PiS to jednak nieprawdziwe alibi. Faktyczną przyczyną słabnącej pozycji Polski w UE jest wyłącznie nieudolna polityka europejska Warszawy, która gracją i profesjonalizmem przypomina chyba tylko piłkarskie rozgrywki polskiej ekstraklasy.

Kto trzęsie Komisją

Według PiS Niemcy kontrolują Unię Europejską, dzięki czemu wymogli na Brukseli odmowę wypłacenia Polsce pieniędzy z KPO. Ma to podobno sprowokować zmianę władzy nad Wisłą, gdyż „zagłodzeni” Polacy i Polki zagłosują na opozycję. Snucie tego przekazu jest tym łatwiejsze, że obecnie przewodniczącą Komisji Europejskiej jest Niemka, więc dziennikarzom TVP dosyć prosto jest montować materiały przekonujące, że spór PiS-KE to „proxy war” między Polską a Niemcami. Oczywiście zwykle nie przypominają przy tym, że na kandydaturę von der Leyen głosował polski rząd, któremu nie w smak był pewien Holender. Tak naprawdę akurat szefowa KE jest jedną z tych członkiń Komisji, które by chciały jakiejś ugody z Polską. Po zatwierdzeniu przez Komisję polskiego KPO Niemka musiała się zresztą z tego tłumaczyć przed Parlamentem Europejskim.

Jedną z głównych przeciwniczek polskiego rządu jest za to Czeszka Věra Jourová, ale tego widzom TVP Info nie powiedzą Marian Kowalski i Jarosław Jakimowicz. Nawet Wujek Samo Zło o tym nie wspomina. A przecież skoro nawet Czeszce nie podoba się kształt polskiej reformy wymiaru sprawiedliwości, to chyba nie chodzi o niemiecką kolonizację regionu, tylko bezprawny kształt tejże reformy.

Terroryści i szpiedzy, czyli płoty lekiem na całe zło

Pisowcy nie tłumaczą dokładnie, w jaki sposób Niemcy przejęli całkowitą kontrolę nad Komisją Europejską. Na pewno nie zrobili tego poprzez wysłanie do Brukseli zastępów urzędników rodem znad Szprewy. Struktura narodowa Komisji Europejskiej i innych unijnych urzędów została szczegółowo przeanalizowana w 2018 roku właśnie pod kątem nierównoważnej reprezentacji poszczególnych państw. Okazuje się, że faktycznie struktura narodowościowa wśród zatrudnionych w Brukseli jest przechylona w stronę niektórych krajów członkowskich. Tylko że nie Niemiec.

Żeby zachować „równowagę geograficzną” w strukturze KE i innych agend unijnych, już w 2003 roku, na podstawie liczby mieszkańców danego kraju, przyjęto tak zwane wskaźniki odniesienia, które powinny mniej więcej odwzorowywać udział danego narodu wśród brukselskich urzędników. Dla Polski wskaźnik odniesienia wynosi 8,2 proc., a dla Niemiec 13,8 proc. Niemcy są więc lekko pokrzywdzeni, gdyż liczba mieszkańców tego kraju jest ponad dwukrotnie większa od Polski.

Na stanowiskach zaszeregowania AD 5-8 (szeregowi urzędnicy i specjaliści) w 2017 roku pracowało 462 Polaków, czyli 11 proc. analizowanej populacji. Liczba Polaków pracujących jako urzędnicy w Brukseli przekraczała o jedną trzecią liczbę stanowisk, które powinny nam przypaść proporcjonalnie do liczby ludności. To wcale nie jest jakiś bardzo wysoki wynik. Liczba Węgrów na tych stanowiskach była wyższa o 72 proc. od ich wskaźnika odniesienia, Rumunów o 138 proc., a Bułgarów o 155 proc. Natomiast liczba Niemców była o przeszło jedną trzecią niższa. Reprezentanci państw naszego regionu dominują na tych niższych stanowiskach, gdyż zaczęli się zatrudniać stosunkowo najpóźniej i jeszcze nie zdążyli zajmować wyższych.

Na stanowiskach zaszeregowania AD 9-12 (średni szczebel kierowniczy) Polaków w 2017 roku było już tylko 162 (4,1 proc.), a więc ledwie połowa tego, co powinno nam przypadać na podstawie liczby mieszkańców. To także przypadłość wszystkich krajów regionu. Podobnie zaniżona była liczba Czechów. Liczba Bułgarów i Chorwatów wynosiła ledwie kilka procent ich wskaźnika odniesienia.

Marsz Niepodległości 2022: Rozrost przez podział grzybni

W żadnym państwie, które weszło do UE po 2004 roku, liczba zatrudnionych nie była odpowiednia do wielkości kraju. Zbyt słabo reprezentowani byli tu jednak także Niemcy – dokładnie o 8 proc. Jak można się domyślić, znalazło się za to tutaj zdecydowanie zbyt dużo Belgów, którzy stanowili aż 14 proc. zatrudnionych, chociaż powinni tylko 2,5 proc. Wyraźnie zawyżona była również liczba Greków i Austriaków.

Gdzie się podziali Polacy?

Niemcy nie dominują więc wśród unijnego personelu, właściwie powinno ich być tam więcej. Oczywiście zdecydowanie ważniejszą kwestią nie jest liczba samych urzędników, tylko osób pełniących najwyższe stanowiska. Szczegółowo przeanalizowano tę kwestię w raporcie Geographical Representation in EU Leadership Observatory 2021.

Jest faktem, że nasz region UE jest pokrzywdzony pod tym względem. Unia została podzielona na pięć dużych regionów – Wschód, Zachód, Południe, Północ i Centrum. Europa Wschodnia, w której znalazła się Polska, powinna obsadzać 21 proc. najwyższych stanowisk kierowniczych w unijnych instytucjach – w zeszłym roku obsadzała jedynie 14 proc. Najbardziej poszkodowana jest Europa Środkowa (Czechy, Słowacja, Węgry, Chorwacja i Słowenia), której reprezentanci stanowili jedynie 6 proc. kierowników najwyższego szczebla w UE – powinni 18 proc. Reprezentanci państw nordyckich powinni stanowić 11 proc. liderów UE, a było ich ledwie 4 proc.

Siłą rzeczy dominują tutaj delegaci Zachodu i Południa UE. Ci pierwsi stanowili aż 51 proc. kierowników najwyższego szczebla, chociaż powinno im przypadać 29 proc. takich stanowisk. Co czwarty menedżer w UE był delegatem Południa – proporcjonalnie powinien być przeszło co piąty.

Przewaga Zachodu i Południa, które najwcześniej weszły do UE, nie oznacza jednak od razu, że to Niemcy trzęsą Wspólnotą. Mieszkańcy Niemiec stanowią obecnie 19 proc. populacji Unii Europejskiej. Równocześnie w 2021 roku na czele 46 agencji unijnych stało ośmiu Niemców, więc Berlin objął 17 proc. możliwych stanowisk z tej puli. Wśród 23 najwyższych stanowisk w unijnych instytucjach oraz organach nadzorczych znalazło się czterech reprezentantów Niemiec – to znów 17 proc. Byli nimi von der Leyen, Klaus Welle (sekretarz generalny PE), Isabelle Schnabel (członkini zarządu EBC) i Klaus-Heiner Lehne (prezes Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, którego w tym roku zastąpił jednak Irlandczyk Tony Murphy).

Nie jest zaskoczeniem, że Niemcy najchętniej obsadzają stanowisko związane z gospodarką – przykładowo prezesem Europejskiego Banku Inwestycyjnego jest Werner Hoyer. Jednak spór polskiego rządu z Brukselą ogniskuje się wokół wymiaru sprawiedliwości, w którym ostatnimi czasy prym wiodą raczej Hiszpanie. Do zeszłego roku wiceprezeską Trybunału Sprawiedliwości UE była Rosario Silva de la Puerta, znienawidzona zresztą przez PiS za decyzję nakazującą czasowe zawieszenie działalności kopalni Turów, która faktycznie była absurdalna i niewykonalna. Sekretarzem TSUE jest natomiast Alfredo Calot Escobar, a prezesem Belg Koen Lenaerts.

Problemem nie jest dominacja Niemców na kluczowych stanowiskach w UE, lecz brak Polaków. Wśród 86 najwyższych stanowisk kierowniczych w UE w 2021 roku (nie licząc komisarzy, którzy się należą każdemu państwu) znalazło się ledwie dwóch przedstawicieli naszego kraju. Mowa o szefowej Euratomu Agnieszce Kaźmierczak oraz europejskim inspektorze ochrony danych Wojciechu Wiewiórowskim.

Ojciec narodu i Polacy jak dzieci

Tak mizerna reprezentacja Warszawy na unijnych szczytach władzy jest oczywiście złą wiadomością. Dowodzi ona jednak głównie niskiej skuteczności polskiego rządu w polityce unijnej oraz marnych wpływów Polski w UE. Najłatwiej winę za ten stan rzeczy zrzucić na nielubianych w Polsce Niemców, jednak ponoszą ją przede wszystkim polskie elity władzy, które po prawie dwóch dekadach członkostwa nadal nie potrafiły wypracować Polsce silnej pozycji w UE.

Głośni nieobecni z Europarlamentu

Polskie wpływy niespecjalnie widać również w Parlamencie Europejskim. Jest on jedną z głównych aren debaty politycznej w UE, poza tym ma istotne funkcje legislacyjne. Aktywna postawa delegatów do PE może decydować więc o korzystnym lub niekorzystnym dla państwa kształcie unijnego prawa. Polscy europarlamentarzyści są zwykle bardzo głośni i aktywni w nadwiślańskiej debacie publicznej, jednak ich wpływy w faktycznym miejscu pracy są już dosyć słabe.

Autorzy MEP Influence Index 2022 stworzyli ranking stu najbardziej wpływowych europosłów na podstawie pełnionych przez nich stanowisk, członkostwa w komisjach, aktywności podczas głosowań, politycznego „networkingu” oraz pracy nad legislacją. Znalazło się wśród nich aż 23 delegatów z Niemiec, chociaż europosłowie zza Odry stanowią tylko niecałe 14 proc. izby. W pierwszej „20” jest trzech Niemców – Manfred Weber i Markus Ferber z Europejskiej Partii Ludowej oraz socjaldemokrata Bernd Lange.

Reprezentacja Polski w tym rankingu wypada słabo. Znalazło się w nim co prawda ośmioro posłów i posłanek znad Wisły, co mniej więcej odpowiada udziałowi deputowanych z Polski w PE, jednak w pierwszej „20” nie znajdziemy nikogo. Najwyżej znaleźli się dwaj europosłowie PiS, Ryszard Legutko (23 miejsce) i Zdzisław Krasnodębski (28 m). Z partii rządzącej na 98 miejscu znalazł się też Ryszard Czarnecki. Poza nimi jest pięcioro deputowanych z opozycji – najwyżej Ewa Kopacz (39 miejsce) oraz Janusz Lewandowski, Andrzej Halicki, Danuta Hübner i Krzysztof Hetman.

Autorzy stworzyli też odrębne rankingi dla kluczowych obszarów zainteresowania PE. Tam też znajdziemy kilkoro deputowanych z Polski. Jerzy Buzek i Zdzisław Krasnodębski są wśród „10” najbardziej aktywnych MEP-ów w sprawie energii. Trzecią najbardziej aktywną europosłanką w sprawach polityki zdrowotnej okazała się Joanna Kopcińska z PiS. Niestety to już wszystko. Na temat rolnictwa oraz polityki cyfrowej nasi deputowani najwyraźniej nie mają już wiele do powiedzenia. Szczególnie rolnictwo zastanawia, zważywszy na to, że jesteśmy jednym z największych producentów rolnych w Europie, a komisarzem od tych spraw jest Polak Janusz Wojciechowski – zresztą jak na PiS całkiem sensowny.

Cywilizacyjny regres po polsku. Cofamy się w rozwoju na własne życzenie

Należałoby zapytać, gdzie zatem są ci niezwykle waleczni i głośni w polskiej debacie publicznej europosłowie, tacy jak Patryk Jaki, Jacek Saryusz-Wolski, Dominik Tarczyński, Joachim Brudziński, Beata Kempa czy Anna Zalewska? Dlaczego aktywnie nie zajmują się reformowaniem Unii Europejskiej, skoro tak im nie odpowiada? Oczywiście warto też zapytać o to samo Roberta Biedronia, Radosława Sikorskiego czy Marka Belkę.

Pozycja Polski w Unii Europejskiej jest rzeczywiście bardzo słaba. Nie jest to jednak efekt knowań Niemców, tylko nieudolności polskiej klasy politycznej. W kraju potrafi być niezwykle wyszczekana, lecz na forum unijnym wychodzi cała jej mizerność. Ze szkodą dla nas wszystkich.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij