Świat

Putin stworzył nową architekturę bezpieczeństwa. Ale zupełnie inną, niż chciał

Coś, co miało być akcją rodem z mołojeckiej fantazji, „kto pierwszy przyniesie prezydentowi Kijów w prezencie, ten dostanie generała”, okazało się klęską Rosji. A to był dopiero początek. Rozmowa z Piotrem Łukasiewiczem.


Michał Sutowski: No i gdzie jest ten cały Specnaz, gdzie ci legendarni żołnierze rosyjskiego desantu? Czekają na wojnę z NATO, a zamiast nich wysyła się na wojnę z Ukrainą rekrutów? A może po prostu opadły zasłony i okazało się, że potęga armii rosyjskiej to pic na wodę?

Piotr Łukasiewicz: Słynne WDW, wojska powietrzno-desantowe, okazały się najwyraźniej bandą amatorów, a nawet policjantów w mundurach, których wysłano do pacyfikowania ludności w Kijowie. Tymczasem zostali tuż po wylądowaniu na lotnisku Antonowa w Hostomelu – na samym początku inwazji – rozbici przez siły lądowe Ukrainy. To był chyba pierwszy szok tej wojny – coś, co miało być akcją rodem z mołojeckiej fantazji „kto pierwszy przyniesie prezydentowi Kijów w prezencie, ten dostanie generała”, okazało się klęską.

Ale to rzeczywiście ci desantowcy okazali amatorami, czy po prostu wysłano kogoś innego?

Wiemy, że w szeregach WDW wysłanych w ramach desantu pod Kijów byli też policjanci, grupy raczej do „zarządzania tłumem”, opanowania protestu cywilów, ale nie walki z wojskiem. Niektórzy złapani jeńcy zeznawali wręcz, że są OMON-owcami, czyli pracują w rosyjskim odpowiedniku ZOMO. To, według mnie, wskazuje, że Rosjanie podjęli próbę szybkiej i precyzyjnej, bezbolesnej z ich perspektywy operacji w rodzaju zajęcia Krymu w 2014 roku.

Bendyk: Cena pokoju

No i nie wyszło. Dlaczego?

Ten pierwszy desant przeprowadzono bez odpowiedniego rozpoznania, bez świadomości wywiadowczej i operacyjnej. Nie sprawdzono, gdzie są ukraińskie siły specjalne i siły regularne, jakie są ich zdolności i jak szybko mogą być przerzucone w rejon desantu.

I komandosi ukraińscy są lepsi niż rosyjscy?

Desant w Hostomelu spotkał się z kontrofensywą ukraińskich wojsk specjalnych, ale przede wszystkim zmechanizowanych. Rosyjscy komandosi bronili się przed bojowymi wozami piechoty i po prostu nie dali rady ich odeprzeć. Zapewne na koniec dopiero wjechali specjalsi i zlikwidowali resztki oporu. Zresztą na tę akcję leciało 12 śmigłowców, z czego aż trzy nie dotarły, więc operacja była nieudana od samego początku.

Czyli niekoniecznie zawiedli sami żołnierze na miejscu, ale logistyka i wywiad?

Tamta spektakularna porażka nie tyle weryfikuje zdolność rosyjskich komandosów, ile pokazuje, jak bardzo zawiodło strategiczne myślenie Rosjan. Oni poszli na Ukrainę wbrew kanonom klasycznego myślenia o wojnie, gdzie każdy rodzaj sił zbrojnych ma swoje zadanie, a siły muszą być adekwatne do zadania.

Przecież wjechali i wlecieli z kilku stron. I szykowali wojska przez wiele miesięcy.

Ujawniane dziś dokumenty, zdobyte na jeńcach, sprawiają wrażenie, że jeszcze w styczniu myśleli o jakiejś operacji punktowej, zajmowaniu pasa ziemi od Ługańska i Doniecka do Krymu, a koncentracja sił była elementem nacisku politycznego. I nagle w lutym nastąpiła zmiana strategiczna i zdecydowano o pełnej inwazji dookoła Ukrainy. Tyle że w sensie wojskowym to wbrew rozsądkowi, bo nie da się zrealizować operacji okrążenia przy granicy przeciwnika liczącej kilka tysięcy kilometrów tak małymi siłami.

Małymi?

Jeśli faktycznie było ich 190 tysięcy, tak jak tuż przed najazdem informowali Amerykanie, to byłaby to liczba wystarczająca do przeprowadzenia punktowej inwazji, w rodzaju tej, którą USA wykonały w Iraku. Można nimi wykonać ofensywę powietrzno-pancerną na zasadzie: niszczymy obronę przeciwlotniczą, potem siły powietrzne, wreszcie duże zgrupowania wojsk i wbijamy się klinem głęboko w terytorium przeciwnika.

A tutaj?

Ze względu na atak z kilku stron z tych blisko 200 tysięcy żołnierzy zrobiło się 10 tysięcy tu, 30 tysięcy tam i 50 tysięcy jeszcze gdzie indziej. Pęd został bardzo szybko wyhamowany, tak jak ten rajd komandosów, którzy liczyli zapewne na szybką dekapitację państwa ukraińskiego, czyli zdobycie budynków rządowych i zabicie lub pojmanie prezydenta. Przy takim układzie sił to nie mogło się powieść, na szczęście dla Ukraińców.

Inny stereotyp, obok sprawności Rosjan jako niezniszczalnych cyborgów do zabijania, głosi, że Rosja ma świetny wywiad i głęboko spenetrowaną Ukrainę. I co, wszystko wiedzą, tylko nie to, że Ukraińcy będą się bronić?

Walzer: Nasza Ukraina

czytaj także

Walzer: Nasza Ukraina

Michael Walzer

Na pewno mieli mapy wojskowe z czasów ZSRR, a sieć drogowa Ukrainy się znacząco nie zmieniła od tamtego czasu, podobnie warunki geograficzne, czyli kształt rozlewisk Dniepru na północ od Kijowa. Do tego, za sprawą satelitów zapewne znali położenie dużych zgrupowań pancerno-zmechanizowanych przeciwnika.

No więc?

Wyraźnie natomiast stracili wiedzę na temat morale i poziomu wyszkolenia sił ukraińskich, jak również orientację w nastrojach społeczeństwa w Ukrainie. A teraz jeszcze nie widzą, gdzie są te jednostki regularne, które przeszły do działań mobilnych o mniejszej skali, dziś najbardziej skuteczne.

No ale dlaczego? Jak to możliwe, że te wszechmocne służby nie wiedzą podstawowych – z ich perspektywy – rzeczy?

Nie jestem pewny. Może kontrwywiad Ukrainy jest lepszy, niż myśleliśmy – wygląda na to, że teraz nie cacka się ze szpiegami, tylko rozwala ich na miejscu. Ale kluczowe jest według mnie to, że Rosjanie nie docenili, na przekór własnej propagandzie, skutków tych ponad sześciu lat szkolenia armii Ukrainy przez Amerykanów i wsparcia NATO, głównie wywiadowczego, sprzętowego i finansowego. Przy wysokim morale i determinacji to naprawdę robi różnicę.

A kiedy inwazja już nastąpiła – tu wchodzi kolejny stereotyp, ten o potędze rosyjskiego lotnictwa – niebo powinno być opanowane przez jedną stronę. No a nie jest. Rozumiem, że po dwóch tygodniach inwazji napastnicy nadal nie panują w powietrzu?

Ciągle nie rozegrała się wielka bitwa powietrzno-lądowa, więc trochę nie wiadomo, czy Rosjanie mają przewagę. Oczywiście, jeśli Ukraińcy mieli artylerię przeciwlotniczą dalekiego zasięgu, na przykład nowocześniejsze zestawy rakietowe S-300 albo nawet przestarzałe typu Wołchow, cokolwiek, co ma większy zasięg niż ręczne strieły, polskie pioruny czy amerykańskie stingery, to część z nich mogła zostać zniszczona. Dlatego Zełenski domaga się wprost broni przeciwlotniczej, np. patriotów. Niemniej, nie wiedząc do końca, czym Ukraińcy dysponują, Rosjanie w pierwszej fazie nie zdecydowali się na masową ofensywę lotniczą, a potem było już za późno.

Zełenski nie jest bez skazy, ale to on jest dziś przywódcą wolnego świata

Co to znaczy?

W walce przeciw niedużym, mobilnym oddziałom skuteczność lotnictwa znacznie maleje, dużo trudniej w nie trafić niż powiedzmy, w centra dowodzenia i łączności. Oczywiście, można przy jego pomocy bombardować terytorium, co się teraz dzieje. Bo duża część rosyjskiego ostrzału to nie są tylko manewrujące kolibry z okrętów, balistyczne iskandery z wyrzutni w Białorusi czy niekierowane grady, ale też rakiety z głowicami konwencjonalnymi odpalane z samolotów. Krótko mówiąc, lotnictwo rosyjskie działa, ale atakuje głównie ludność cywilną, wojskowych efektów tak bardzo nie widać.

Rosjanie posługują się bronią precyzyjną czy raczej uderzają… na rympał?

Według danych brytyjskich, uaktualnianych co dzień, Rosjanie zużyli już większą część swoich rakiet manewrujących, czyli takich, które można naprowadzać naziemnie lub satelitarnie i które faktycznie trafiają dość celnie. Stosowali ją na początku, by uzyskać szybko przewagę, na zasadzie: rzucamy to, co mamy najlepsze, ale też chyba z założeniem minimalizowania strat.

Własnych?

Nie tylko. Początkowo faktycznie Rosjanie uderzali raczej w siły zbrojne niż ludność, która cierpiała raczej ubocznie – tak było w przypadku pierwszego głośnego ostrzału pod Charkowem, gdzie gradami ostrzelano jednostkę stacjonującą przy osiedlu mieszkalnym i trafiono również w budynki cywilne.

Mówisz, że część dużych systemów przeciwlotniczych i część centrów dowodzenia armii Ukrainy została zniszczona. A jaką rolę odgrywają w tej wojnie NATO-wskie samoloty rozpoznawcze? Mogą rekompensować te straty?

One nie latają nad niebem ukraińskim, tylko nad Polską i Rumunią. Nadają się zatem nieźle do rozpoznania radioelektronicznego sytuacji w Białorusi, natomiast zasięgi AWACS-ów, bo o nie tu chodzi, raczej nie wykraczają poza Kijów – ich radary „widzą” obce samoloty na odległościach do 400 km. Myślę, że Amerykanie bardziej efektywnie wspierają Ukraińców wywiadem satelitarnym niż powietrznym.

Ukraińcy się bardzo chwalili skutecznością tureckich dronów Bayraktar w pierwszych dniach wojny. Teraz już mniej. Czy Rosjanie nauczyli się z nimi walczyć?

Faktycznie, było kilka efektownych filmów z nagraniami rozbijanych pojazdów, w tym cystern z paliwem, ale teraz już część dronów jest zniszczona, no i same kolumny są lepiej strzeżone. Mamy kilka ich zdjęć, gdzie przed sznurem ciężarówek jadą samobieżne zestawy przeciwlotnicze, tak zwane TOR, czyli wyrzutnie rakiet z prowadnicami na gąsienicach. Jak radar dostrzega nierozpoznany statek powietrzny, to bateria go likwiduje, a te drony nie mają środków obrony przeciwrakietowej, takich jak na przykład flary przy samolotach.

A czy dostarczanie przez Zachód javelinów i stingerów ma istotne znaczenie dla armii ukraińskiej?

Biorąc pod uwagę skalę dostaw, to na pewno. Według mediów amerykańskich dostarczono już na przykład 17 tysięcy sztuk broni przeciwpancernej, więc jeśli nawet co dziesiąty pocisk trafi pojazd przeciwnika, to już mamy bardzo duże straty rosyjskie. Zresztą spowolnienie ofensywy i ugrzęźnięcie wojsk rosyjskich spowodowane jest w dużej mierze niszczeniem kolumn, a ręczne wyrzutnie tego rodzaju świetnie się do tego nadają. Pytanie brzmi, czy dalej też będą tak skuteczne.

Czemu miałyby nie być?

Bo javelinami można sprawnie atakować poruszające się po bezdrożach czy wąskich drogach zwarte grupy pojazdów, nawet tę nad Kijowem, co nas straszy w zachodnich mediach od ponad tygodnia. Jednak przerwanie samymi ręcznymi wyrzutniami pierścienia, który napastnicy chcą zacieśnić wokół stolicy, będzie z czasem coraz trudniejsze. Podobnie jak atakowanie pozycji rosyjskich przy pomocy samych wojsk specjalnych i gwardii terytorialnej.

Dlaczego?

Bo te pozycje będą już strzeżone przez żołnierzy i obronę przeciwlotniczą. Siły rosyjskie nie będą się przemieszczać tak często w kolumnach. I z tego powodu uważam, że faza świetności javelinów się powoli kończy. Przechodzimy stopniowo od wojny manewrowej do pozycyjnej. Wszystko to składa się na obraz, w którym postępy ofensywy są bardzo wolne i Rosja przechodzi do fazy utrzymywania terenu i szlaków komunikacyjnych. No i realizacji bezpośredniego celu politycznego, jakim jest usunięcie, przynajmniej z Kijowa, prezydenta Zełenskiego.

A Ukraińcy mają inne instrumenty obrony, które radziłyby sobie w nowej sytuacji?

Ewidentnie mają jakieś odwody artyleryjskie, nie tylko broń ręczną, ale też artylerię samobieżną, w tym haubico-armaty Goździk, które dobrze naprowadzone potrafią narobić wrogowi szkód. Zresztą czasem zdarzają się rzeczy niespodziewane, na przykład skuteczny ostrzał rosyjskiej fregaty z naziemnych gradów. To nieczęsty przypadek, żeby do okrętu, który najpewniej popełnił błąd, zbliżając się do lądu w celu wsparcia ogniowego atakujących, celnie strzelać z „katiusz”.

Sierakowski: Neonazistą okazał się Putin, nie Zełenski

Prezydent Ukrainy, ale też wielu jej sympatyków wzywa Zachód do wprowadzenia strefy zakazu lotów. To jest dobry pomysł?

Wojskowo wykonalny, bo możemy podejrzewać, że lotnictwo Rosjan też może szwankować, tak jak reszta ich armii w czasie tej operacji, a NATO-wska technika po prostu stoi wyżej. Wyglądałoby to w ten sposób, że Amerykanie jednostronnie – bo na rezolucję Rady Bezpieczeństwa w tej sprawie nie ma oczywiście szans – ogłaszają zamknięcie ukraińskiego nieba. Następnie przerzucają do Polski, na lotniska oddalone od wschodniej granicy, powiedzmy w Łasku, Powidzu czy Mirosławcu, samoloty, które będą latały nad Ukrainą i wymuszały zakaz lotów.

Czyli?

Egzekwowały, żeby tam nikt nie latał poza tymi „policjantami”. No i raz, że Rosjanie zareagowaliby na to, latając, więc trzeba im będzie samolot zestrzelić, a to oznacza wejście w konflikt zbrojny państwa NATO z Rosją. A dwa, że choć technicznie rzecz jest wykonalna, to nawet jeśli Amerykanie i Polacy zaryzykują, może załamać się jedność NATO-wska. Nie przypadkiem ten pomysł rzucił minister z Hiszpanii, która pewnie jako ostatnia wysłałaby samoloty.

To znaczy, że tej strefy zakazu lotów nad Ukrainą nie będzie?

Myślę, że czekają nas dwa równolegle procesy polityczne. Jeśli Ukraina będzie jeszcze bardziej krwawić, a aktów okrucieństwa ze strony Rosji będzie więcej, odruchy polityczne Zachodu będą zmierzały w kierunku działań bardziej zdecydowanych. Równoległy proces polega jednak na tym, że im bardziej Zełenski domaga się radykalnych metod, tym bardziej kraje Zachodu mogą podchodzić do niego z rezerwą. Strefa zakazu lotów będzie rozważana jako rozwiązanie, ale może działać niszcząco na obecną – szalenie ważną – jedność i spójność Zachodu.

To byłby dobry pomysł, żeby Polska przekazała Ukrainie swoje MiG-29?

Co do zasady dobry, tyle że i tu ścierają się dwie tendencje. Z jednej strony chcielibyśmy to zrobić, bo zależy nam na powstrzymaniu Rosjan, a te kilkanaście naszych samolotów z pewnością by się przydało… jeśli Ukraińcy potrafią na nich latać.

Są jakieś wątpliwości w tej kwestii?

Mam wrażenie, że wyposażenie techniczne naszych samolotów MiG-29 zgodne z wzorcami NATO, jak radiostacje, systemy rozpoznania swój–obcy, mogą być obce pilotom ukraińskim. Trzeba byłoby trochę czasu, aby ich przeszkolić i przygotować technicznie te maszyny.

Bendyk: Chwała i trwoga. Dwa tygodnie wojny

A ta druga… strona?

No właśnie. Otóż zaczyna to wyglądać na proces, w którym Amerykanie eskalują konflikt, chcąc, żebyśmy robili więcej niż teraz, widać to w przekazie ich mediów. Przez tydzień panowało dość solidarne embargo na informacje o latających przez Polskę i przeładowywanych tu transportach, aż nagle rozwiązał się worek z newsami, jak to broń trafia do Ukrainy przez Rzeszów.

I co z tego wynika?

Tu się rysuje napięcie, częściowo wynikające z odmienności perspektyw – my jesteśmy bardzo blisko terenu konfliktu. Pojawiają się głosy, że Amerykanie mniej ryzykują od nas. No i cały czas pozostaje kwestia sojuszniczej jedności. A jednocześnie Ukraińcy, co zupełnie zrozumiałe, domagają się jak największego wsparcia.

I jak z tego wybrniemy?

Na razie temat jest mitygowany przez władze polskie. Wypowiedzi amerykańskich polityków o polskich migach były dla naszych władz trochę zaskakujące. Najpierw były gabinetowe ustalenia, że UE będzie finansować zakup sprzętu i broni dla Ukrainy. Później przyleciał do Polski sekretarz generalny NATO, by sprawdzić, jak się sprawy z Mig-29 mają. A potem przyjechali amerykańscy kongresmeni, których całą niedzielę CNN odpytywał z tych migów i zamiany ich na F-16 dla Polski. Sprawa się posypała komunikacyjnie, Polacy i Amerykanie zaczęli wręcz zaprzeczać słowom drugiej strony.

Dlaczego tak się stało?

Wydaje mi się, że zawinili najpierw ci kongresmeni i CNN, którzy zrobili wielką sprawę z operacji, która powinna rozegrać się po cichu. A polscy ministrowie nawet nie skoordynowali między sobą odpowiedzi i wyszło jak zwykle. Czyli awantura. Propozycja, by przekazywać polskie samoloty za pośrednictwem NATO, brzmi może i dobrze, ale powinna zostać zasygnalizowana i obgadana po cichu, a nie w postaci walki na oświadczenia.

Czy dane o stratach rosyjskich podawane przez stronę ukraińską – już ponad 12 tysięcy zabitych po niecałych dwóch tygodniach kampanii – są wiarygodne? To byłaby hekatomba, prawie drugi Afganistan, tylko tamta wojna trwała dekadę…

Strona ukraińska, co mówię z dużą sympatią, świetnie sobie radzi w wojnie informacyjnej, dzięki czemu sympatia świata jest wyraźnie po ich stronie. Oprócz pola walki starcie toczy się dziś na Twitterze – tak jak kiedyś wojna w Iraku toczyła się w CNN – i tam można odnieść wrażenie, że Ukraińcy wręcz wygrywają. Niszczone kolumny są filmowane z wielu perspektyw, widać mnóstwo spalonego sprzętu, udane konfrontacje nieuzbrojonych cywilów z armią rosyjską…

To nie konflikt, to wojna Putina. Jak mówić i pisać o ataku na Ukrainę?

Trafne to wrażenie?

Być może nie oddaje to realnej sytuacji na froncie, ale to raczej sprawa charakteru mediów społecznościowych, a nie zdolności armii ukraińskiej. Widzowie bardzo chcą, żeby się Ukraińcom udało, i podają sobie takie przykłady, gdzie naprawdę im się udaje. W tym kontekście patrzyłbym na dane o liczbie zabitych Rosjan – mają trafiać również do publiczności rosyjskiej, przebijać barierę informacyjną i pokazywać nieobecny zupełnie w rosyjskich mediach aspekt wojny.

Jedną z zagadek tej wojny jest Białoruś – wejdą, nie wejdą?

Zacznijmy od tego, że wojnę wygrywa się odwodami i rezerwami. I jeśli Rosjanie poszukiwaliby rezerw do zdobycia zachodniej Ukrainy, to „naturalnym” odwodem byłaby właśnie armia białoruska, z której dałoby się wykrzesać siłę inwazyjną nawet na około 100 tysięcy ludzi. Podobnie, gdyby chcieli zluzować oddziały już walczące w Ukrainie, wzmocnić siły do kampanii – to bez Białorusinów musieliby ściągać żołnierzy z Syberii czy Zakaukazia, a to zajęłoby im kilka tygodni.

Ale Białorusini na razie nie wchodzą.

Co więcej, Łukaszenka właśnie zapowiedział, że musi chronić siły rosyjskie przed inwazją z Polski, i co kilka dni powtarza jak mantrę, że jego żołnierze nie biorą udziału w „operacji specjalnej”, i na razie wydaje się, że mówi prawdę. Oczywiście, z terenu Białorusi wystrzeliwane są iskandery, stamtąd też wyszły wojska rosyjskie na kierunek czarnobylsko-kijowski i to wszystko obciąża władze białoruskie, niemniej sami Białorusini w inwazji udziału nie biorą. Przynajmniej nie mamy na to dowodów.

On próbuje się migać od uczestnictwa w agresji?

Społeczeństwo białoruskie nie utraciło tak wielu narzędzi komunikacji ze światem, inaczej niż w Rosji, gdzie odcięto niemal wszystko, co niezależne. I Białorusini mają wciąż większą od Rosjan wiedzę o tym, co dzieje się w Ukrainie. Mam wrażenie, że Łukaszenka – przy całej mojej niechęci do tego despoty – próbuje prowadzić grę, że toczy się tu jakieś siłowanie. Bo rosyjscy generałowie z pewnością powtarzają co dzień Putinowi – mamy odwody w postaci sił białoruskich, powinniśmy z nich skorzystać. A jednak to nie następuje.

Rosjanie mogliby zaangażować dużo więcej sił własnych? Czy zajęłoby to miesiące?

Raczej kilka tygodni. Słyszymy, że są przerzucane jakieś jednostki, choć informacji jest niewiele, zapewne nie dzieje się to na masową skalę. Pamiętajmy jednak, że Rosjanie mają ich sporo w samej Ukrainie, choć – jak już mówiłem – są mocno rozciągnięte i rozproszone. Co kilka dni słyszymy od Amerykanów, że Rosjanie zaangażowali już na przykład 70 proc., 80 proc., 95 proc. sił – i mamy w głowie, że „zaangażowane” znaczy „zużyte”.

Niesłusznie?

Chodzi po prostu o takie, co choć raz weszły do walki albo i nie, czekają w konwoju, ale są już w Ukrainie. Nie są już odwodem, który czeka pod granicą, ale mogą luzować oddziały walczące, dać im szansę na odpoczynek, uzupełnienie zapasów i strat.

A Ukraińcy mają dodatkowe siły, poza tymi, których nie zaangażowali jeszcze?

Mało wiemy na ten temat. Gdzieś są ukraińskie czołgi, słychać czasami, że toczy się jakaś kontrofensywa na północ od Kijowa czy bitwa czołgowa o niewielkiej skali. Działają jednostki zmechanizowane, jak w Hostomelu, odbijają mniejsze miasta, działa cięższa artyleria – w tym wspomniane goździki. Ale jeśli Ukraińcy myślą o przełamywaniu spodziewanej blokady Kijowa, to powinni mieć taki odwód i ściągać go teraz pod miasto, by przerwać pierścień wojsk rosyjskich.

Na czym polegałaby blokada miasta? Można spodziewać się obrazów znanych z drugiej wojny światowej?

Na ustawieniu zapór na głównych drogach dojazdowych oraz artylerii na przedmieściach, kontrolowaniu nieba nad Kijowem, zlikwidowaniu możliwości przelotu samolotów. Chodziłoby o odcięcie dostępu do miasta z lądu samochodami, czołgami, koleją i z powietrza, a potem niekierowany ostrzał dzielnic mieszkalnych i terroryzowanie ludności. Zapewne podejmowano by próby wprowadzania sił do miasta, ale raczej nie pancernych, bo jednak pamiętają Grozny i zniszczenie ich jednostek w sylwestra 1995 roku. Wykonywano by rajdy dywersyjne rozproszonymi siłami, nie kolumnami, bo te łatwo zniszczyć w mieście. Oczywiście zmuszenie miasta do kapitulacji będzie niezwykle trudne.

Ze względu na determinację Ukraińców?

Ale też niedostatek sił. Mówiło się przed wojną, że Rosjanie mieli w Białorusi – a stamtąd atakują Kijów – około 30 tysięcy żołnierzy. Nawet jeśli uzupełnili stany, to o wiele za mało do blokowania miasta, dlatego spieszą się z ofensywami od strony Charkowa i od południa, żeby wspomóc siły atakujące z kierunku Białorusi. Niemniej, przy starej kalkulacji wojskowych radzieckich, wedle której nacierających musi być trzy razy więcej, by mogli uzyskać przewagę – tej przewagi rosyjskiej wciąż nie widać.

Rosjanie nadmiernie rozciągnęli front?

To właściwie nie jest front, bo front to linia, na której odbywa się współdziałanie jednostek, uzupełnianie stanów i zapasów, wprowadzanie i manewrowanie odwodami i skrzydłami. A tutaj mamy jakieś macki, kreski pokrywające się z przebiegiem dróg, taka grzybnia rosyjska wchodząca w państwo ukraińskie. Oczywiście, w telewizji ładniej wyglądają mapy z kolorowymi płatami oznaczającymi rzekomo kontrolowane przez Rosjan obszary, ale tak naprawdę oni opanowali głównie szlaki komunikacyjne plus faktycznie pas terytorium łączący Donbas z Krymem aż po Melitpol i Zaporoże.

Od koronapierdolca do porzuconych pachołków Kremla. Co słychać w polskiej „partii rosyjskiej”

Jak zwał, tak zwał, front czy grzybnia, ale na czym rzeczywiście polega różnica?

Wojna klasyczna, taka z frontem, polega na tym, że armia wchodzi centralnym uderzeniem w przeciwnika, przełamuje jego obronę i rozchodzi się wachlarzem, zajmując teren i odcinając skrzydła. A tutaj mamy tę rozrastającą się grzybnię rosyjską, bez głównego kierunku uderzenia. Natomiast jest zamysł połączenia kawałków tej grzybni gdzieś wokół Kijowa.

Jak wyglądają dalsze scenariusze wojskowe dla tej wojny? Drugi Afganistan, z wojną partyzancką? Druga Czeczenia – czyli zrównywanie z ziemią miast?

Nie wiem, bo nie mam pojęcia, o co Rosjanom chodzi. Wydawało się długo, że budując napięcie przez ostatni rok, od lata czy wczesnej jesieni 2021, chcą nacisnąć Ukraińców, żeby zaakceptowali utratę Krymu i jakiś autonomiczny, w rosyjskim rozumieniu, status Donbasu. A potem gdzieś na przełomie stycznia–lutego zapadła decyzja o wielostronnym uderzeniu na Ukrainę.

Może teraz już chodzi o całą „architekturę bezpieczeństwa”, też w rosyjskim rozumieniu.

Ale to miało sens do stycznia. Zachód był gotów negocjować, naciskać Ukraińców na ustępstwa, głosów, że trzeba uwzględnić rosyjskie interesy bezpieczeństwa, było bardzo dużo – był to jakiś plan polityczny. Tymczasem decyzją o inwazji oni, owszem, stworzyli nową architekturę bezpieczeństwa, ale taką, która jest dla nich bardzo niekorzystna.

Czyli co konkretnie?

Za chwilę będzie może i 20 tysięcy Amerykanów na wschodniej flance, jak konflikt się przedłuży. Rosjanie zostaną z Ukrainą, której nie da się skutecznie podbić, i zantagonizowanym całym światem, od którego jakość cywilizacji rosyjskiej zależała w ostatnich 30 latach. Ze zrujnowaną gospodarką i finansami, embargiem na surowce, inflacją, zerwanymi sieciami wpływów. To już nie istnieje. Jeśli patrzymy na Putina jako racjonalnego aktora, który co prawda jest psychopatą, bo morduje ludzi, ale jednak chce utrzymać władzę, to ja zwyczajnie nie wiem, do czego on zmierza.

A jego otoczenie? Czy z przekazu dyplomacji rosyjskiej można wyciągnąć jakieś wnioski?

Najpierw mówili o denazyfikacji, potem o demilitaryzacji i neutralizacji Ukrainy, o oddaniu Donbasu i Krymu. Ostatnio Siergiej Ławrow mówił po raz kolejny o „nowym ładzie bezpieczeństwa” – ale on sam już w to nie wierzy, że będziemy się znów dogadywać jak między partnerami. Na pewno przez następny tydzień będziemy mieli próbę nasilonej agresji przeciw Kijowowi, złamania woli przywództwa politycznego Ukrainy, może zmuszenia prezydenta do ucieczki. To na pewno byłoby wielkim ciosem w morale Ukraińców, ale z drugiej strony na jego miejscu zaraz pojawiłby się jakiś Kliczko czy inny przywódca – dziś Ukraina ma duży zasób liderów, patriotów i bohaterów.

**
Piotr Łukasiewicz – były dyplomata wojskowy i cywilny, pułkownik rezerwy, ostatni ambasador Polski w Afganistanie, gdzie spędził w sumie siedem lat. Analityk Polityki Insight i wykładowca Collegium Civitas. Doktoryzował się w dziedzinie nauk politycznych w obszarze budowy państwowości Afganistanu, współpracuje z fundacją Global.Lab, autor książki Talibowie (2022).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij