Każde demokratyczne społeczeństwo potrzebuje uczciwej rozmowy o jego rasistowskiej czy antysemickiej przeszłości, a także o tym, jak ją upamiętnić w przestrzeni społecznej, by zadośćuczynić potomkom ofiar. Komentarz Jakuba Majmurka.
Do amerykańskich miast protestujących po śmierci George’a Floyda w weekend dołączyły europejskie: Berlin, Bristol, Bruksela, Kolonia, Londyn, Manchester, Marsylia, Nantes, Paryż, Warszawa. Mimo pandemii i ciągle obowiązujących w wielu miejscach ograniczeń sanitarnych na manifestacjach gromadziły się tłumy. Nie tylko wyrażano na nich solidarność z zamordowanym przez policjanta Amerykaninem. Domagano się końca wymierzonej w mniejszości rasowe policyjnej przemocy – także tu, na miejscu, w Europie.
We Francji demonstranci przywoływali pamięć Adamy Traoré (nie mylić z tak samo nazywającym się piłkarzem), który cztery lata temu zmarł po przesłuchaniu na posterunku żandarmerii w Persan koło Paryża. Słychać było także żądania, by Europa zmierzyła się z różnymi, niekoniecznie opartymi na fizycznej przemocy mechanizmami instytucjonalnego rasizmu, a także z własną kolonialną historią i jej współczesnymi śladami. Takimi jak pomniki.
Te ostatnie w kilku miejscach znalazły się w centrum działań protestujących. W Belgii 10 tysięcy osób dziennie podpisuje się pod petycją wzywającą do usunięcia wszystkich pomników króla Leopolda II – właściciela Konga, które pod jego kontrolą zmieniło się w wielki obóz pracy dla czarnych i nastawioną na zysk ludobójczą maszynę.
A crowd has climbed onto the statue of colonial King Léopold II in #Brussels chanting “murderer” and waving the flag of the Democratic Republic of Congo where his atrocities took place. #DRC ?? #BlackLivesMatter pic.twitter.com/DIH9MGu39M
— Jack Parrock (@jackeparrock) June 7, 2020
W Gandawie pomnik monarchy został oblany czerwoną farbą i zdewastowany. W Bristolu zaś grupa protestujących zrzuciła z cokołu i wrzuciła do morza pomnik Edwarda Colstona – kupca z przełomu XVII i XVIII wieku, który istotną część swojego majątku zgromadził, inwestując kapitał w transatlantycki handel niewolnikami.
This happened a few moments ago.
The Edward Colston statue has been pulled down. pic.twitter.com/E0BUxVHonc— BBC Radio Bristol (@bbcrb) June 7, 2020
W Londynie na pomniku Winstona Churchilla ktoś przekreślił nazwisko premiera z czasów II wojny światowej i pod spodem napisał „był rasistą”.
Black Lives Matter protesters defaced a statue of Winston Churchill in London. pic.twitter.com/sezjCZwyxA
— redfish (@redfishstream) June 7, 2020
Te akty oddolnego, spontanicznego ikonoklazmu budzą żywe emocje. Także w Polsce, gdzie do wczoraj o Colstonie słyszało może z dziesięć osób, choć prawicowi publicyści wyrzekają na Twitterze na „tłuszczę” obalającą pomniki.
Ale wątpliwości, zwłaszcza w sprawie londyńskiego pomnika Churchilla, mają też jednak osoby sympatyzujące z protestami Black Lives Matter i postulatami rozliczenia Europy z jej kolonialną przeszłością. Spróbujmy więc przyjrzeć się, o co dokładnie chodziło w tych dwóch wypadkach.
Colstona nie ma co bronić
Zacznijmy od Colstona. Tu przypadek wydaje się dość jasny. Trudno jest bronić upamiętnienia tej postaci w przestrzeni publicznej. Nawet biorąc pod uwagę to, że Colston – pochodzący z Bristolu, ale całe życie mieszkający w okolicach Londynu – fundował w mieście szkoły, szpitale i inne instytucje publiczne.
W zasadzie nikt poważny w Wielkiej Brytanii nie broni pomnika Colstona w Bristolu. Statua ta już od dawna wywoływała kontrowersje. Burmistrz miasta Marvin Rees nazwał obalenie pomnika „symbolicznym momentem”, a to, że figura handlarza niewolników tak długo stała w centrum miasta – „osobistym afrontem”. Policja z Bristolu, choć zapowiada ściganie z urzędu sprawców zniszczenia monumentu, jednocześnie wyraziła zrozumienie dla ich motywacji. Nawet komentator konserwatywnego „Spectatora”, choć wyraźnie niezadowolony z tego, co stało się z pomnikiem, przyznaje, że mają sporo racji osoby zwracające uwagę na problematyczność wszystkich upamiętnień Colstona w mieście.
Trudno na serio traktować podnoszone przez polską prawicę argumenty, że „Colston zajmował się handlem niewolnikami, gdy było to normą”. Pomnik Colstona nie powstał przecież w okresie, gdy niewolnictwo było czymś znormalizowanym, lecz w 1895 roku. Ponad sto lat po tym, gdy w Wielkiej Brytanii zaczyna działać wielki ruch społeczny na rzecz zniesienia niewolnictwa. Już wyrok w sprawie Somerset vs. Stewart z 1772 roku stanowił, że niewolnictwo jest sprzeczne z prawem Anglii i Walii i każda osoba, która postawi stopę na angielskiej ziemi, automatycznie staje się wolna. W 1783 roku brytyjski parlament po raz pierwszy otrzymał petycję domagającą się zniesienia niewolnictwa w koloniach. W 1806 roku zakazał handlu niewolnikami, a w 1833 zniósł niewolnictwo w brytyjskich posiadłościach – przy okazji wypłacając właścicielom niewolników spore rekompensaty za „utraconą własność”.
Musiało jednak upłynąć sporo czasu, by zaangażowanie w niewolniczą gospodarkę miało stać się moralnie dyskwalifikujące. Wiktorianie stawiający Colstonowi pomniki widzieli w nim przede wszystkim jednego z pionierów imperium brytyjskiego, wybitnego działacza gospodarczego i filantropa. Od tego czasu minął już jednak ponad wiek. Imperium brytyjskie rozpłynęło się, tracąc kolejne kolonialne posiadłości. Bristol, jak wiele brytyjskich miast, stał się wielorasowym i wielokulturowym miejscem. Około 3 proc. jego mieszkańców ma częściowo lub całościowo afrokaraibskie pochodzenie. Nietrudno zrozumieć, dlaczego nie podoba im się, że ich rodzinne miasto celebruje w przestrzeni publicznej pamięć człowieka zarabiającego na handlu ich pradziadami.
Jednocześnie można mieć wątpliwości, czy zburzenie pomnika w akcie oddolnego protestu to faktycznie najlepsze rozwiązanie.
Czy logika oddolnej, ludowej przemocy nie zastępuje tu logiki demokratycznej deliberacji, gwarantującej każdemu prawo do przedstawienia swoich racji? W ten sposób do sprawy podszedł lider brytyjskich laburzystów Keir Starmer, który powiedział, że posąg Colstona powinien już dawno zostać usunięty z ulic Bristolu – ale w wyniku demokratycznej debaty na forum odpowiednich miejskich instytucji, nie w taki sposób, w jaki odbyło się to w weekend.
Zgadzając się co do zasady ze Starmerem, trzeba jednak przyznać, że czasem normalne kanały demokratycznej dyskusji nie działają. Wieloletnie wysiłki aktywistów, by zrobić porządek z pomnikiem, odbijały się od ściany. Jak widać, czasem, by otworzyć demokratyczną debatę o historii, potrzebny jest gwałtowny, ikonoklastyczny gest.
Cornel West: Neofaszystowski gangster w Białym Domu i Ameryka jako nieudany eksperyment
czytaj także
Czy Churchill był rasistą?
Czy podobną debatę otworzy napis „rasista” na cokole pomnika Winstona Churchilla? Tak i nie – z brytyjskim premierem sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana niż z Colstonem.
Czy Churchill faktycznie był rasistą? Raczej tak, podobnie jak większość Brytyjczyków z klas wyższych, dorastających w późnej epoce wiktoriańskiej (Churchill urodził się w 1874 roku). Czy jak na standardy swoich czasów był rasistą wyjątkowo zaciekłym i nienawistnym? Raczej nie. Jego imperializm ufundowany był na nieakceptowalnym dziś przekonaniu o wyższości Anglosasów nad wszystkimi innymi nacjami, ale jednocześnie zakładał, iż pod brytyjskim panowaniem podporządkowane narody globalnego Południa stopniowo, w bardzo długiej perspektywie i pod ścisłą kontrolą Brytanii, „ewoluują” na tyle, by przyjąć brytyjskie instytucje, samorząd i cywilizację.
Jako młody korespondent wojenny relacjonujący wojny burskie i polityk zajmujący się konstytucją dla Afryki Południowej, Churchill atakował stosunki rasowe panujące w republikach Afrykanerów, w tym założenie, że ze względu na swoją wrodzoną „niższość” kolorowa ludność nigdy nie będzie mogła zyskać pełni praw cywilnych, o politycznych nie wspominając.
W przeciwieństwie do wielu ludzi ze swojej klasy i epoki nie miał żadnych antysemickich uprzedzeń. Z drugiej strony nietrudno o cytaty pokazujące jego skrajną ignorancję, uprzedzenia, lekceważenie i złą wolę w odniesieniu do nie-białej części świata, zwłaszcza Indii. W latach 30. był jednym z najbardziej zaciętych przeciwników ustępstw wobec żądań samorządu Indusów. Już wtedy jego postawa uchodziła za niezrozumiałą i anachroniczną, nawet w Partii Konserwatywnej.
Rasowe przesądy Churchilla okazały się mieć znaczenie w okresie wojny, gdy w Bengalu wybuchła klęska głodu. Jej szczyt przypadł na 1943 rok, zginęło od 2 do 3 milionów ludzi. Historycy spierają się, jaka była rola Churchilla w tej katastrofie. Jej przyczyny były złożone: w 1942 roku cyklon zniszczył zbiory ryżu. Zapasy, które miały być zasiane na następny sezon, zostały zjedzone. Za sprawą długotrwałej brytyjskiej polityki w regionie większość bengalskich chłopów żyła w skrajnej biedzie, nawet bez cyklonu na granicy głodu. W tym samym 1942 roku Japończycy zajmują brytyjską Birmę, która służyła dotąd jako źródło rezerw ryżu dla Bengalu i Indii. Wojenna inflacja podniosła ceny żywności do poziomu niedostępnego milionom induskich gospodarstw domowych.
Historycy tacy jak Arthur L. Herman – autor nominowanej do Pulitzera książki Churchill i Gandhi – twierdzą, że choć Churchill faktycznie na początku lekceważył głód, winą za niego obarczając „mnożących się jak króliki” Indusów, to gdy zdał sobie sprawę ze skali katastrofy, uruchomił rządową pomoc, bez której zmarłoby o wiele więcej mieszkańców Bengalu.
Inni zwracają uwagę, że Londyn pozwolił, by mimo głodu w Bengalu eksportowano ryż z innych regionów Indii poza subkontynent. Zamiast do Indii australijska pszenica płynęła do Europy. Bez wątpienia Churchill w sprawie głodu w Bengalu popełnił przynajmniej grzech zaniechania. Częściowo wynikał on z rasowych uprzedzeń, częściowo z faktu, że dowodził państwem prowadzącym globalną wojnę, która wymagała czasami dramatycznych decyzji.
czytaj także
Spór dopiero się zaczyna
Napis „rasista” na pomniku Churchilla pokazuje więc część prawdy, ale nie całą. Z pewnością byłoby niesprawiedliwe dla Churchilla, byśmy zapamiętali głównie jego rasizm, a nie to, że w 1940 odrzucił pokojowe propozycje Hitlera, a do czasu dołączenia Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych do wojny światowej niemal samotnie prowadził wojnę z nazistowskimi Niemcami, stając się głosem nadziei całej uciśnionej Europy.
W odpowiedzi na wzmacniający się na fali brexitu przemysł uwielbienia Churchilla lewica brytyjska uruchamia w ostatnich latach własny, przedstawiający tego polityka jako rasistę, groteskowego reakcjonistę i złoczyńcę.
Simon Jenkins na łamach „Guardiana” słusznie ostrzega przed taką tyleż dziecinną, co toksyczną instrumentalizacją historii na potrzeby bieżącego sporu. Już choćby ze względu na jego rolę w II wojnie światowej Churchill pozostanie ogólnie raczej pozytywnym bohaterem opowieści o brytyjskiej i światowej opowieści o historii XX wieku.
Trudno też zrobić z niego walczącego zawsze przeciw postępowi reakcjonistę. Choć do Izby Gmin został po raz pierwszy wybrany jako torys, to szybko przeszedł do liberałów. Jako liberalny poseł cały swój wybitny retoryczny talent zaangażował w obronę progresywnych i redystrybucyjnych „budżetów ludowych” Lloyda-George’a i ataki na usiłującą je zablokować Izbę Lordów, gdzie zasiadało wielu jego krewnych, przyjaciół i znajomych. Jako premier koalicyjnego, wojennego gabinetu potrafił dobrze współpracować i z laburzystami, i ze związkami zawodowymi.
Słusznie przypominając wszystkie mroczne karty tej postaci, nie można o tym zapominać i zmieniać pamięci Churchilla w karykaturę.
Morderstwo George’a Floyda: Co łączy kradzież z protestem przeciwko rasizmowi? Więcej, niż sądzicie
czytaj także
Dyskusja na temat tego, jak nawet najbardziej przez nas cenione i szanowane postaci czy instytucje naznaczone są piętnem kolonialnej przemocy i rasizmu, jest jednak potrzebna. Nie tylko Churchill wygłaszał oburzające nas dziś sądy i działał na podstawie nieakceptowalnych dla nas przesłanek. Nie tylko Colston zarabiał na handlu niewolnikami – cały osiemnastowieczny Bristol, podobnie jak Liverpool, zbudowany był z zysków z handlu żywym towarem. Współczesne brytyjskie społeczeństwo potrzebuje rozmowy o tym, co dla niego znaczy ta przeszłość, jak ją upamiętnić w przestrzeni społecznej, czy i jak zadośćuczynić potomkom ofiar imperium.
Pomnikowy ikonoklazm, jakkolwiek byłby gwałtowny, służy czasem jako sensowny punkt wyjścia do historycznej rozmowy. Chris Marker i Alain Resnais nakręcili w latach 50. krótki esej filmowy pod jednym z najpiękniejszych w kinie tytułów – Posągi też umierają. Tytułowe posągi z filmu to afrykańskie rzeźby, kiedyś część żywej kultury i życia społecznego, dziś martwe i wystawione w gablotach europejskich muzeów. A jednocześnie film zapowiada erę dekolonizacji, gdy „umierać” zaczną postawione w Afryce i Azji posągi europejskiej dominacji.
Ikonoklazm, który obserwowaliśmy w całej Europie w weekend, zarówno uśmierca, jak i ożywia posągi. Zwala je z cokołów, ale jednocześnie z martwej historycznej skamieliny wydobywa żywy głos, ważny dla naszej demokratycznej debaty. A więc rozumiejąc wszystkie zastrzeżenia do aktów spontanicznej, ikonoklastycznej przemocy, przyznajmy, że dla dobra demokratycznej rozmowy czasem trzeba zburzyć ten czy inny pomnik.