W amerykańskiej polityce obstrukcjonizm jest dziś bardziej opłacalny politycznie niż współpraca, a rozwiązywanie problemów mniej istotne niż pognębienie przeciwników.
Kultura popularna wpływa na amerykańską politykę tak samo jak polityka na kulturę popularną i kto tego nie zauważa – albo świadomie ignoruje jako niegodne poważnej analizy – sam pozbawia się przydatnego narzędzia do zrozumienia amerykańskiej polityki. W żadnym innym kraju te zjawiska nie są ze sobą tak ściśle splecione i dziwić może jedynie to, że musiało minąć tyle czasu, zanim w Białym Domu zasiadł celebryta z prawdziwego zdarzenia.
Rozbieżność między tym, co widać na ekranie, a tym, co czyta się w gazetach, w nieunikniony sposób musi budzić rozczarowanie obywateli. Mniejsza już o ekstrema, jak Air Force One (1997), gdzie prezydent w pojedynkę pokonuje terrorystów, którzy porwali jego samolot, czy Dzień Niepodległości (1996), gdzie własnoręcznie ratuje Ziemię przed inwazją obcych. Wszędzie wokół Amerykanie słyszą jednak, że prezydent Stanów Zjednoczonych to najpotężniejszy człowiek na świecie i każde jego życzenie staje się rozkazem. I nawet jeśli wiedzą, że to pewna przesada, i tak żyją w przekonaniu, że prezydent może prawie wszystko.
Tymczasem niezupełnie tak jest – a nawet zupełnie nie. I lokatorzy Białego Domu doskonale zdają sobie sprawę z tego rozdźwięku. „Jedyna władza, którą naprawdę dysponuję, to możliwość użycia broni nuklearnej – i tego jedynego właśnie nie mogę zrobić” – miał zauważyć kiedyś Lyndon Johnson. W 2013 roku Barack Obama przyznał, że lubi oglądać House of Cards właśnie dlatego, że Francis Underwood jest skutecznym politykiem, który „załatwia” to, co załatwić trzeba: „Chciałbym, żeby wszystko było tak bezwzględnie sprawne”.
Byli pracownicy Białego Domu Obamy mówili jednak, że jeśli jakiś serial zbliża się do prawdy na temat tego, jak wygląda praca Białego Domu, to jest to brutalna komedia Veep, koncentrująca się na absurdalnej dysfunkcjonalności całego systemu.
czytaj także
Kiedy w 1952 roku wybory wygrał generał Dwight „Ike” Eisenhower, odchodzący prezydent Harry Truman pacnął w blat biurka w Gabinecie Owalnym i – nie bez satysfakcji – powiedział: „Usiądzie tu i zacznie mówić: »Zróbcie to! Zróbcie tamto!«. I nic się nie stanie. Biedny Ike, to w ogóle nie będzie jak w wojsku. Ogromnie go to będzie frustrować”.
Truman, były właściciel pasmanterii bez wyższego wykształcenia, rozumiał naturę prezydentury lepiej niż absolwent akademii wojskowej West Point kierujący inwazją w Normandii i dowodzący wojskami NATO w Europie. Równocześnie Truman zdawał sobie sprawę z tego, że to właśnie prezydent – słusznie lub nie – ponosi za wszystko ostateczną odpowiedzialność. Na swoim biurku umieścił tabliczkę ze zdaniem: „The buck stops here”, pokerowym powiedzonkiem oznaczającym, że ostateczna decyzja musi być podjęta tutaj.
Prezydent nie jest generałem, nie jest też szefem firmy – o czym z kolei przekonał się Donald Trump, przyzwyczajony do tego, że wydaje polecenia podwładnym, zatrudnia i zwalnia, kogo chce, i nic go w tym nie ogranicza. „Myślałem, że będzie łatwiej” – powiedział w rozmowie z dziennikarzami po pierwszych stu dniach w Białym Domu.
czytaj także
Jak pisał Richard Neustadt w książce Presidential Power z 1960 roku, która zrewolucjonizowała myślenie o prezydenturze, główną siłę, jaką naprawdę dysponuje głowa amerykańskiego państwa, stanowi możliwość przekonywania innych do tego, żeby zrobili to, na czym mu zależy – przede wszystkim Kongresu, ale też władz stanowych, no i wyborców. W ujęciu Neustadta prezydenckie przywództwo jest rezultatem negocjacji z innymi uczestnikami politycznej rozgrywki.
Mistrzem był w tym Lyndon B. Johnson, który po latach spędzonych w Senacie „lepiej niż którykolwiek amerykański prezydent rozumiał naturę władzy politycznej”. Spotykał się z upartymi senatorami i swoją „metodą” („niesamowitą mieszaniną wiercenia dziury w brzuchu, przymilania się, grożenia, przypominania dawnych przysług, obiecywaniu nowych”) zdobywał ich poparcie dla swoich inicjatyw.
Warto jednak zauważyć, że i Roosevelt, i Johnson – dwaj najskuteczniejsi prezydenci w XX wieku – mieli za sobą większość w Kongresie, i to tak dużą, jakiej dziś nie sposób sobie wyobrazić. Za rządów FDR demokraci mieli w pewnym momencie trzy czwarte miejsc w Izbie Reprezentantów i Senacie. W 1964 roku, kiedy LBJ rozgromił Goldwatera, demokraci zdobyli ponad dwie trzecie miejsc w obu izbach.
Partia Demokratyczna była wówczas inną partią niż dziś – jej konserwatywne i rasistowskie południowe skrzydło (de facto osobna partia) bywało dla demokratycznych prezydentów większym zmartwieniem niż republikanie. Johnson mógł jednak liczyć na wsparcie części liberalnych republikanów – i to z ich pomocą przyjął np. ustawy o prawach obywatelskich i prawach wyborczych. Reagan, republikanin, skutecznie przepychał swoje propozycje przez zdominowany przez demokratów Kongres, bo mógł liczyć na wsparcie konserwatywnych polityków opozycji.
czytaj także
Ale czasy, kiedy prezydenci mogli realizować swój program z pomocą drugiej partii, dobiegły końca – najlepszym tego dowodem są rządy Baracka Obamy, który szczerze próbował pozyskać część republikanów do poparcia swoich planów reformy opieki zdrowotnej, konsultując się z nimi, idąc na liczne ustępstwa itd. Bez skutku. Dominująca okazała się logika polaryzacji politycznej.
Odkąd partie polityczne ujednoliciły się ideologicznie, a ich wyborcy zmienili w dwa zwaśnione plemiona, partia opozycyjna nie ma żadnej motywacji do współpracy z prezydentem, bo na jego konto idzie nie tylko każdy sukces – ale i każda porażka. Obstrukcjonizm jest dziś bardziej opłacalny politycznie niż współpraca, a rozwiązywanie problemów mniej istotne niż pognębienie przeciwników.
Kiedy w 2021 roku kilkanaścioro republikańskich kongresmenów poparło plan infrastrukturalny Joego Bidena – inwestycji państwowych w drogi i mosty, a zatem korzystny także dla republikańskich wyborców, bo drogi sypią się tak samo w „czerwonych” i „niebieskich” rejonach kraju – spotkali się z hejtem, oskarżeniami o zdradę, nawet groźbami śmierci. Nic dziwnego, że od co najmniej dekady kluczowe ustawy przechodzą zazwyczaj głosami jednej partii – Obamacare poparli tylko demokraci; obniżkę podatków Donalda Trumpa tylko republikanie; plan antycovidowy Bidena wyłącznie demokraci. Skuteczne rządzenie w sytuacji, gdy partia opozycyjna ma większość w Kongresie – czyli coś, co udawało się jeszcze Reaganowi czy Clintonowi – dziś jest po prostu niemożliwe.
Bardzo trudne staje się rządzenie nawet wtedy, kiedy ma się Kongres teoretycznie po swojej stronie, czego dowodzi sparaliżowana prezydentura Bidena. W sytuacji minimalnej przewagi w Senacie, kiedy nie można liczyć na głosy drugiej partii, „każdy senator jest prezydentem”, jak ujął to z rezygnacją Biden. Sprzeciw konserwatywnego demokraty z Wirginii Zachodniej Joego Manchina zatopił kluczową ustawę Build Back Better, w której znalazł się cały program Bidena. Głos jednego senatora pogrzebał ustawę przyjętą w Izbie Reprezentantów, popieraną przez wszystkich pozostałych członków Senatu i prezydenta oraz, co najważniejsze, cieszącą się dużym poparciem społecznym.
„Apolityczne” podejście do kryzysu klimatycznego to woda na młyn radykalnej prawicy
czytaj także
I Obama, i Biden regularnie słyszeli komentarze, że „gdyby tylko zachowywali się jak przywódcy”, na pewno zdołaliby przekonać nieprzekonanych. Sęk w tym, że w ciągu ostatniego półwiecza sytuacja polityczna zasadniczo się zmieniła: podziały partyjne, które wykorzystywali Johnson czy Reagan, w zasadzie już nie istnieją, nie działają też dawne narzędzia perswazji. Biden zabiegał o wsparcie Manchina całymi miesiącami, ale kiedy senator powiedział wreszcie „nie”, prezydent nie miał na niego żadnej metody nacisku. Manchin – demokrata z republikańskiego stanu, od którego afiliacji partyjnej zależy to, która z partii kontroluje Senat (więc nie można mu zagrozić wyrzuceniem z partii) – nie potrzebuje prezydenckich przysług, nie boi się także gróźb.
Jeśli prezydent nie ma sposobu, by przekonać swoich sojuszników, jak ma przekonać oponentów? „Metoda” Johnsona była nie do powtórzenia pół wieku później. Mało co złościło Obamę bardziej niż mędrkowanie komentatorów, że powinien usilniej zabiegać o głosy republikanów i że wystarczyłoby, żeby „po prostu wypił drinka z McConnellem” – politykiem, który wprost zapowiedział, że jego najważniejszym celem jest uczynienie z Obamy prezydenta jednokadencyjnego. „Sami spróbujcie wypić drinka z McConnellem” – odpowiadał.
Ostatecznie, po długich negocjacjach, szczątkowa forma Build Back Better wróciła jako Inflation Reduction Act, zawierający m.in. zapisy korzystne dla przemysłu węglowego – z którym zawodowo i finansowo związany jest Manchin.
Nie będzie wielkiego zwycięstwa dla klimatu. Są tylko małe kroki
czytaj także
Rośnie skala problemów, które stają przed prezydentem, oraz ich złożoność. Państwo rozrosło się do gigantycznych rozmiarów, rząd federalny także. Dzisiejsza gospodarka Stanów połączona jest z gospodarką światową znacznie ściślej niż sto lat temu – nie sposób kierować nią tak, jak robił to FDR. To samo tyczy się polityki zagranicznej i obronnej, do tego dochodzą dziedziny zupełnie nowe, jak choćby polityka klimatyczna. Partyjna polaryzacja pogłębia dysfunkcyjność Kongresu, uchwalenie jakiejkolwiek ustawy zakrawa dziś na cud.
Prezydent musi równocześnie kierować swoim gabinetem, negocjować z senatorami i kongresmenami poparcie dla swoich ustaw, kierować dyplomacją, a do tego jeszcze wypełniać całą masę obowiązków reprezentacyjnych – wręczać odznaczenia, przyjmować ambasadorów, a od czasu do czasu rzucać piłkę na meczach baseballa i udzielać wywiadów w telewizji, bo jeśli tego nie robi, zniecierpliwione media (i to z obu stron barykady) zaczynają narzekać, że prezydent się „chowa”.
Oczekiwania wobec prezydenta rosną, a możliwości maleją, więc rośnie także rozczarowanie i frustracja obywateli, którym nieustannie wmawia się – niczym naiwnym dzieciom – że wszystko jest możliwe, jeśli tylko czegoś się bardzo pragnie. „Yes, we can” – zapewniał Obama. „Tylko ja mogę to wszystko naprawić” – obiecywał Trump. Obaj bardzo się mylili – pogłębiając poczucie zawodu ludzi, którzy na nich zagłosowali.
*
Fragment książki Piotra Tarczyńskiego Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Znak Literanova.
**
Piotr Tarczyński (1983) – tłumacz, historyk, amerykanista. Współtwórca (z Łukaszem Pawłowskim) Podkastu amerykańskiego.