Kalifornia boryka się z wielkimi pożarami, brakiem wody pitnej i suszą, wzbierającym Pacyfikiem, powodziami i niszczącymi falami gorąca. Dorzućmy do tego trzęsienia ziemi, i już zainteresowanie ekologią wśród Kalifornijczyków znajduje pełne wytłumaczenie.
Kalifornijczycy wiedzą o środowisku więcej niż inni Amerykanie; również dlatego, że tutejsza monumentalna natura wymusza raczej szybką edukację. Już w 1862 roku, gdy na południowym wschodzie kontynentu toczyła się wojna domowa, wielkie powodzie utworzyły w okolicach Sacramento jezioro o długości 150 kilometrów i szerokości 10 kilometrów.
Woda zniszczyła domy białych, którzy pobudowali się wzdłuż stabilnych dotąd koryt rzek. Rdzenni mieszkańcy, którzy zawsze stawiali swoje tymczasowe osiedla wyżej, na wzgórzach, spakowali się i wynieśli kilka tygodni wcześniej. Pozwy sądowe po tamtym wydarzeniu stanowią fundament polityki środowiskowej USA, której Kalifornia tradycyjnie – i wciąż – przewodzi. Dlatego nie dziwi, że reakcja na niedawny wyciek ropy naftowej w oceanicznym miasteczku Huntington Beach na południu stanu była błyskawiczna.
Podpalacze świata. Jak koncerny paliwowe kłamią na temat metanu
czytaj także
Huntington Beach leży o pół godziny drogi na południe od centrum Los Angeles. Media doniosły o wycieku w pierwszych dniach października, gdy mieszkańcy wypatrzyli tłusty nalot na wodzie na lokalnych plażach. Ludzie zaczęli mówić o intensywnym zapachu nafty i pokrytych ropą ptakach, które nie były w stanie podnieść się do lotu. Szacowano, że z rozerwanej rury z rurociągu należącego do firmy Amplify Energy z siedzibą Houston w Teksasie wypłynie do Pacyfiku 100 tysięcy litrów ropy naftowej. Dwa tygodnie później wiemy, że będzie to zapewne tylko (dla pelikanów to aż!) 25 tysięcy litrów, czyli jedna czwarta wstępnych szacunków. Niemniej – podczas gdy wszyscy czekamy, aż zniszczony statek w Zatoce Jemeńskiej, na którego pokładzie znajduje się ponad milion baryłek ropy, eksploduje – wyciek w Huntington stanowi dobry pretekst, żeby omówić ekologiczne wysiłki Kalifornii.
Bez Złocistego Stanu gospodarka Ameryki wyglądałaby zupełnie inaczej. Ogromna Kalifornia, (423 970 km2) ze swoją ogromną populacją, rolnictwem, Hollywoodem i Doliną Krzemową, żywi Amerykę i ekonomicznie wynagradza jej puste połacie przelotowe typu Oklahoma lub jedna albo druga Dakota. Jednocześnie Kalifornia to temat politycznie zapalny, jak jej wielkie dziewicze lasy, które zapewne spłoną do reszty w najbliższych paru dekadach.
Kulturowo stan należy do liberałów, czyli zdaniem pokaźnej konserwatywnej mniejszości – do hipisów i narkomanów. Lecz republikanów z tradycyjnym hoplem na punkcie własności prywatnej też tu nie brakuje. Kalifornie są praktycznie dwie – biedniejsze i ludniejsze południe z wyższym poziomem przestępczości i zieleńsza, bogatsza i spokojniejsza, wyrafinowana kulturowo północ. Dla obecnej prawicy stan jest synonimem przeludnienia i tkwienia w korkach, a jego progresywne, także ekologiczne inicjatywy są postrzegane jako przejaw z gruntu negatywnej „reżyserii społecznej”, której bezsens ilustruje rosnąca liczba bezdomnych na ulicach tutejszych wielkich miast.
Z drugiej strony, tradycja ekologii w Kalifornii jest długa. Sięga czasów, gdy ochrona klimatu nie stanowiła jeszcze papierka lakmusowego w teście na przynależność polityczną – czyli mniej więcej do prezydentury Ronalda Reagana. Najstarsi Amerykanie (pokolenie drugiej wojny światowej, tzw. Wielkie Pokolenie) wciąż włączają w obręb deklarowanego konserwatyzmu ochronę środowiska i są lub byli „ekologicznie świadomi” w pełnym znaczeniu tego słowa. Mówię o typach, którzy nigdy niczego nie wyrzucili i nie wyszli z pokoju bez wyłączenia światła.
czytaj także
Kalifornijczyków jest troszkę więcej niż Polaków. Te 39,2 miliona ludzi zamieszkuje jeden z najbardziej zróżnicowanych geograficznie terenów w Ameryce. Kalifornia ma góry, pustynie, żyzne doliny i dzikie wybrzeża – a obecnie boryka się z wielkimi pożarami, brakiem wody pitnej i ogólną suszą, wzbierającym Pacyfikiem, powodziami i niszczącymi falami gorąca. Dorzućmy do tego trzęsienia ziemi ze względu na przebiegający tędy uskok San Andreas, i zainteresowanie ekologią wśród Kalifornijczyków znajduje pełne wytłumaczenie.
W 2001 roku stan przyjął pierwszy u USA dobrowolny program kontroli emisji spalin. Wprowadzony przez demokratycznego gubernatora, znalazł poparcie u jego następcy – republikanina Arnolda Schwarzeneggera, który jest dobrym przykładem republikańskiego zaangażowania w walkę ze zmianą klimatu. Jego następcą był legendarny Jerry Brown, demokrata i obrońca kalifornijskiej przyrody. Dzięki ludziom takim jak on niemożliwe zaczynało okazywać się możliwe. Los Angeles jest przykładem miasta, w którym rdzawy smog był kiedyś elementem krajobrazu. Pozwy sądowe i lokalne inicjatywy non profit wywalczyły nowe standardy emisji spalin w samochodach, najpierw w Kalifornii, potem w całym kraju. Obecnie czerwoną mgiełkę nad LA można obejrzeć już tylko w filmach z lat 70.
W 2006 roku Kalifornia przyjęła całościową ustawę środowiskową, tzw. The Global Warming Solutions Act, i siłą rzeczy – oraz rozmiarem swojej ekonomii – pcha USA w stronę lepszej polityki środowiskowej. Obecnie branża prywatnych straży pożarnych kwitnie przez cały rok, bo lasy palą się tygodniami, podczas gdy mała armia profesjonalistów próbuje coś wykombinować. Kalifornijczycy mówią, że klimat zmienił się w ciągu ostatnich trzydziestu lat – cykl roczny przesunął się niejako o miesiąc, choć nie ma zgody co do tego, czy przesunął się w przód, czy w tył. Nie ma jednak wątpliwości, że pożary w grudniu to anomalia i posępna nowość.
czytaj także
Susza jest najpoważniejszym problemem amerykańskiego Zachodu, gdzie trwa regularna wojna o prawa do podziemnych rezerwuarów wody, często wykupywane przez deweloperów w celu dostarczenia wody do któregoś z miast. Woda to kluczowa sprawa w kontekście kalifornijskiego rolnictwa, które pompuje ją tak głęboko, że znika również z płytszych studni na mniejszych farmach.
W miastach fale upałów stanowią wyjątkowo poważny problem. W 2006 roku w nagrzanych miejskich dżunglach, w najbiedniejszych mieszkaniach bez klimatyzacji doszło do rekordowej liczby udarów i ataków serca. W Los Angeles ekolodzy walczą o obniżenie temperatury w mieście, próbując zastąpić asfalt czymś o nazwie CoolSeal. Problem w tym, że miasto Los Angeles posiada aż dwie fabryki asfaltu. Na razie jest zgoda na kilka „chłodnych ulic” (cool streets), za to z nowego materiału muszą być zrobione wszystkie nowe dachy w LA – cool roofs. Powoli, lecz nieuchronnie zmieniają się zasady zabudowy, np. nowe domy mają być budowane od razu z określoną liczbą drzew w okolicy.
Inaczej buduje się też na wybrzeżu, gdzie zmiana klimatu podnosi linię brzegową oceanu – do tego stopnia, że są ludzie, którzy pamiętają ulice lub całe sąsiedztwa znajdujące się już pod wodą albo takie, które wkrótce zostaną zalane. Linia brzegowa Kalifornii to 1350 kilometrów Pacyfiku, z drogą stanową numer 1 biegnącą dokładnie na linii brzegowej i starymi willami prawie spadającymi do wody z wielkich, czarnych skał. Sam fakt, że kiedyś pozwalano budować tak blisko wody, stanowi pomnik dawniejszych czasów.
Drzewa giną przez ekstremalne warunki klimatyczne [fragment książki „Koniec lodu”]
czytaj także
W większości – z wyjątkiem piaszczystych plaż południowej Kalifornii – kalifornijskie wybrzeże to dziki, napierający, lodowaty ocean, który zdumiewa turystów swoją dynamiką i z roku na rok dopomina się o kolejne kilka metrów lądu. Stan próbuje się bronić, budując wały morskie, dowożąc piasek i uzupełniając ubytki, ale na razie rozwiązania idealnego nie ma.
Jedyne, czym się może Kalifornia pocieszać, to że ocean nagryza też żarłocznie i Florydę, i Luizjanę. W odróżnieniu jednak od tych dwóch republikańskich stanów symbolizująca kalifornijską republikę niedźwiedzica napędzana siłą tutejszych uniwersytetów, takich jak UC Berkley, stanowi gwiazdę przewodnią amerykańskiej ekologii.