„Zaczęli wypytywać, ilu separatystów skazałam”. Siedem miesięcy w rosyjskiej niewoli

W więzieniu mówiono nam, że Ukrainy już nie ma. Że zachodnie regiony włączono do Węgier i Polski, a Odessa, Chersoń, Charków i Mariupol to już Rosja – mówi Julia Matwiejewa, sędzia z okupowanego Mariupola, która spędziła siedem miesięcy w rosyjskim więzieniu.
Wiktoria Matola
Sędzia Julia Matwiejewa z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim.

Ustaliła sobie pięć zasad postępowania: nie rozmawiać z wrogiem, o nic nie prosić, na nic się nie zgadzać, nie narzekać i nie płakać w obecności wroga. Twierdzi, że to dzięki nim przeżyła.

Julia Matwiejewa, sędzia Illiczowskiego Sądu Okręgowego w Mariupolu, spędziła siedem miesięcy w rosyjskiej niewoli. 19 marca 2022 roku wraz z mężem, córką i matką została zatrzymana na jednym z punktów kontrolnych, gdy całą rodziną próbowali wyjechać z miasta. Przez pięć miesięcy przetrzymywano ją w areszcie śledczym w Doniecku, poddając przemocy psychicznej i fizycznej. Jej mąż Artem, pracownik prokuratury, spędził w rosyjskiej niewoli rok.

Okupanci zaproponowali Matwiejewej stanowisko sędzi Sądu Najwyższego „Donieckiej Republiki Ludowej” (DRL). Kiedy odmówiła, została oskarżona o „pomoc w próbie przejęcia władzy siłą i naruszenie Konstytucji DRL oraz zmianę porządku konstytucyjnego”. 17 października 2022 roku Matwiejewa została uwolniona w ramach wymiany więźniów między Federacją Rosyjską a Ukrainą. Oto jej historia.

* * *

Julia Matwiejewa pracowała w Illiczowskim Sądzie Rejonowym w Mariupolu w obwodzie donieckim od 1998 roku. Sędzią została w listopadzie 2010 roku.

Mieszkała z rodziną w Mariupolu, naprzeciwko swojego miejsca pracy. Miesiąc przed rosyjską inwazją ona i jej mąż rozpoczęli remont i tymczasowo przenieśli się do mieszkania jej matki w centrum miasta. „Nie chcieliśmy uwierzyć, że wybuchła otwarta wojna. Nikt z nas nie sądził, że sprawy tak się potoczą” – mówi sędzia.

Rankiem 24 lutego zdecydowała się pójść do pracy. Słychać już było ostrzał, ale jeszcze niezbyt głośno. Stopniowo strzelanina się nasilała, sklepy, apteki zaczęły się zamykać, przestał kursować transport publiczny.

„Do 2 marca miałam rozpatrzyć wniosek o przedłużenie tymczasowego aresztowania dla mężczyzny, któremu postawiono zarzut popełnienia ciężkiego przestępstwa. Długo go poszukiwano, więc nie chciałam, żeby teraz wyszedł na wolność z mojej winy. Dlatego nie wyjechałam wcześniej z miasta” – wspomina.

Życie w zatopionym Chersoniu

czytaj także

Sędzia przedłużyła areszt, przesłała odpis postanowienia kierownikowi aresztu śledczego i zaczęła myśleć o ewakuacji. Ale do tego czasu sytuacja w mieście znacznie się pogorszyła.

„Najstraszniejsza rzecz wydarzyła się w nocy – zaczęły się naloty na miasto. Doszło do silnych eksplozji. Nie było prądu, wody ani gazu. Ludzie zaczęli gotować jedzenie na ulicy razem z sąsiadami, mężczyźni chodzili do źródła po wodę”.

7 marca Matwiejewa pojechała z mężem do centrum miasta, aby zobaczyć, co się dzieje. Widzieli ludzi zbierających się do ewakuacji, ale brakowało transportu. Gromadzenie się w tłumie było niebezpieczne, w każdej chwili można było stać się celem ataku. Sąsiedzi, którzy próbowali wyjechać z miasta własnymi samochodami, zawracali. Opowiadali, że na punktach kontrolnych Rosjanie ostrzeliwują cywilne pojazdy, widzieli zabitych ludzi.

„Strasznie było tego słuchać. Nie chcieliśmy z mężem narażać naszej rodziny na takie niebezpieczeństwo. Postanowiliśmy poczekać na »zielone korytarze«” – mówi Matwiejewa.

W połowie marca rozpoczął się masowy ostrzał Zakładów Azowmasz i Zakładów im. Iljicza w pobliżu budynku, w którym mieszkali Matwiejewowie. Wkrótce okoliczne domy zostały zniszczone, drzewa i słupy elektryczne runęły od fal uderzeniowych, a z wybitych okien nieustannie sypało się szkło.

„To było po prostu coś nie do zniesienia. Cały czas kryliśmy się albo w łazience, albo w przedpokoju. Ale gdyby bomba spadła prosto na dom, nic by nas nie uratowało. 15 marca pocisk trafił w narożnik naszego budynku. Mąż postanowił, że jednak trzeba wyjechać z miasta. 19 marca wsiadł za kierownicę, ja obok niego. Za nami – mama i córka. Zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy w drogę” – opowiada sędzia.

„Nawet w filmach nie widziałam takich scen. To było miasto duchów. Zniszczone, spalone domy, ani żywej duszy. Wszędzie trupy… To był potworny widok. Znów rozpoczął się ostrzał. Gdzie się schować? Po prostu staliśmy i czekaliśmy, obserwując przelatujące przed nami pociski. Kiedy wszystko się uspokoiło, pojechaliśmy dalej. Dotarliśmy do Teatru Dramatycznego (Teatr Dramatyczny w Mariupolu został zniszczony w wyniku rosyjskiego nalotu 16 marca 2022 roku. Według lokalnych władz zginęło około 300 ukrywających się tam osób – przyp. tłum.). Na zawsze zapamiętam oczy mojej córki. Bywała tam bardzo często… Nie mogliśmy uwierzyć w to, co widzimy”.

Droga była zablokowana powalonymi drzewami, słupami i gruzem powstałym w wyniku ostrzału. Trudno było je ominąć, a ostrzał miasta trwał niemal bez przerwy. W końcu rodzina Matwiejewej opuściła miasto i utknęła w korku na jednej z blokad drogowych w rejonie miejscowości Manhusz. Na poboczu ciągnęły się wraki samochodów – ostrzelane, spalone. Wokół leżały ciała martwych pasażerów. Kolejka do punktu kontrolnego przesuwała się powoli.

„Zostaliśmy zatrzymani i poproszeni o dokumenty. Poszli gdzieś z paszportami moim i męża. Wrócili i zapytali o moje nazwisko. Kazali skręcić w prawo, aby przepuścić kolejne samochody. Już wtedy powinniśmy zrozumieć, że coś jest nie tak. Zwrócili świadectwo córki i paszport matki. A mnie i mojemu mężowi powiedziano, że musimy udać się na posterunek policji w Manhuszu, aby przejść, jak to ujęli, »filtrację«, żeby sprawdzić, »czy nie ma krwi na naszych rękach«”. („Filtracją” okupanci nazywają przymusowe kontrole i rejestrację obywateli Ukrainy na ulicach i w lokalach mieszkalnych, na przejściach granicznych, w specjalnych punktach filtracyjnych. Jej celem jest identyfikacja i pozbawianie wolności osób aktywnych, które wydają się niebezpieczne dla reżimu okupacyjnego. Wielu obywateli Ukrainy trafiło po takiej „filtracji” do niewoli, często w tym procesie rozdzielano rodziny – przyp. tłum.).

Muzealniczki czasu wojny: tak działają ługańskie instytucje na uchodźctwie

Już po wyjściu na wolność Matwiejewa dowiedziała się, że w punkcie kontrolnym, na którym zatrzymano jej rodzinę, przebywał znajomy, który przeszedł na stronę okupantów. Prawdopodobnie to on im wskazał, że samochodem jedzie ukraińska sędzia. Odmówiła podania jego nazwiska.

Wszyscy wojskowi, których spotkała, mieli naszywki z flagą pseudorepubliki DRL i literą Z, której używają okupanci. W Manhuszu najpierw powiedziano sędzi i jej mężowi, że badanie potrwa dwie godziny, a potem do rana. Gdy przebywali w komisariacie, mama i córka Julii czekały na nich w samochodzie. Przedstawiciele DRL nie byli zainteresowani tym, gdzie spędzą noc w obcym mieście.

„Ustawili nas pod murem”

„Zostaliśmy umieszczeni w celach w areszcie śledczym. Męża odesłano bezpośrednio do »klatki« w starostwie, a mnie do małego pomieszczenia. Później w tej klatce przebywały 32 osoby. Całą noc spędzili na stojąco. Jeden z mężczyzn był chory, tracił przytomność. Ja byłam w sali z jedną kobietą – żołnierką, która była na urlopie macierzyńskim, Inną Siemehen. Ma troje dzieci. Najmłodsze miało wtedy półtora miesiąca. Inna do dziś jest w niewoli”.

Jeden z mężczyzn przebywających w celi z mężem Matwiejewej zaproponował, że przenocuje jej matkę i córkę w pobliskim domu krewnych. Sędzia wezwała dyżurnego i poprosiła go o telefon do tych osób. Dzięki temu jej bliscy otrzymali tymczasowe schronienie.

„Około drugiej nad ranem do naszej celi wszedł młody mężczyzna z karabinem maszynowym, pod wpływem narkotyków lub alkoholu. Był z nim ktoś jeszcze… Zabrali mnie do pokoju dyżurnego, postawili pod ścianą i wymachując karabinem, zaczęli wypytywać, ilu separatystów skazałam. Nic nie odpowiadałam. Długo to wszystko trwało. Potem odesłali mnie z powrotem do tamtego pokoju. Później wrócili – tym razem w pięciu. Zabrali kluczyki od naszego samochodu, nikt nam nic nie wyjaśnił”.

Rosyjska kontrrewolucja u bram Europy

Rano wszystkim zatrzymanym w wydziale rejonowym owinięto ręce taśmą i wsadzono ich do autobusu.

„Nikt nie powiedział, dokąd nas zabierają i dlaczego. Na podłodze leżał związany mężczyzna owinięty w ukraińską flagę. Myślałam, że jest martwy. Dzięki Bogu, nie. Jechaliśmy długo, aż dotarliśmy do Dokuczajewska w obwodzie donieckim – na komendę policji miejskiej. Ustawili nas pod murem, za nami stało pięciu strzelców maszynowych. Myślałam, że to koniec. Było takie napięcie, cisza. Ale nie strzelali”.

Więźniów podzielono na grupy – osobno wojskowi, osobno cywile. Wszystkim kazali stać na zewnątrz, aż do wieczora. Około godziny 18 przybyło kilku żołnierzy. Odczytali nazwiska więźniów, w tym Julii i jej męża, po czym ponownie wsadzono ich do minibusa i wywieziono do Doniecka.

„Zabrali nas do siedziby Wydziału do Walki z Przestępczością Zorganizowaną. Zaczęli mnie przesłuchiwać – gdzie w Mariupolu rozmieszczona jest brygada Azow, czy kontaktowałam się z przedstawicielami SBU, jakie sprawy prowadziłam i tak dalej. Rejestr orzeczeń sądowych był zamknięty i było to dla nich zbyt zagmatwane, nie mogli doszukać się żadnych informacji.

Pytałam, jakie są podstawy mojego zatrzymania, dlaczego nie sporządzono protokołów. Nie miało to żadnego sensu. Powiedzieli mi, że wymądrzać się mogę w swoim kraju, nie tu. Około dziesiątej wieczorem powiedziano mi, że prokurator postanowił aresztować mnie i mojego męża na 30 dni, ponieważ konieczne jest dokładne sprawdzenie naszej przeszłości. I że w tym czasie będziemy przetrzymywani w areszcie tymczasowym w Doniecku”.

Piekło Izolacji. Jak działa rosyjski obóz koncentracyjny w Doniecku

Mąż Julii Matwiejewej, Artem, przez długi czas pracował w prokuraturze w Mariupolu, a w latach 2018–2020 był dyrektorem rejonu Państwowego Biura Śledczego w obwodzie donieckim i ługańskim. Później pracował jako adwokat.

„Tej nocy nie mogli nas umieścić w areszcie, ponieważ był przepełniony. W jednym ze szpitali miejskich zrobiono nam prześwietlenie i odesłano z powrotem do Wydziału do Walki z Przestępczością Zorganizowaną. Męża osadzili w celi w piwnicy, razem z innymi mężczyznami, a ja byłam przykuta do kaloryfera na czwartym piętrze. W tym samym pokoju był młody chłopak – został pobity przez osiem osób, wokół było pełno krwi. Nie wydał ani jednego dźwięku. A bili go rzekomo dlatego, że według ich wersji służył w Azowie i ostrzeliwał Donieck. Wszyscy byli pijani. Szczerze mówiąc ani razu nie widziałam kogokolwiek trzeźwego. Może to ich zwykły stan… Bicie trwało do trzeciej nad ranem. Potem go zabrali. Nie wiem, czy żyje”.

„Jak w Somalii”

Następnego dnia Matwiejewa została zabrana przez uzbrojonych mężczyzn i osadzona w areszcie tymczasowym. Umieszczono ją w celi z dwiema dziewczynami. Jedna z nich była ciężko pobita. Z powodu szoku nie pamiętała, co się stało, ale w końcu opowiedziała – ona też była przetrzymywana w Wydziale do Walki z Przestępczością Zorganizowaną. Pomylono ją z azowską służbistką i bito kijem po głowie i plecach.

„Przez naszą celę przewinęło się wiele dziewczyn. Była przewidziana dla trzech osób, ale zdarzało się, że upychano tam pięć czy siedem kobiet. W większości żołnierki – kucharki i pracownice medyczne. Nigdzie nas nie zabierano, nie było żadnych spacerów. Nie otwierały się okna, nie dano nam środków higienicznych. Od 1 kwietnia przestali przynosić ciepłą wodę i herbatę. I wtedy zrozumiałyśmy dlaczego – gorącą wodę spuszczali z grzejników. A ogrzewanie przestało działać i cóż… Mężczyzn też tam było wielu”.

Przed zabraniem Julii i jej męża do różnych cel kazano im się pożegnać i powiedziano, że więcej się nie zobaczą. Przez długi czas nic o nim nie wiedziała.

Przez kolejny miesiąc nikt nie przychodził do celi Matwiejewej, nie wzywał jej na przesłuchanie. 19 kwietnia wyprowadzono ją z celi do jakiegoś pomieszczenia, a pijany przedstawiciel DRL powiedział z cynicznym uśmiechem, że proces jeszcze się nie skończył i Matwiejewa zostanie tu kolejny miesiąc. Nie przedstawiono jej żadnych dokumentów.

Pod koniec marca sędzia została przeniesiona do innej celi, w której przebywała Julia Pajewska – legendarna „Tajra” (żołnierka, dowódczyni batalionu Anioły Tajry, została schwytana przez Rosjan 16 marca 2022 roku, a trzy miesiące później zwolniona w wyniku wymiany – przyp. tłum.).

„Przebywałam z nią trochę ponad dwa tygodnie – do 15 kwietnia. Widziałam, jak ją maltretowano. Starałam się jej pomóc, karmić ją, bo miała niesprawną rękę. To było przerażające, że można się tak znęcać nad kobietą”.

15 maja Julia Matwiejewa została ponownie wyprowadzona z celi i doprowadzona na przesłuchanie. Młody mężczyzna, który przedstawił się jako „śledczy Komitetu Śledczego Prokuratury Generalnej Donieckiej Republiki Ludowej”, zapowiedział, że postawi jej zarzut terroryzmu.

„Próbowałam dowiedzieć się, o co zostałem oskarżona, jakie według nich popełniłam przestępstwo. Wiem, co to jest terroryzm. Ale rozmowa nie miała sensu. W lokalu prokuratury w Mariupolu rzekomo znaleźli moje postanowienia. Dobrze, ale jakie to były postanowienia? Co mają wspólnego z terroryzmem? Brak odpowiedzi”.

„19 maja, dwa miesiące po aresztowaniu, zostałam wyprowadzona w kajdankach i gdzieś wywieziona. Znam trochę Donieck – studiowałam tam na uniwersytecie. Zdałam sobie sprawę, że jedziemy przez centrum. To oczywiście nie jest już ten sam Donieck, co przed okupacją. Doprowadzono mnie do »komitetu śledczego Prokuratury Generalnej DRL« i zabrano do urzędu. Były tam cztery osoby, nie przedstawiły się. W sumie nikt się nigdy nie przedstawił, wszystkie te rozmowy odbywały się za zasłoną milczenia”.

Shore: Po stronie Rosji widzę czysty, przerażający nihilizm

Jeden z obecnych powiedział, że chce złożyć Julii ofertę „nie do odrzucenia”.

„»Biorąc pod uwagę twoje doświadczenie, możesz pracować jako sędzia Donieckiej Republiki Ludowej. W zamian za wolność, za wolność twojego męża, ponowne spotkanie z rodziną i komfort życia, do którego jesteś przyzwyczajona«. Powiedziałam, że nie jestem zainteresowana. Na co on odparł: »Skoro tak, to będziesz siedzieć«. Dobra, będę siedzieć. Współpraca z nimi to droga donikąd. Gdybym przeszła na tamtą stronę, moje dziecko byłoby dzieckiem zdrajczyni. Jeśli zostanę zabita, będzie to dziecko bohaterki, pomyślałam”.

Po tej rozmowie Matwiejewa została oskarżona o terroryzm. Poinformowano ją, że ​​prokurator wybrał wobec niej środek zapobiegawczy w postaci aresztu.

„Rozumiem, że działają na podstawie Kodeksu postępowania karnego, który obowiązywał w Ukrainie do 2012 roku, ale prokurator powinien był mnie przesłuchać przed wyborem środka zapobiegawczego. Tyle że tam wszystko jest zupełnie inne. Jak w Somalii”.

Julia została odwieziona z powrotem do aresztu tymczasowego i poinformowana, że ​​w poniedziałek 23 maja zostanie przeniesiona do aresztu śledczego.

„Najstraszniejsze”

„Najgorsze zaczęło się w areszcie śledczym. Wydział do Walki z Przestępczością Zorganizowaną i areszt tymczasowy – to były, że tak powiem, całkiem spokojne miejsca. A areszt śledczy to horror. Wydaje się, że ludzie, którzy tam pracują, są uczeni okrucieństwa i nadużyć. Normalny człowiek nawet nie jest w stanie sobie tego wyobrazić”.

Matwiejewą przywieziono do aresztu śledczego razem z trzema mężczyznami, ustawili ich pod ścianą. Nie mogli się rozglądać. Nagle jakiś tęgi mężczyzna złapał ją za ramiona i wciągnął do budynku. Tam przeprowadzono powierzchowne oględziny, a następnie wsadzili ją do bardzo małej celi. Było tak tłoczno, że Julia nie mogła nawet usiąść.

„Kiedy drzwi się otworzyły, wyciągnęli mnie z celi, postawili twarzą do ściany i założyli na głowę worek. Taki ze sznureczkami, w jakich dzieci noszą do szkoły buty na zmianę. A im ciaśniejszy sznurek, tym lepiej. To nie było po prostu chamstwo – to, rzekłabym, okrucieństwo. Ciągnęli mnie gdzieś za te sznurki. Oczywiście już nic nie widziałam. Zaciągnęli mnie do jakiegoś pomieszczenia, tam ponownie zrobili prześwietlenie”.

Trumienne+, czyli wojna jako polityka równościowa w Rosji

„Przez cały czas, kiedy tam byłam, słyszałam głośne krzyki. Nadal nie mogę uwierzyć, że mężczyźni tak krzyczą z bólu. To są po prostu nienaturalne dźwięki… Nie wiem, co z nimi robili. Modliłam się, żeby mi Bóg odebrał zdolność słyszenia”.

Około piątej po południu ponownie otworzyli drzwi celi, w której przebywała Julia, założyli jej worek na głowę i zaprowadzili na piąte piętro budynku – liczyła stopnie i zakręty, żeby zapamiętać, dokąd ją prowadzą.

„Nikt nie mówi: uważaj na schody, nie ostrzega, że nawierzchnia jest nierówna. Upadasz czy nie, twój problem. Kiedy dowiedzieli się, że jestem sędzią, było jeszcze gorzej. Stawali mi na plecach, gdy upadałam, wycierali o mnie buty… Wielka jest w nich nienawiść”.

Julię zabrano do celi, w której było dziesięć kobiet. Zorientowała się, że jedną z nich już widziała w areszcie tymczasowym.

„Jak tylko weszłam do celi, usiadłam. Od razu usłyszałam: nawet nie myśl o siadaniu. Trzeba stać cały dzień – od 6 rano do 22 wieczorem. Nawet podczas jedzenia nie można było usiąść. Byłyśmy pod ciągłą obserwacją. Jeśli usiądziesz lub spróbujesz podstępu – pochylisz się, udasz, że wiążesz sznurówkę czy coś podobnego, wtedy albo cię biją, albo robisz 70 przysiadów lub pompek”.

Julia przed schwytaniem miała problemy z kręgosłupem, więc nie mogła stać dłużej niż dwie godziny. A pierwszego dnia – 24 maja – bardzo bolały ją plecy, nie czuła nóg.

„W niewoli ustaliłam sobie pięć zasad postępowania, dzięki którym przeżyłam: nie rozmawiać z wrogiem, o nic nie prosić, na nic się nie zgadzać, nie narzekać w obecności wroga i nie płakać przy nim. W przeciwnym razie od razu cię zniszczą, gdy tylko okażesz słabość”.

O 22 dźwięczał dzwonek – wszystkie kładłyśmy się na pryczach – to były takie metalowe barierki i materac – cały w dziurach, brudny. Ale najważniejsze było to, że teraz możesz się położyć.

Więźniów i więźniarki karmiono kaszą gotowaną na cuchnącym smalcu. Julia na jednym z kawałków zobaczyła stempel z 1975 roku. Czasami dawali mięso z kurczaka – zwykle nieoskubane z piór.

„Jadłyśmy, bo co mogłyśmy zrobić? Kasza, tłuszcz… Kiedy wyszłam z niewoli i zobaczyłam nagranie, na którym rosyjski jeniec skarży się, że dostaje za mało sałaty… Przynajmniej dostawali sałatę. My nie miałyśmy nic prócz ochłapów”.

„Poczułam, czym jest prąd”

3 czerwca Julia Matwiejewa została ponownie zabrana do śledczego na przesłuchanie. Tym razem nie składali jej żadnych propozycji, ale próbowali zdobyć hasła do jej laptopa i telefonu, zabranych podczas zatrzymania.

„Na tym sprzęcie była moja praca. Zrozumiałam, że jeśli dostaną się do plików, nie przeżyję. Moim zadaniem było zrobić wszystko, żeby im się to nie udało. Proszą o hasło, celowo podaję złe. Nie działa. A ja wiem, że jeśli kilka razy wpiszesz błędne hasło, sprzęt zostanie zablokowany”.

Po pewnym czasie została zabrana, jak jej powiedziano, na rozstrzelanie, ciągle żądając haseł. Tym razem prowadzili ją delikatnie, jednocześnie pytając, jak ma na imię i ile ma lat.

„– Dlaczego nie pytasz, dokąd idziemy?
– Nie obchodzi mnie to.
– Zabieram cię do piwnicy, na rozstrzelanie.
– Dobrze.
– Nie boisz się?
– Nie.
– Dlaczego się nie boisz?
– Niech to się po prostu szybko skończy, nic mnie nie interesuje.
– Więc może chcesz nam coś powiedzieć, podzielić się tym?
– Nie, nie chcę. Prowadź, rób swoje”.

Zostawili Julię w jakimś pomieszczeniu. Długo czekała, aż znowu po nią przyszli. Założyli jej na głowę worek i wyciągnęli na zewnątrz, wsadzili do samochodu i gdzieś wywieźli.

„Myślę, że może wywiozą mnie na pole i tam zastrzelą. Niech będzie, co będzie. Niech to cierpienie szybko się skończy”.

Za walkę z putinizmem: ćwierć wieku w kolonii karnej

Została przewieziona do szpitala psychiatrycznego na badania – w przypadku zarzutów o terroryzm podejrzany musi przejść badania psychiatryczne w celu ustalenia jego poczytalności. Prowadziła je lekarka, którą Julia bardzo dobrze znała jeszcze przed okupacją. Powiedziała sędzi, że sprawa przeciwko niej była wynikiem tego, że ani ona, ani jej mąż nie chcieli „lepszego życia”.

„Potem odesłali mnie z powrotem do aresztu śledczego. Nie zastrzelili, nie dostali też hasła do mojego komputera i telefonu. Wybrali inny sposób – znowu wyprowadzili mnie z celi. Długo o tym nie mówiłam. Boleśnie odczułam, czym jest prąd z kabla… Straciłam przytomność. Ale nigdy nie podałam im hasła”.

6 lipca Julia i kobiety oskarżone o terroryzm zostały przeniesione do celi w piwnicy. Tam warunki były jeszcze gorsze – było bardzo gorąco, wszędzie pełno szczurów i pluskiew, wody nie było przez pięć, sześć dni.

„Nazywali to miejsce »posterunkiem specjalnego przeznaczenia«. W celi było nas 17, a warunki sanitarne w zasadzie żadne – brak prysznica i środków higienicznych. Było trochę pluskiew i każda kobieta reagowała na nie inaczej. Jedna młoda dziewczyna miała czyraki na całym ciele. Ja też je miałam, więc po zwolnieniu musiałam przejść operację”.

Więźniarki prosiły o wodę. Zamiast niej przynoszono im ogórki kiszone i dawano solankę.

„19 sierpnia do celi wrzucono dziewczynę, była z Azowa. Dzięki Bogu, że wyszła podczas jednej z wymian. Była tak pobita – całe jej plecy były czarne – skóra popękana… A ty codziennie siedzisz i myślisz, czy jutro rano jeszcze ją zobaczysz. Każdy dzień był jak ostatni”.

Paragraf na rozstrzelanie

29 sierpnia Julia Matwiejewa została ponownie doprowadzona do śledczego i oskarżona o „zamach na ład konstytucyjny DRL”. Groziło jej za to od 12 do 20 lat pozbawienia wolności lub kara śmierci przez rozstrzelanie. Powiedzieli jej, że cztery wydane przez nią postanowienia zostały znalezione w prokuraturze okręgowej w Mariupolu. Stało się to podstawą oskarżenia.

„Decyzje dotyczyły specjalnego śledztwa (zaocznego) poszczególnych oskarżonych. Były to decyzje kolegialne. A pamiętam, że wśród podejrzanych była niejaka Fiedotowa – pracowała jako zastępca prokuratora rejonowego w Makiejewce, a jej mąż w komisji śledczej DRL. Przychodził czasem do gabinetu śledczego, uważnie mi się przyglądał”.

Traumazone, czyli ekonomia polityczna nihilizmu – krótki kurs

Julia miała adwokatkę, ale jej obecność była raczej formalnością.

„Jedyne, co dla mnie zrobiła, to dała mi swój telefon, żebym mogła zadzwonić do mamy. W ten sposób rozmawiałam z bliskimi 19 maja, 3 czerwca, 29 sierpnia i 13 września. Dzięki temu dowiedziałam się, gdzie są, co się z nimi stało, i opowiedziałam im o sobie”.

Dwie noce po zatrzymaniu Julii i jej męża matka i córka zostały u osób, które udzieliły im schronienia w Manhuszu. Następnie udały się do Berdiańska. Rosyjskie wojsko trzymało je na punkcie kontrolnym przez pięć godzin. Córkę osobno, z dala od babci.

„Mama myślała, że ​​już nigdy jej nie zobaczy. Aż strach pomyśleć, co mogło się stać. Potem pojechały do Berdiańska i Zaporoża. Były podwładny mojego męża wywiózł je stamtąd, bo wszyscy już wiedzieli, co się z nami stało. Pojechały do Dnipra, z Dnipra do Łucka, gdzie umieszczono je w sanatorium. Później mój kolega z Łucka oddał im swoje mieszkanie, w którym zostały do mojego powrotu”.

Pierwsze posiedzenie sądu w sprawie Julii zaplanowano na 27 września, ale tego dnia odbywało się akurat nielegalne referendum w sprawie włączenia DRL do Rosji. Dlatego rozprawa się nie odbyła. Nikt nie podał daty kolejnej.

„Twój mąż jest w celi 105”

„Najgorsza jest kompletna próżnia informacyjna. Rozumiem, że nie jest tak, że nic się nie dzieje, wiem, że ​​nasze państwo będzie próbowało dokonać wymiany. Tymczasem powiedziano nam, że Ukraina już nie istnieje, że zachodnie regiony stały się częścią Węgier i Polski, a Odessa, Mikołajów, Chersoń, Charków, Dnipro, Mariupol, Zaporoże to już Rosja. Podobno po wymianie strona ukraińska rozstrzeliwuje każdego, kto wraca. No, takie bzdury. Będąc długo w więzieniu, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, zaczynasz tracić wiarę w to, że będziesz w stanie wyjść. W takich chwilach przychodzą różne myśli, czasem chciałam to wszystko zakończyć”.

W celach było zimno, mówi Julia, ludzie chorowali, nie było lekarstw. Nawet ubrań – każdy nosił to, co miał na sobie w chwili zatrzymania.

„Nie można siedzieć całymi dniami, a tym bardziej leżeć… Prawie nic nie jadłam, miałam obrzęki na całym ciele”.

15 października po południu wojskowi weszli do celi i odczytali nazwiska trzech kobiet, w tym Julii. Wyprowadzono je z workami na głowach. „Wtedy policzyłyśmy chyba wszystkie schody i ściany – tak nas prowadzili, jakby po raz ostatni”.

Zaprowadzono je do dużego pomieszczenia. Stopniowo wchodziły też kobiety z innych cel.

„Nie wiedziałyśmy, co się dzieje. Zaczęli nas wywoływać alfabetycznie i kazali podpisać jakiś dokument. Kiedy nadeszła moja kolej, spojrzałam i było to zaświadczenie o zwolnieniu. Wtedy zrozumiałam, że to jest wymiana. Nade mną wisiał »paragraf na rozstrzelanie«, nie zostałabym zwolniona tak po prostu”.

Tego dnia czekali do godziny 16. Znowu gdzieś je zabrali, przyprowadzili więcej kobiet.

Listy o demokracji: Hostomel, Czernihów, Niżyn. Twierdze na granicy Europy

„Niektóre były (w więzieniu) od trzech lat, inne od czterech. Ręce i oczy nam zakleili, wsadzili nas do kamazów. Zdałam sobie sprawę, że najpierw jedziemy przez miasto, a potem wyjeżdżamy z miasta – zaczęło się bezdroże. jechałyśmy długo, a potem znowu miasto – zaczęli się zatrzymywać na światłach. Znowu nas wyprowadzono i kiedy poczułam zapach więzienia, myślałam, że umrę. Sprowadzono nas z powrotem. Bez słowa wyjaśnienia.

Kiedy zdjęli jej worek z głowy, Matwiejewa zdała sobie sprawę, że są na tym samym piętrze, na którym była przez pięć miesięcy.

Następnego dnia, 16 października, pozostały w celi. Wieczorem, podczas zmiany warty, więźniarki miały pół godziny na to, żeby porozmawiać bez nadzoru.

„Nagle słyszymy przez ścianę: – Czy jest tam Julia? Są dwie – odpowiadamy. – Matwiejewa, twój mąż jest w celi 105! – krzyczy do mnie jakiś facet. Przywarłam mocno do krat i krzyknęłam: Artem, kocham cię! I jak w filmach, z celi do celi zaczęli przekazywać: Ona go kocha! A na koniec odpowiedź: On ciebie też. Ot, więzienny romantyzm” – uśmiecha się Matwiejewa.

Martwiła się o zdrowie swojego męża, ponieważ cierpi na kilka chorób przewlekłych – cukrzycę, nadciśnienie i dnę moczanową.

„Nie wiem, jak przeżył w takich warunkach. Nawiasem mówiąc, miał śpiączkę cukrzycową, gdy był w niewoli. Krzyknęłam przez kraty: Jak się czujesz? Przekazali, że dobrze. A ja powiedziałam, że wzięto nas na wymianę i że jeśli usłyszy moje nazwisko, powinien wiedzieć, że zostałam wymieniona. I jak tylko skończyłam mówić, znowu po nas przyszli, założyli nam worki. Znowu zabrali nas do kamaza, zakleili nam ręce i oczy taśmą. Jechałyśmy długo i o trzeciej nad ranem dotarłyśmy do Tahanrogu. Wieźli nas Czeczeni. Powiedzieli, że o szóstej wyślą nas gdzieś samolotem, może gdzieś do Rosji, bo areszt śledczy nie może pomieścić tylu osób. Był przygotowany na trzy i pół tysiąca osób, a nas było około siedmiu tysięcy. Jednak podpisałyśmy dokumentację o zwolnieniu, więc przypuszczałam, że ich wersja nie jest prawdziwa”.

Kto tu jest nazistą? Jak Rosjanie manipulują historią i statusem ofiary

Kobiety zostały umieszczone w samolocie transportowym „w jodełkę” – jedna za drugą blisko siebie, ręce – na ramionach tej z przodu, nogi – rozstawione. Lot trwał około dwóch i pół godziny.

„Przyleciałyśmy, rozwiązali nas, zeszłyśmy z pokładu. Ponownie wsadzono nas do kamaza i wywieziono. Dziewczyny zaczęły wyglądać przez szczeliny i zobaczyły, że to Dżankoj na Krymie. Stamtąd przewieziono nas do Wasylówki w obwodzie zaporoskim, a następnie do punktu wymiany. Nie mogłam w to uwierzyć, wydawało mi się, że śnię”.

„Po zwolnieniu miałam taki poziom adrenaliny, że przez trzy noce nie spałam i nie jadłam. Tak po prostu patrzyłyśmy na gwiazdy. Nie mogłyśmy uwierzyć, że możemy usiąść, położyć się, spokojnie poruszać, że jest prysznic i lustro… Dostałyśmy wszystko – ubrania, ręczniki, środki higieniczne, nawet maseczki. Chcę zaznaczyć, że odebranie nas z niewoli było zorganizowane na bardzo wysokim poziomie”.

Uwolnione kobiety trafiły najpierw na kilka dni do szpitala.

„Pewnego wieczoru dziewczyna, z którą byłam w celi, zapytała mnie, czy chcę coś zjeść. I po prostu poszłyśmy zjeść – zjadłyśmy chleb z masłem i serem. Po raz pierwszy od trzech dni po powrocie. W życiu nie jadłam nic smaczniejszego.

Długo nie mogłam spać, do teraz mam z tym problemy. Źle się czułam w otoczeniu dużej liczby ludzi, miałam trudności z orientacją w przestrzeni. Byłam bardzo zmęczona telefonami. A przez pierwsze dni odbierałam ich dużo. Jestem bardzo wdzięczna wszystkim, którzy przyczynili się do mojego uwolnienia. Rozumiem, że każdy ma swoje problemy, w kraju jest wojna. A ludzie troszczyli się o moją rodzinę. To wiele dla mnie znaczy. Jestem zwykłą sędzią z małego miasteczka i to wielki zaszczyt, że tak o mnie walczyli.

Bilewicz: Ukraińcy dokonali wyboru i są gotowi oddać za to życie

Patrzenie na to, czym stał się Mariupol, sprawia mi wielki ból. W więzieniu zastanawiałam się, dlaczego tak się stało, dlaczego musiałam przez to przechodzić. W końcu postanowiłam odpuścić te myśli i od tej pory było mi już łatwiej. Najważniejsze, że krewni są blisko.

1 stycznia 2023 roku zostałam przydzielona do Sądu Szewczenkowskiego w Kijowie, wszyscy serdecznie mnie tam przyjęli”.

Była taka noc, kiedy podczas ciężkiego ostrzału Kijowa Julia i jej rodzina wspominali Mariupol.

„Najgorsze jest to, że ostrzał odbywa się w nocy. Kiedy dzieci śpią… Ale dzięki naszym siłom zbrojnym rakiety są zestrzeliwane. Zdecydowanie bezpieczniej czuję się w Kijowie”.

Tuż po wymianie Julia mogła zadzwonić do mamy i córki i poinformować je, że została zwolniona. Spotkała się z nimi 21 października, dzień po urodzinach córki.

„Mama płakała, nie mogła mnie puścić. Córka też. Potem dowiedziałem się, że zaczęła mieć problemy ze snem. Kiedy byłyśmy razem, wzięła mnie za rękę i zasnęła. A rano, gdy się obudziłam, powiedziała: czuję się tak dobrze, zasnęłam z mamą i się przy niej obudziłam”.

Julia zaczęła walczyć o uwolnienie męża. Pukała do wszystkich drzwi. Był w niewoli przez rok, Julia przez siedem miesięcy. Nie postawiono mu żadnych zarzutów, po prostu był przetrzymywany.

„Nie mów tak szybko, nie jesteś już w więzieniu”

20 lutego Artem Matwiejew został zwolniony „w związku z upływem czasu kary pozbawienia wolności”.

„Nie byłem im potrzebny. W czasie mojego zatrzymania nie pracowałem ani w prokuraturze, ani w Państwowym Biurze Śledczym. Myślę, że zmuszają ludzi do współpracy przede wszystkim po to, by móc ich potem pokazywać: oto Ukrainiec oprzytomniał i wrócił do wielkiej rosyjskiej rodziny.

Warunki są tam bardzo trudne, naprawdę dochodzi do nadużyć, zarówno psychicznych, jak i fizycznych. Chłopcom jest tam bardzo ciężko. Siedziałem głównie z azowiakami. Jest ich tam niestety bardzo dużo, siedzą w Tahanrogu i Doniecku.

Do 18 stycznia w przeznaczonej dla dziesięciu mężczyzn celi było nas 25. Spaliśmy po dwóch na piętrowych łóżkach i na podłodze. Niektórzy na gołych pryczach, czyli metalowych konstrukcjach, albo na podłodze.

Żywiono nas fatalnie. Schudłem 50 kilogramów. Chudniesz nie tylko dlatego, że nie jesz. Praktycznie się nie ruszasz – mięśnie są jak szmata”.

Wypuszczono go o ósmej rano.

„Jak na jakimś strasznym filmie, w którym ktoś wychodzi z więzienia. Poszedłem do wydziału śledczego prokuratury, teraz tzw. DRL. Mój śledczy był zaskoczony, gdy przyjechałem. Pytam, co z moją sprawą, bo nie mam żadnego dokumentu oprócz zaświadczenia o zwolnieniu. Teraz zostanę uznany za poszukiwanego i nigdzie się nie dostanę. Powiedział, że sprawa jest zamknięta, zapoznał się z decyzją, ale mi jej nie wydał. Zwrócił paszport. Zadzwoniłem do prawnika Julii i przyjechali po mnie”.

Artem Matwiejew nie chce ujawniać szczegółowych informacji o osobach, które pomogły mu w opuszczeniu okupowanego terytorium – dla ich bezpieczeństwa.

Udał się na granicę z Rosją. Tam zatrzymała go policja, mówiąc, że musi się poddać badaniu wariografem. Doprowadzono go do Komendy Rejonowej Policji w Kujbyszewie i sporządzono protokół o wykroczeniu administracyjnym – tak jakby nie spełniał wymagań policjantów, gdy sprawdzili mu dokumenty. Następnego dnia sąd w obwodzie rostowskim skazał go na 10 dni aresztu administracyjnego.

„Zostałem przewieziony do specjalnego ośrodka w Taganrogu. Panujące tam warunki, w porównaniu z aresztem śledczym, to niemal sanatorium. Co prawda są tam prycze, ale już z desek, z normalnymi materacami, czyste, w miarę normalne jedzenie”.

Dziesięć dni później został zwolniony, ale od razu czekała na niego ekipa policyjna – sporządzono protokół w sprawie zarzutu o drobne chuligaństwo – rzekomo przeklinał w miejscu publicznym. Sąd ponownie aresztował Artema na 15 dni. Ale potem puścili go wolno.

Sikorski: Putin nie będzie wieczny. Gdzie jest śmierć, jest i nadzieja

„W Taganrogu nastawienie jest zupełnie inne. DRL-owcy nienawidzą Ukraińców jak cholera. Bardzo trudno jest zrozumieć dlaczego. To wszystko pewnie propaganda, nie wiem, co im się mówi, ilu ludzi zginęło od naszego ostrzału. Ale na wszystkie problemy, które mają, mówią: »Przez ciebie«. Przeze mnie, przez całe państwo ukraińskie”.

Po uwolnieniu Matwiejew udał się do Rostowa, następnie do Moskwy, Pskowa, Rygi, Warszawy i Kijowa. Podróż zajęła trzy dni. 23 marca stanął w progu mieszkania, w którym mieszka teraz jego rodzina.

„Poczułem wolność, kiedy przekroczyłem granicę i opuściłem Federację Rosyjską. Pamiętam jednego strażnika na granicy z Estonią. Zapytał o moje imię, powiedziałem bardzo szybko: Matwiejew Artem, urodzony 23 stycznia 1975 roku. A on odpowiedział mi w estońskim tempie: Nie mów tak szybko. Nie jesteś już w więzieniu. Wtedy poczułem się wolny”.

**
Wiktoria Matola dołączyła do magazynu Graty w czerwcu 2020 roku. Wcześniej pracowała jako redaktorka działu prawnego i korespondentka w dziale politycznym portalu Livyi Bereh (Lewy Brzeg), a także redagowała wiadomości na stronie internetowej Ukrainian Week. Pisze o sądownictwie i korupcji.

Artykuł opublikowany w magazynie Graty. Z ukraińskiego przełożyła Aleksandra Kosior.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij