Świat

Jak miliarderzy ukradli nam postęp

Jeff Bezos, Bill Gates i Elon Musk uchodzą za największych innowatorów naszych czasów. Ale przy całym szumie wokół nowoczesności na miarę XXI wieku trudno odpędzić natarczywe pytanie: a co się stało ze zdobyczami wieku XX?

Amazon to jedna z tych firm, które szczycą się swoją innowacyjnością. W podtrzymaniu tej reputacji pomagają często media. W internecie znajdziecie całe mnóstwo tekstów wychwalających postępowość firmy Jeffa Bezosa. Na przykład artykuły o innowacjach, dzięki którym Amazon „zmienił świat” – od usługi Prime po Alexę. Albo poradniki, jak uczyć się innowacyjności od Amazona. Niektórzy przyznają Amazonowi tytuł innowatorów roku. Sam Bezos włączył się zaś do wyścigu kosmicznego miliarderów, co – jak przekonuje „Forbes” – ma wspomóc rozwój ludzkości.

Czy za tą otoczką innowacyjności nie kryją się jednak rozwiązania stare jak kapitalizm?

Po co nam kolonie na Księżycu? A po co nam Jeff Bezos?

Powrót do przeszłości

Tak uważa choćby Sarah Jaffe, autorka książki Work Won’t Love You Back, czyli „Jeśli kochasz swoją pracę, to bez wzajemności”. Jak pisze, u podstaw modelu biznesowego Amazona leżą nie jakieś nowatorskie rozwiązania czy technologie, ale ogromny wysiłek szeregowych pracowników. Innowacje są tylko nadbudową.

„Te innowacje mogą powstać jedynie przez zmuszanie ludzi do cięższej pracy, ponieważ to właśnie najbardziej pracochłonne części procesu – praca w magazynach, praca kierowców dostawczych, sprawia, że Amazon Prime może działać” – zauważa Jaffe.

Mówiąc konkretniej, chodzi o to, żeby wycisnąć z pracowników każdą minutę ich czasu. Ktokolwiek śledził w ostatnich latach doniesienia na temat warunków pracy w Amazonie, wie, jak to wygląda w praktyce. Pracownicy narzekający na zbyt mało przerw w pracy i kulturę nadzoru, która sprawia, że czują się jak w więzieniu, czy kierowcy sikający do butelek – to szczególnie głośne historie z kilku ostatnich lat.

Amazon: praca pod rządami algorytmów

czytaj także

„Zysk dodatkowy, jaki można osiągnąć przez nadmierną pracę – pisał Karol Marks – wydaje się wielu fabrykantom tak wielką pokusą, że nie mogą się jej oprzeć”. Marks nazywał to „drobnymi kradzieżami” kapitału. Nawet wyrwanie pracownikom kilku minut z przerwy na posiłek, jeśli tylko ten proceder odbywa się regularnie i na dużą skalę, przynosi wymierne zyski. Ten opis XIX-wiecznego kapitalizmu niepokojąco przypomina praktyki obecnych „innowatorów”.

Kiedy spojrzymy na „innowacyjność” Amazona z tej perspektywy, trudno się dziwić, że firma Bezosa wytoczyła tak potężne działa przeciw próbom uzwiązkowienia się jego amerykańskich pracowników. To nie zastój w innowacjach, lecz silniejsza pozycja przetargowa ludzi harujących w magazynach czy za kółkiem wydają się zagrażać modelowi biznesowemu firmy.

Konsumenci czy pracownicy

Jednocześnie nie jest tak, że Amazon i podobne mu firmy nie wprowadzają zupełnie żadnych innowacji i niczego nie zmieniają. Oczywiście, że to robią. Dokonywanie zakupów nigdy wcześniej nie było tak wygodne. Jeden klik i często na drugi dzień mamy upragniony towar.

Pytanie dotyczy tego, jakiego rodzaju innowacje i postęp cenimy i premiujemy jako społeczeństwo. Albo inaczej – czyimi oczami patrzymy na te zjawiska: konsumentów czy pracowników?

Z perspektywy konsumentów Amazon to wspaniała firma – łącząca łatwość obsługi z prędkością usług, i to za niezbyt wygórowaną cenę. Czego chcieć więcej? Podobnie można rozpatrywać Ubera i innych przedstawicieli tak zwanej gig economy. Ludzie korzystają z takich usług nie dlatego, że kapitaliści wyprali im mózgi, lecz z powodu tego, że są one wygodniejsze od konkurencyjnych rozwiązań.

Być jak Elon Musk. Mesjasz czy patoinfluencer kapitalizmu?

Z perspektywy pracowników sprawy mają się jednak zgoła inaczej. Ceną za naszą satysfakcję jako konsumentów jest ich stres i przepracowanie. A często także brak podstawowej ochrony pracowniczej. Od lat pracownicy gig economy toczą zacięty bój o objęcie ich prawem do płacy minimalnej.

Czy to jest dobry deal – oddanie praw pracowniczych za konsumenckie wygody? Z perspektywy pojedynczych osób odpowiedź może brzmieć: jak najbardziej tak. Wszystko zależy od tego, gdzie jesteśmy zatrudnieni. Jeśli ktoś zarabia dobre pieniądze i ma godne warunki pracy, na przykład nie musi się martwić, czy zdąży wyjść do toalety albo coś przekąsić, to wygoda zapewniana przez Amazona, Ubera i inne podobne firmy ma same plusy.

Wyobraźcie sobie jednak, że cała gospodarka działa na zasadzie wyciskania z pracowników każdej minuty. Wszyscy zyskujemy jako konsumenci, bo coraz więcej rzeczy mamy na jedno kliknięcie, ale jednocześnie wszyscy tracimy jako pracownicy, bo pracujemy w kieracie. Czy takie społeczeństwo byłoby symbolem postępu?

Wolny rynek wyżyma pracownika jak mokrą szmatę

Czy to nie jest przypadkiem tak, że pod pewnymi względami naprawdę cofamy się do czasów Marksa i musimy od nowa toczyć, wydawałoby się, dawno wygrane batalie: o związki zawodowe, płacę minimalną, o godne warunki zatrudnienia, w tym tak elementarne rzeczy, jak możliwość korzystania z toalet, posilenia się czy opuszczenia stanowiska w przypadku zagrożenia naszego życia lub zdrowia?

Przy całym tym szumie wokół innowacyjności na miarę XXI wieku trudno odpędzić od siebie natarczywe pytanie: a co się stało ze zdobyczami wieku XX?

Przyszłość w rękach miliarderów celebrytów

Faworyzowanie konsumenckiego punktu widzenia to jedno, ale problemy ze współcześnie dominującą wizją postępu sięgają dalej. Ta wizja wygląda tak, a nie inaczej, także z powodu tego, gdzie umiejscawiamy nasze oczekiwania związane z innowacjami, przyszłością i rozwojem.

Zauważcie, że kiedy media mówią o wielkich współczesnych innowatorach, rzadko wymieniają nazwiska naukowców. Ilu ludzi kojarzy w ogóle doktor Özlemę Türeci i doktora Uğura Şahina, założycieli firmy BioNTech, która odpowiada za stworzenie jednej ze szczepionek na COVID-19?

Za największych innowatorów naszych czasów uchodzą ludzie tacy jak wspominany Bezos, Bill Gates czy Elon Musk. Miliarderzy celebryci, szefowie i twarze potężnych międzynarodowych korporacji ­– tych samych, które nie wydają się zbytnio zainteresowane troską o postęp społeczny rozumiany w kategoriach praw pracowniczych czy zabezpieczeń socjalnych.

Sam fenomen miliardera celebryty – popkulturowej ikony, która uchodzi w mediach i masowej wyobraźni za wcielenie innowacyjności – jest stosunkowo świeży. Peter Bloom i Carl Rhodes, autorzy Świata według prezesów, uważają go za konsekwencję skrajnego urynkowienia naszego stosunku do świata. Skoro wszystko – od nas samych, przez szkoły, po całe państwa – ma być traktowane w kategoriach firmy walczącej na konkurencyjnym rynku, to któż nadaje się lepiej do roli współczesnego herosa niż miliarderzy, wielcy zwycięzcy tej globalnej rywalizacji?

To o tyle ważne, że ten status służy nie tylko do łechtania ego wspomnianych miliarderów, ale zapewnia im wpływy i władzę. Historyczka Jill Lepore, która prowadzi dla BBC podcast na temat fenomenu „muskizmu”, podkreśla, że miliarderzy celebryci pełnią głównie funkcje marketingowe. Są chodzącymi słupami reklamowymi dla swoich firm, budując wokół nich aurę nowoczesności, innowacyjności i ogólnej fajności.

Rozwadowska: Po pandemii będziemy pracować jeszcze bardziej śmieciowo, na własnym sprzęcie. I mało kogo to obejdzie

To nie wszystko – miliarderzy celebryci są też swego rodzaju piorunochronem. Ich rzekoma wybitność ma odciągać uwagę od wszystkich wątpliwych etycznie działań wielkich korporacji. Po co rozwodzić się nad tym, jak traktuje pracowników Amazon? Albo czy Google sponsoruje negacjonistów klimatycznych? Albo ile Apple płaci podatków? Albo czy naprawdę powinniśmy powierzać kosmiczne podboje w ręce prywatnych firm? Wszystkie te pytania stają się bezzasadne w obliczu tego, że na czele tych firm stoją geniusze. Musimy traktować ich z najwyższym szacunkiem, bo gotowi są się obrazić i odebrać nam przywilej korzystania z owoców ich wybitności.

Jakiś czas temu Zbigniew Hołdys napisał tekst o tym, że gdyby w USA rządził Adrian Zandberg, to geniusz Elona Muska nigdy by nie rozkwitł, przygnieciony ciężarami podatkowymi. Polski muzyk poprzedził to groźne ostrzeżenie wyliczanką innowacji, nad którymi głowi się „niespokojny umysł Muska”. Na listę trafiły między innymi „prace nad poruszającymi się w gigantycznych tubach pociągami”.

Kamil Fejfer słusznie odpowiedział Hołdysowi, że Musk niewiele by osiągnął, gdyby nie publiczne inwestycje amerykańskiego rządu, a niektóre z jego innowacyjnych pomysłów są, delikatnie mówiąc, mało imponujące. Ale tekst Hołdysa doskonale pokazuje, jak działa mechanizm miliarderów celebrytów. Mamy być tak zachwyceni ich „niespokojnymi umysłami”, że przestaniemy zadawać pytania, na które musi odpowiadać szary obywatel. Na przykład o to, ile i jak płaci swoje podatki.

Czy Hołdys myśli, że Elon Musk wymyślił też koło?

Kto na tym korzysta?

Podobnie jak w przypadku zestawienia perspektywy konsumentów i pracowników rodzi się proste pytanie: czy bilans zysków i strat takiego stanu rzeczy wychodzi naszym społeczeństwom na plus?

Stany Zjednoczone, mimo że należą do najbogatszych państw na świecie, nadal nie potrafią się dorobić powszechnego systemu ochrony zdrowia, płaca minimalna tkwi tam w miejscu od 2009 roku, a studenci toną w długach zaciągniętych na studia. Nawet gdy jakiś prezydent próbuje choćby o minimetr przesunąć USA w stronę XX-wiecznych standardów, to jego pomysły są blokowane. Argument zawsze brzmi podobnie: nie stać nas na to. Ostatnio posłużył się nim Joe Manchin, torpedując – skromne z perspektywy europejskiej – plany inwestycji w powszechne przedszkola czy płatne urlopy. Może łatwiej byłoby znaleźć pieniądze, gdyby miliarderzy nie płacili śmiesznie niskich stawek podatkowych (inna sprawa, że gdy trzeba przegłosować kolejny budżet wojskowy, pusta kasa nigdy nie wydaje się problemem).

Poważni panowie gotują nam katastrofę

To zastanawiające, że ten sam kraj, który jest siedzibą większości miliarderów celebrytów, ludzi mających nas poprowadzić ku innowacyjnej przyszłości, jest jednocześnie krajem, który nie potrafi wprowadzić rozwiązań służących ludziom od dekad w innych, mniej zamożnych państwach.

Czy potrzebny nam lepszy dowód na to, że z wizją innowacyjności, która pokłada nadzieje w wielkich korporacjach i genialnych miliarderach, jest coś głęboko nie tak?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij