W negocjacjach brexitowych mamy kolejny kryzys. Ale nic w tym dziwnego. Od samego referendum brexitowego rozmowy Unii z Wielką Brytanią nie są specjalnie owocne, a w takt kolejnych kryzysów w negocjacjach można by regulować zegarki. Korespondencja Jacka Olendra z Glasgow.
Wynajdywanie analogii, metafor i opisów brexitu staje się sportem narodowym w Wielkiej Brytanii. Media są pełne skojarzeń militarnych („starcie”, „bitwa”, „zasadzka”), zdrowotnych („gorączka”, „rak”) czy literackich. Z tych ostatnich jednym z najczęstszych określeń jest „saga” – historia brexitu trwa już przecież blisko pięć lat, jeśli liczyć od obietnicy rozpisania referendum przez ówczesnego premiera Davida Camerona.
Część komentatorów lubi też kliszę: „brexit wchodzi w decydującą fazę”. W rzeczywistości obecny impas w negocjacjach rządu Borisa Johnsona z Brukselą jest tylko kolejnym odcinkiem brexitowego serialu.
czytaj także
Granica wyłączana na guzik
Tym razem to unijni negocjatorzy, chyba po raz pierwszy, wydają się tym poważnie rozdrażnieni. Powodem jest procedowana właśnie w brytyjskim parlamencie ustawa o rynku wewnętrznym. Miała ona iść szybko przez parlament, ale na razie trafiła do komisji i jest wielce prawdopodobne, że do ostatecznego głosowania nie dojdzie przed szczytem ostatniej szansy w październiku.
Awantura rozpoczęła się, kiedy rząd przedstawił parlamentowi propozycję, w myśl której rząd za pomocą ministerialnego rozporządzenia mógłby jednostronnie znieść granicę celną pomiędzy Irlandią Północną a resztą kraju. Takie rozwiązanie jest jednak wprost sprzeczne z umową o wyjściu z UE, którą premier Johnson sam negocjował i podpisywał. Stanowi też „bardzo ograniczone i konkretne” naruszenie prawa międzynarodowego, co przyznał w trakcie obrad sam minister ds. Irlandii Północnej. Ponadto pojawiają się też opinie, że ustawa taka będzie łamać brytyjską konstytucję.
Ustawa będzie mieć więc poważne problemy, aby w obecnym kształcie przejść przez Izbę Lordów. Przeciwko niej wystąpił lokalny parlament Irlandii Północnej, z jej powodu ustąpili już ze stanowisk Lord Keen, naczelny prawnik rządu ds. Szkocji, a także Amal Clooney, pełnomocniczka ds. wolności mediów. Joe Biden i Nancy Pelosi zagrozili nawet, że w przypadku uchwalenia tej ustawy nie ma szans na umowę handlową z USA.
Jeśli Brytania nie przezwycięży impasu, to zakończy trwający właśnie pobrexitowy okres przejściowy bez żadnej umowy o stosunkach z UE. Konsekwencje braku umowy będą dla Wysp poważne i prędzej czy później zmuszą rząd do powrotu do rozmów w Brukseli. Teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, aby do rozmów wrócić w dowolnym momencie po 1 stycznia 2021, czyli po wypadnięciu z UE bez umowy, i w ekspresowym tempie wynegocjować jakiś układ. Jednak prawdopodobieństwo takiej sytuacji jest niskie, głównie ze względu na aktualne animozje polityczne i mocno oziębły klimat rozmów.
czytaj także
Miedza na własnym podwórku, czyli paradoks granicy irlandzkiej
Aby zrozumieć źródła obecnego kryzysu w rozmowach, należy zgłębić dwa problemy: „wolnohandlowy” i „irlandzki”. Razem tworzą one „paradoks granicy irlandzkiej”.
Ten pierwszy polega na nadziei Brytyjczyków na to, żeby mieć ciastko i zjeść ciastko, a zatem zachować nieograniczony dostęp do europejskiego wspólnego rynku przy jednoczesnym wyjęciu się spod unijnego prawodawstwa i regulacji.
Problem drugi łączy się z pierwszym. Pokój na wyspie Irlandii, który zakończył trwającą 30 lat wojnę domową, opiera się na wolnym przepływie ludzi i dóbr pomiędzy należącą do Unii Europejskiej Republiką Irlandii a brytyjską Irlandią Północną. Czyli de facto opiera się na obecności obu krajów we wspólnym rynku europejskim. Ale ten ostatni Zjednoczone Królestwo chce opuścić. To zaś musi oznaczać przywrócenie granicy celnej pomiędzy Republiką i brytyjską częścią wyspy. A to z kolei grozi końcem pokoju pomiędzy republikanami (zwolennikami zjednoczonej Irlandii) i lojalistami (zwolennikami przynależności Irlandii Północnej do korony brytyjskiej) zawartym w Wielki Piątek 1998 roku.
W sytuacji wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii podziału Irlandii twardą granicą można uniknąć tylko na dwa sposoby.
Po pierwsze, można uznać Irlandię Północną, będącą do pewnego stopnia autonomicznym regionem, za część wspólnego rynku europejskiego, podlegającą wszystkim europejskim regulacjom ekonomicznym, niezależnie od stosunków prawnych pomiędzy resztą Brytanii i UE. Po drugie, można utrzymać całość Wielkiej Brytanii wewnątrz europejskiego wspólnego rynku.
Pierwsze rozwiązanie to ustawienie granicy celnej de facto wewnątrz własnego kraju, oddzielając gospodarkę Irlandii Północnej od reszty Wielkiej Brytanii. Drugie rozwiązanie zapewnia całemu Zjednoczonemu Królestwu dostęp do europejskiego rynku bez żadnych barier, ale utrzymuje jurysdykcję europejskich regulatorów nad Wielką Brytanią. Co oczywiście sprawia, że cały brexit traci nawet propagandowy sens.
czytaj także
Republika Irlandii od początku zapowiedziała, że nie pozwoli ratyfikować żadnej umowy UE z Wielką Brytanią, jeśli ta umowa będzie sabotować rozwiązania zawarte w Porozumieniu Wielkopiątkowym. Okazując wsparcie Irlandii, UE przyjęła tę optykę i nie chciała rozmawiać o żadnym uporządkowanym wyjściu Brytanii z UE, o ile oznaczałoby ono ustawienie granicy między dwiema częściami Irlandii.
To backstop, or not to backstop
Przed referendum brexitowym i w czasie kolejnych wyborów parlamentarnych w 2017 i 2019 zwolennicy brexitu nieustannie twierdzili, że te paradoksy nie istnieją i są wymysłami liberalnej propagandy, która niedostatecznie wierzy w siłę i sprawczość Wielkiej Brytanii.
Theresa May, przejmując premierostwo od Davida Camerona w 2016 roku, zdawała sobie jednak z nich sprawę. Po wygranych wyborach w 2017, nie mając większości, musiała oprzeć swój rząd na wsparciu lojalistycznej Demokratycznej Partii Unionistów z Irlandii Północnej. To spowodowało, że odcięcie Irlandii Północnej wewnątrzkrajową granicą nie wchodziło politycznie w grę.
To dlatego umowa May o wyjściu z UE wynegocjowana w 2018 roku stwierdzała, że Wielka Brytania dopóty będzie częścią europejskiego wolnego rynku (ze wszystkimi tego konsekwencjami, jak wolny przepływ osób i jurysdykcja europejskich regulatorów gospodarczych), dopóki nie zostanie wynalezione bezpieczne rozwiązanie problemu granicy irlandzkiej. Mechanizm ten określono słynnym terminem backstop, a w polskiej publicystyce „hamulcem bezpieczeństwa”.
**
W Podcaście krytycznym wraz z Jakubem Krupą, byłym korespondentem PAP w Londynie, przyglądamy się głównym obszarom niezgody między Unią a Wielką Brytanią:
Backstop okazał się nie do przełknięcia i dla probrexitowej części torysów, jak i części opozycji, kwestionującej całą ideę brexitu. To na jego krytyce do władzy wzniósł się Boris Johnson, atakując umowę May za zbytnią uległość wobec UE i obiecując wynegocjowanie nowego porozumienia z Brukselą.
W swojej wersji Johnson po prostu wrócił do rozwiązania numer jeden, czyli faktycznie usunął backstop, ale w zamian zwyczajnie oddał Irlandię Północną pod jurysdykcję ekonomiczną Unii. Umowa w takim kształcie została ratyfikowana przez parlament brytyjski i europejski. To na jej mocy Brytania opuściła UE i w jej ramach miały odbywać się negocjacje dotyczące przyszłych relacji między Brytanią i Unią.
Test szkockiej cierpliwości
Rząd Johnsona zmaga się od początku pandemii COVID-19 z serią wpadek, w których po raz kolejny i kolejny jest zmuszany przez media i opinię publiczną do zmiany polityki. Choć brytyjski rząd wydaje się zmieniać zdanie z dnia na dzień, to niemal nikt nie ponosi tego konsekwencji.
Nie stracił stanowiska najważniejszy doradca polityczny premiera Dominic Cummings, po tym, jak podczas najostrzejszego lockdownu i zakazu przemieszczania się zabrał żonę i dziecko na wycieczkę. Nie stracił go minister zdrowia, pomimo fatalnej organizacji brytyjskiej odpowiedzi na pandemię, porażce przy stworzeniu aplikacji do śledzenia kontaktów pomiędzy zakażonymi koronawirusem i katastrofie z odzieżą ochronną dla służby zdrowia. Nie stracił też stanowiska minister edukacji, kiedy zapanował kompletny chaos z wynikami brytyjskich matur, które się nie odbyły i oceny końcowe miał wystawić komputerowy algorytm.
Johnson ewidentnie nie radzi sobie na polu krajowym, więc desperacko próbuje odnieść sukces w swoim flagowym projekcie, który firmuje własnym nazwiskiem – czyli brexicie. Niestety – i tu nie ma za bardzo się czym pochwalić.
czytaj także
W zasadzie od momentu rozpoczęcia negocjacji z UE na temat przyszłych stosunków brytyjsko-kontynentalnych, rozmowy toczą się w żółwim tempie. Procedowana aktualnie przez brytyjski parlament ustawa o rynku wewnętrznym stanowi tak jawny brak szacunku dla jakichkolwiek reguł, że zaczęła też wywoływać pomruki niezadowolenia nawet na zapleczu politycznym Partii Konserwatywnej i wśród radykalnych zwolenników brexitu.
Te podwójne standardy są szczególnie mocno odbierane w Szkocji, która już raz została oszukana, kiedy w 2014 zagłosowano przeciw oddzieleniu od Anglii i Walii. Jednym z koronnych argumentów było wówczas jej członkostwo w UE. Szkocja odrzuciła brexit, głosując zdecydowanie za pozostaniem w UE, ale została wyciągnięta w niego siłą przez rząd w Londynie.
Dlatego teraz każdy przejaw arogancji brytyjskiego premiera i rządu rezonuje w Szkocji ze zdwojoną siłą. Zwolennicy ogłoszenia szkockiej niepodległości przeważają dziś wyraźnie w sondażach nad przeciwnikami, a proniepodległościowa Szkocka Partia Narodowa jest na kursie do wygrania wyborów do szkockiego parlamentu z poparciem grubo ponad 50 proc.
Angielska ustawa o rynku wewnętrznym jeszcze ten kryzys pogłębi, bo zawiera też serię klauzul pozwalających ministrom odbierać uprawnienia lokalnych rządów: irlandzkiego, walijskiego i szkockiego.
czytaj także
Koniec rumakowania?
Cały ten pejzaż problemów Johnsona sprawia, że brytyjski premier desperacko potrzebuje sukcesu. Takim byłaby korzystna dla Wielkiej Brytanii umowa handlowa i dyplomatyczna z UE, ale nikt nie będzie zaskoczony, jeśli i fiasko negocjacji z UE Johnson będzie próbował wyborcom sprzedać jako pokaz własnej niezależności. A negatywne konsekwencje gospodarcze (np. podwyżki cen żywności) zamiecie pod dywan z napisem „pandemia”.
Koszmarny scenariusz Borisa Johnsona: przykryć pandemię twardym brexitem
czytaj także
Niestety dla Johnsona – to, czym konserwatyści i eurosceptycy mydlą oczy wyborców od czasu referendum brexitowego, jest zwyczajnie niemożliwe do spełnienia. Nie da się wyłuskać tylko najsmaczniejszych kąsków z Unii jak z menu obiadowego. Johnson o tym wie i stąd jego prowokacyjne ruchy z potencjalnym złamaniem prawa międzynarodowego, które są próbą albo zastraszenia UE, albo pokazania, że on i jego rząd są gotowi na wszystko.
Próba złamania porozumienia w sprawie granicy irlandzkiej jest więc najprawdopodobniej gambitem Johnsona, który miał jednocześnie zaszantażować UE i ucieszyć twardogłowych torysów. Na razie jednak partia zaczyna przebąkiwać o możliwej zmianie premiera w dającej się przewidzieć przyszłości. Wygląda na to, że Johnson mógł się w swojej hucpie przeliczyć.