Oszołomionych dezinformacją ludzi namawia się, żeby odwrócili się od demokratycznych struktur, które okazują się coraz mniej skuteczne w zderzeniu z wyzwaniami rzeczywistości. Kapitaliści stosujący technologie nadzoru mają teraz władzę nad tym, jak podsycać ich gniew.
Niedawne wybory w Wielkiej Brytanii okazały się sporem o charakter polityki. Z jednej strony Partia Pracy przekonywała, że polityka może służyć dobru zbiorowości. Obiecywała odmianę życia i społeczności, przeciwdziałanie kryzysowi klimatycznemu i biedzie. Partia Konserwatywna przeciwnie: utrzymywała, że polityka to zło. Jej członkowie obiecywali, że wykorzenią ją z naszego życia, że „naprawdę wyjdziemy z Unii”, że będzie można już o tym wszystkim zapomnieć i spokojnie iść na świąteczne zakupy.
Strategia konserwatystów była zatem prosta: wypowiedzieć wojnę procesowi politycznemu, podważyć zaufanie i prawdę. Sprawić, żeby doświadczenie polityki było przykre, zagmatwane i stresujące – a potem zachęcić wyborców, żeby się w głosowaniu całej tej uciążliwości pozbyć. Rdzeniem tej strategii była zaś kampania dezinformacji i oszustw.
Według niezależnych instytucji weryfikujących fakty 88% facebookowych ogłoszeń Partii Konserwatywnej podczas ostatniej kampanii wyborczej zawierało kłamstwa. Dla porównania, nierzetelne było zaledwie 7% ogłoszeń zamieszczonych przez Partię Pracy. Podczas pierwszej debaty przywódców obu partii biuro prasowe konserwatystów zmieniło nazwę swojego konta na Twitterze na „FactCheckUK”, nabijając sobie punkty dzięki sugestii, że są sprawdzoną, niezależną organizacją ekspercką.
Nacjonalizm, demagogia, rasizm, ksenofobia, autorytaryzm. Co nazywamy populizmem?
czytaj także
Boris Johnson został dwukrotnie wyrzucony z pracy za okłamywanie swoich szefów. Jego najsłynniejszym wkładem w dziennikarstwo było wynalezienie tzw. euro-mitu, czyli śmiechu wartych kłamstw o Unii Europejskiej opowiadanych przez brytyjską prasę, które przez dziesiątki lat kształtowały krajową opinię publiczną. Zasłynął także kampanią wyborczą, w której na wyborczym autobusie umieścił wielki plakat prezentujący wyssane z palca statystyki. Zanim jeszcze został premierem, cieszył się złą sławą z powodu mijania się z faktami. Jednak podczas ostatnich wyborów Johnson i jego świta wraz z dobrze opłacaną armią „gończych” wynieśli kłamstwo z przypadłości charakteru do rangi brutalnie skutecznej strategii politycznej.
„Nazywam go Boris Karloff”
Pewnego deszczowego dnia w miejscowości Crewe na północy Anglii, dwa dni przed wyborami, niszczycielska moc publikowanych w sieci kłamstw objawiła mi się w całej okazałości. Zagadując ludzi wychodzących na papierosa przed biurowcem firmy ATOS, zajmującej się „wypożyczaniem” (outsourcingiem) pracowników, usłyszałem ciąg narzekań, że nie wiadomo już, w co wierzyć.
„Czy docierają do mnie rzetelne informacje?” – pytała Jade. „Przerzucają się tymi wszystkimi politykami”. Wes użył bardzo podobnego sformułowania, dodając jeszcze: „W mediach społecznościowych ludzie przerzucają się tymi wszystkimi faktami – nie wiadomo już, w co wierzyć”. Wes powiedział mi także, że codziennie śledził informacje o wyborach i że doszedł do następującego przekonania: „Polityka? Demokracja? Chrzanić to wszystko, ja już nikomu nie wierzę”.
Jak to się stało, że na czele najbardziej szacownych demokracji na świecie stanęli Trump i BoJo?
czytaj także
O polityce rozmawiam regularnie z przypadkowo napotkanymi ludźmi już od 2003 roku, w każdym zakątku Wielkiej Brytanii i na całym świecie, od Betlejem po Boston. Przyzwyczaiłem się już do podszytego rezygnacją braku zaangażowania, charakterystycznego dla późnej ery neoliberalizmu: „Oni wszyscy są tacy sami”. Tak brzmi najczęściej powracająca skarga, jedna z wersji naczelnego hasła kapitalistycznego realizmu: „nie ma alternatywy”. To produkt społeczeństwa, w którym podejmowanie decyzji zostało sprywatyzowane.
„Oni wszyscy są tacy sami” – tak brzmi najczęściej powracająca skarga. To produkt społeczeństwa, w którym podejmowanie decyzji zostało sprywatyzowane.
W ostatnich latach, w miarę jak coraz bardziej zaciskano pasa i kurczyły się płace, wyborcy zaczęli ubierać tę rezygnację w nieco inne słowa: „Nikomu z nich nie ufam”. Jednak podczas ostatnich wyborów poczucie to osiągnęło niespotykany wcześniej poziom. Pojawiło się nowe powiedzenie, rzucane z wściekłością: „To wszystko stek kłamstw”, powiedział mi Ian przed jednym z sieciowych pubów w Hartlepool na północy Anglii.
Jak wielu innych moich rozmówców, Ian dostrzegał różnice: „Najgorszy jest ten na samym szczycie, nazywam go Boris Karloff”. Jednak nie zachęcało to Iana do głosowania na Partię Pracy. Przeciwnie: mimo że od lat głosował na laburzystów, tym razem nie był przekonany, czy w ogóle pójdzie na wybory. Stracił wiarę w politykę.
czytaj także
W 49 z 56 okręgów wyborczych, które Partia Pracy straciła na rzecz torysów, frekwencja była mniejsza niż zazwyczaj. Jeden z działaczy Partii Pracy, który dzień wyborów spędził przypominając o głosowaniu tradycyjnym wyborcom laburzystów w jednym z podlondyńskich miasteczek, powiedział mi, że mnóstwo osób, które wcześniej wybierały laburzystów, tym razem postanowiło zostać w domu. W okręgu Milton Keynes North, w którym prowadził kampanię, frekwencja spadła o 3,3%. Konserwatyści dostali tyle samo głosów co w 2017 roku, ale ich przewaga wzrosła – także o 3,3%.
Przewrotne jest to, że złość na politykę mocniej odbija się na lewicy – wiara, że państwo może działać na rzecz dobra wspólnego, rozpuszcza się w fiolce nieufności.
Technologie wyborcze skrajnej prawicy
To, że jedna z głównych partii politycznych w dużym europejskim kraju zdobywa znaczącą większość mandatów dzięki kampanii wyborczej, która w zamierzeniu ma wywołać złość na politykę, powinno zaniepokoić nas wszystkich. Podobnie jak muszą niepokoić narzędzia, których w tej kampanii użyto.
Dwa lata temu, podszywając się pod potencjalnego darczyńcę, spotkałem w Londynie byłego pracownika Theresy May, który właśnie rozpoczął nową pracę w firmie o nazwie UK Policy Group. Powiedział mi, że zajmuje się tam takim rodzajem relacji publicznych, których nie da się zlecić – w jego pracy to on wybiera klientów.
Szybkie wyszukiwanie w brytyjskim rejestrze przedsiębiorstw oraz wymiana informacji z organizacją pozarządową o nazwie Spinwatch (nazwa ta w języku angielskim oznacza „obserwatorium manipulacji”) pozwoliły ustalić, że UK Policy Group jest nową, brytyjską odnogą amerykańskiej firmy Definers Public Relations. Firma ta zasłynęła prowadzeniem w 2016 roku kampanii oczerniania Hillary Clinton. Później zmieniła nazwę – po tym, jak wysunięto przeciwko niej oskarżenia o antysemityzm: firmę wynajęto w celu manipulowania treści na Facebooku po wybuchu skandalu wokół Cambridge Analytica, a przyłapano ją na rozpowszechnianiu fałszywych informacji o żydowskim miliarderze George’u Sorosie, przekazującym znaczne darowizny na rzecz różnych ugrupowań, które pomogły w nagłośnieniu tego skandalu – wśród nich był także nasz magazyn, openDemocracy.
Na niedawnym Światowym Kongresie Rodzin w Weronie, który jest spotkaniem ultrakonserwatywnych i skrajnie prawicowych partii z całego świata, wcieliłem się w podobną postać. Jako potencjalny darczyńca spotkałem się z oblatanym w technologii działaczem politycznym, związanym z amerykańskim ugrupowaniem Tea Party i całym szeregiem republikańskich komitetów wyborczych. Człowiek ów, Darien Rafie, specjalizował się z przemycaniu masowych mailingów przez sito stosowanych przez Google filtrów wyłapujących mowę nienawiści. Dysponował także zaawansowaną technologią pozyskiwania danych, które mają zostać wykorzystane w 2020 roku, by zachęcić wyborców Trumpa do oddania na niego głosu.
Guérot: Nie wiadomo, jak odsunąć od władzy europejską elitę, jeśli nie spełnia naszych oczekiwań
czytaj także
Na Światowym Kongresie Rodzin Rafie opowiedział mi, że regularnie doradza europejskiej grupie, która prowadzi CitizenGO – platformę słynącą z bezpardonowych kampanii w sieci. Gdy pomachałem hipotetycznym, ale opiewającym na dużą sumę czekiem przed nosem dyrektora CitizenGo, Ignacio Arsuagi, ów zaczął się przechwalać powiązaniami swojej organizacji ze skrajnie prawicowymi partiami w całej Europie. Moja darowizna, tłumaczył, może sfinansować obsmarowanie ich oponentów w nadchodzących wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Złość na politykę mocniej odbija się na lewicy – wiara, że państwo może działać na rzecz dobra wspólnego, rozpuszcza się w fiolce nieufności.
Arsuaga przedstawił mnie wysoko postawionemu człowiekowi z hiszpańskiej ultraprawicowej partii Vox, a ten porównał CitizenGo do amerykańskich tzw. Super PAC, nowej formy komitetów działań politycznych, służących prowadzeniu bezlitosnych kampanii wizerunkowych w ostatnich wyborach w Ameryce. Firma Definers, której etatowego brytyjskiego pracownika poznałem w Londynie, powiązana jest z takim właśnie „superkomitetem” o nazwie America Rising.
Kilka dni później siedziałem już w foyer ekskluzywnego hiszpańskiego hotelu naprzeciw eleganckiego, mówiącego z amerykańskim akcentem rzecznika Vox Ivána Espinosy de los Monteros. Zapytałem go, ile mandatów dostanie jego nowa partia w nadchodzących wyborach:
– Budujemy poparcie od zera. Jest 350 mandatów do rozdania. To będzie duża liczba – odpowiedział.
– Mówimy od liczbie trzycyfrowej?
– Nie trzycyfrowej – odparł – ale o wysokiej liczbie dwucyfrowej.
Zaprosił mnie na wiec Vox, na którym miał poprowadzić konferansjerkę. Wiec odbywał się w weekend na arenie byków na północ od Madrytu. Mój hiszpański kolega, siedząc niedaleko, tłumaczył i przesyłał na bieżąco na moje konto na Whatsappie wiązanki padających ze sceny seksistowskich tekstów. Mężczyzna siedzący naprzeciwko mnie owinął się flagą, na której napisał „Espagna de Facha: Vox” [potocznie: faszystowska Hiszpania]. Nacjonalistyczne przyśpiewki przetaczały się przez stadion, a nowa skrajnie prawicowa siła była przekonana, że szybkim krokiem zmierza do wielkiego przełomu.
czytaj także
W wyborach, które nastąpiły potem, wydarzyło się jednak coś niezwykłego. Frekwencja wzrosła o 5,3%. Do urn poszło wielu nowych wyborców, żeby zablokować dojście do władzy pierwszej od czasów Franco skrajnie prawicowej partii. Vox dostał się co prawda do hiszpańskiego Kongresu, ale uzyskał zaledwie 24 mandaty – dużo poniżej „wysokiej liczby dwucyfrowej”, o której zapewniał mnie Iván.
Ta historia jednak na tym się nie kończy. Ponieważ żadnej partii nie udało się sformować koalicyjnego rządu, w listopadzie ubiegłego roku odbyły się w Hiszpanii kolejne wybory. Tym razem narastające rozczarowanie polityką sprawiło, że frekwencja spadła, a liczba głosów oddanych na Vox wzrosła. Partia uzyskała 52 mandaty. Wtedy usłyszałem od Espinosy: „wygląda na to, że się nie pomyliłem co do dwucyfrowej liczby mandatów”.
Wytwarzanie rozczarowania
W pewnym sensie partii Vox się poszczęściło. Temu marginalnemu ugrupowaniu udało się podpiąć pod brak zaufania wytworzony przez błędy innych partii – konflikt w Katalonii, trudności hiszpańskiej gospodarki i nieustanne afery korupcyjne.
Kiedy Boris Johnson doszedł do władzy latem 2019 roku, miał już zupełnie inną pozycję – zasiadał w rządzie. Nie tylko mógł wykorzystać frustrację związaną z porażką Theresy May w brexitowych negocjacjach, ale dysponował także dźwigniami, za pomocą których mógł aktywnie wytwarzać rozczarowanie. Odraczając obrady parlamentu, snując sieć kłamstw przekazywanych na anonimowych briefingach dla prasy oraz otwarcie krytykując posłanki i posłów, wypowiedział wojnę zaufaniu do demokracji.
Równolegle do toczonej przez rząd wojny z prawdą i zaufaniem torysi i ich zwolennicy rzucili do walki całą sforę psów gończych. W ciągu kampanii wyborczej moje skrzynki pocztowe wypełniały się zrzutami ekranów ukazujących ogłoszenia atakujące Partię Pracy, które moi znajomi i współpracownicy widzieli na swoich tablicach na Facebooku, a których źródłem były nieznane im wcześniej ugrupowania. Niektóre z tych stron odnosiły się do konkretnych posunięć politycznych. Inne były bardziej toksyczne. Jedna z odkrytych przeze mnie stron promowała na przykład obraz, który zdawał się nawoływać do zamordowania Jeremy’ego Corbyna.
Kiedy zacząłem dociekać, kto kryje się za tymi stronami, wydawało się, że stoją za nimi rozmaite oddolne organizacje. Jednak w więcej niż jednym przypadku szybko okazało się, że są one powiązane ze zorganizowaną brytyjską prawicą, z sektorem kształtowania relacji publicznych oraz z działającą w Wielkiej Brytanii siecią think-tanków finansowanych z nieznanych źródeł. Korzystając ze strony Crowdtangle, monitorującej ruch w sieci, prześledziłem zasięg tych stron, które – jak się okazało – wysyłały napastliwe wiadomości na terenie całego kraju: od dnia ogłoszenia daty wyborów do samego dnia głosowania publikowane przez nie w sieci filmy zostały obejrzane 16 milionów razy. Niemożliwe jest oszacowanie, ile osób widziało publikowane przez nie zdjęcia i memy. Dla porównania, „gończy” publikujący treści przekonujące przeciwko wyjściu z UE i promujące Partię Pracy, zdołali uzyskać około 4,7 miliona odsłon zamieszczanych przez nich filmów.
To właśnie takie strony wypełniły facebookową tablicę Jade nierzetelnymi treściami. Tablicę Wesa również, podobnie jak tablice miliona innych osób. To one pomogły wytworzyć poczucie, że „wszyscy kłamią”. Ich zadaniem było zmniejszyć frekwencję i zwiększyć poparcie dla „silnej ręki” – polityka, który nie obiecuje za dużo i z pewnością nie przekonuje, że będzie nam się lepiej żyło, ale przysięga że polityka nie będzie już lazła nam w oczy
Dezinformacja i prasa głównego nurtu
W okresie poprzedzającym wybory Peter Oborne, czołowy brytyjski konserwatywny komentator piszący dla gazety „Daily Mail”, skrytykował kolegów po fachu. W tekście napisanym dla openDemocracy oskarżył ich, że są „częścią machiny Johnsona służącej szerzeniu fałszywych informacji”.
„Podejrzane historie i szemrane komentarze wypływające z powiązań z Downing Street bądź źródeł rządowych zaczęły pojawiać się w prasie i mediach po tym, jak Johnson zatrudnił własną ekipę medialną” – pisał Oborne. Ostrze jego krytyki nie było jednak wymierzone w samego Borisa Johnsona – na to przyszedł czas później. Oborne skarżył się, że dziennikarze zbyt chętnie powtarzają treści zasłyszane u anonimowych źródeł rządowych, które w telewizji nazwał „spuszczonymi ze smyczy marszandami łgarstw”. Kiedy na czele rządu staje notoryczny kłamca, dezinformacja zaczyna płynąć wartkim nurtem.
czytaj także
Po opublikowaniu jego tekstu w magazynie openDemocracy redaktor wydania wiadomości ITV Robert Peston skierował do nas replikę, w której stanął w obronie anonimowych źródeł. Napisał „Demokracja ma miejsce wtedy, kiedy wiemy, jak myślą i co mówią ludzie zajmujący się polityką”.
To twierdzenie miało się obrócić przeciwko niemu. Trzy dni przed wyborami w sieci zaczął krążyć wideoklip, na którym redakcyjny kolega Pestona, dziennikarz ITV Joe Pike podsuwa Borisowi Johnsonowi telefon ze zdjęciem chorego dziecka śpiącego na podłodze przepełnionego szpitala. Johnson odmówił spojrzenia na ekran, odebrał mu telefon i wcisnął go sobie do kieszeni. Film pokazujący tę sytuację stał się to najgorętszym tematem dnia, obejrzały go w sieci miliony osób.
Próbowano zatuszować chryję, wysyłając do rzeczonego szpitala ministra zdrowia Matta Hancocka, gdzie już czekali na niego demonstranci. Oto jak Peston, redaktor ds. polityki w BBC, redaktor ds. polityki w „The Sun” i jeden z kolegów Pestona z ITV opowiedzieli widzom o tym, co stało się później.
Przedstawiona przez wiodących krajowych dziennikarzy politycznych historia o tym, jak jeden z protestujących uderzył pięścią doradcę Hancocka, rozprzestrzeniała się niczym wirus. Wiadomość obejrzały miliony widzów, podobnie jak miliony usłyszały stwierdzenie, że to Partia Pracy zapłaciła za taksówki dowożące setki protestujących do szpitala.
Pojawił się jednak pewien problem. Wypłynął mianowicie materiał filmowy pokazujący, że w rzeczywistości sytuacja wyglądała zupełnie inaczej – protestowało zaledwie pięć osób i żadna z nich nikogo nie uderzyła. Cała historia była oszustwem, zmyślonym przez biuro prasowe partii konserwatystów w celu odwrócenia uwagi od zdjęcia podsumowującego dekadę niedoinwestowania krajowej służby zdrowia. Dziennikarze, którzy nagłośnili sprawę, podając dalej dezinformacje, przeprosili za swój błąd – dokładnie za to, przed czym przestrzegał ich Oborne – ale czy media wyciągnęły z tego jakiekolwiek wnioski, to już inna sprawa.
Po prostu wyłączamy odbiornik
Ogólnie rzecz biorąc, główni nadawcy wiadomości w Wielkiej Brytanii nie rozpowszechniają aktywnie dezinformacji. To, czy robią to największe brytyjskie gazety to już osobny temat – w weekend poprzedzający wybory „The Sun” opublikował coś, co można jedynie nazwać neonazistowską teorią spiskową. Brytyjscy dziennikarze telewizyjni i radiowi odegrali jednak inną rolę w konstruowaniu politycznego cynizmu. Nie tyle kłamali, co uwierzyli, że wszyscy politycy są tacy sami. Zachowywali się tak, jakby ich zadaniem było potraktowanie wierutnych kłamstw i ambitnych propozycji politycznych jako treści należących do tej samej kategorii. Takie „równoważenie opinii” okazało się tak samo istotne jak rozpowszechnianie dezinformacji i oszczerstw.
czytaj także
Wieczorem w przededniu wyborów, Radio4 – jeden z „poważnych” kanałów brytyjskiego publicznego nadawcy BBC – nadało składankę wybranych momentów z kampanii wyborczej, która miała pokazać, że wszyscy jej bohaterowie w taki czy innych sposób okłamywali wyborców. Osoby, które montowały ten klip, usilnie starały się „wyważyć” włączone do niego materiały, po równo krytykując każdą z partii. Bez wątpienia chodziło im o zachowanie tego, co w ich mniemaniu uchodzi za bezstronność.
Kiedy jednak zrozumiemy, że kluczowym przekazem w kampanii Torysów było „nie ufaj polityce, pozbądź się jej”, podczas laburzyści mówili: „zaufaj polityce, bo to ona zmienia twoje życie” – widzimy czym to podsumowanie było w istocie: reklamą wyborczą Borisa Johnsona. Przesłanie tego klipu pokrywało się z motywami większości doniesień z kampanii wyborczej, bezpośrednio odwołując się do hasła torysów: „zróbmy w końcu ten Brexit”.
Kluczowym przekazem w kampanii Torysów było „nie ufaj polityce, pozbądź się jej”, podczas gdy laburzyści mówili „zaufaj polityce, bo to ona zmienia twoje życie”.
Ogólnie, były to słabe wybory dla BBC. Znaczny odsetek widzów publicznej telewizji stwierdził – i miał rację – że nadawca był uprzedzony do Partii Pracy, albo przynajmniej nie był w stanie sobie poradzić ze strumieniem kłamstw wypuszczanych w eter przez Johnsona. W czasie kampanii wyborczej zaufanie do BBC spadło o 7%, a mniej niż połowa ankietowanych Brytyjczyków postrzega obecnie BBC jako bezstronne. A jednak to subtelne przesunięcie w sposobie przedstawiania wiadomości – promowanie przez telewizję politycznego cynizmu i obsesja na punkcie osobowości kosztem strategii politycznych – jest problemem o wiele poważniejszym niż jakiekolwiek kwestie związane ze stronniczością w informowaniu widzów.
Tym, co najbardziej uderzyło mnie w wypowiedziach osób, z którymi rozmawiałem przed wyborami w Wielkiej Brytanii, była ich ogromna złość na takie przedstawianie polityki. Najczęściej padało słowo „dziecinada”. Jedna kobieta powiedziała mi „po prostu wyłączamy odbiornik”.
czytaj także
Raz za razem ludzie skarżyli się na to, że reporterzy niewiele mówią im o tym, co politycy tak naprawdę proponują zrobić dla kraju. Zamiast tego, dziennikarze skupiali się na osobowościach, przerzucaniu się docinkami i kłótniach. Tendencja do pokazywania polityki tak, jakby była nagrywanym na żywo reality show w telewizji, nie zaś negocjowaniem tego, jak wspólnie żyjemy, jest najbardziej istotnym sposobem, w jaki media wywołują alienację i brak zaangażowania widzów. Obok dezinformacji i podejrzanych źródeł finansowania jest to kolejny jeździec naszej demokratycznej apokalipsy.
Co będzie dalej
Istnieją dwie możliwe ścieżki. Jedną przedstawił mi człowiek prowadzący kampanię na rzecz Trumpa, Darien Rafie, kiedy po przykrywką pracowałem we Włoszech. Powiedział, że jest zajmuje się narzędziem do kontaktu z wyborcami, które jego firma wykorzysta w amerykańskich wyborach w 2020 roku. „Wiele można zdziałać dzięki smartfonom i technologii geo-fencingu” – powiedział mi wtedy, nie wiedząc, że mój własny telefon nagrywa naszą rozmowę.
„Powiedzmy, że gdzieś odbywa się wiec, jak jeden z tych wielkich wieców wyborczych Trumpa. Zakreślamy wokół niego wielobok i rejestrujemy wszystkie telefony, które się w nim znajdują[…] Zbieramy te wszystkie dane i śledzimy te telefony, aż dotrą do domu. Wtedy wiemy już kim, są ci ludzie, co robią – znamy też ich identyfikatory na Netflixie i na Facebooku. Od tej chwili mogę się z nimi komunikować na wiele różnych sposobów. […] Można to szybko skorelować z danymi osobistymi. A potem można stwierdzić, OK, ten koleś lubi serial Stranger Things…”
Dwa miesiące po mojej rozmowie z Rafie amerykańska strona internetowa ThinkProgress ujawniła zapis rozmowy, w której były doradca Trumpa Steve Bannon twierdził, że CatholicVote – jedna z organizacji, z którą współpracuje Rafie – śledzi telefony osób chodzących do kościoła i wyciąga z nich dane, przypuszczalnie w celu wykorzystania ich w nadchodzącej kampanii o reelekcję Trumpa.
„Jeśli twój telefon był kiedykolwiek w kościele katolickim, to oni mają te dane. To jest niesamowite” – zachwycał się Bannon. „Dosłownie, mogą określić kto bywa w kościele i jak często”. Jak twierdził Bannon, informacje te następnie posłużyły do określenia adresatów ogłoszeń typu „nie idź na wybory” w przedterminowych wyborach w stanie Iowa.
„W Europie też możemy to zrobić” – powiedział mi Rafie, odnosząc się do technologii.
Jeśli nie podejmie się odpowiednich działań, Europa pogrąży się w tej ograniczonej płotem geo-fencingu przyszłości. Oszołomionych dezinformacją ludzi namawia się, żeby odwrócili się od demokratycznych struktur, które okazują się coraz mniej skuteczne w zderzeniu z wyzwaniami rzeczywistości. Po tym, jak całe pokolenia wyrosły na neoliberalizmie, obywatele stają się coraz bardziej wyobcowani we własnych państwach. Kapitaliści stosujący technologie nadzoru mają teraz władzę nad tym, jak podsycać ich gniew i od nowa nakreślać granice ich społeczności.
czytaj także
Odpór temu można zatem dać nie poprzez obronę obecnych instytucji. Aby pokonać dezinformacje, musimy zbudować polityczne struktury, które połączą ludzi z otaczającą ich rzeczywistością w jej praktycznym wymiarze. Musimy pielęgnować żywą demokrację, która przerośnie szerzony przez dezinformację cynizm. Ludzie słusznie nienawidzą przestarzałych systemów politycznych. Jeśli demokratom nie uda się wygrać w tym sporze i zastąpić ich prawdziwą, głęboką demokracją, po prostu przegramy.
**
Adam Ramsay jest redaktorem serwisu openDemocracy. Na Twitterze: @AdamRamsay.
Artykuł powstał w ramach serii „Eurozine Focal Point”. Ukazał się po raz pierwszy w języku angielskim w serwisach openDemocracy i Eurozine w grudniu 2019 r. Copyright © Adam Ramsay / openDemocracy / Eurozine. Z angielskiego przełożyła Katarzyna Byłów.