Świat

„Łagodne objawy COVID-19”. Jak to możliwe, że nagle pokochano Borisa Johnsona?

Fot. Andrew Parsons/flickr.com CC BY-NC-ND 2.0

Z raportu przygotowanego dla agencji Reutersa wynika, że doradcy premiera zdawali sobie sprawę ze skali zagrożenia, ale z niejasnego powodu dość długo wstrzymywali się z przekazaniem mu odpowiednich wskazówek.

Wiadomo, że nie jest dobrze, jeśli głos musi zabrać sama królowa. Na początku kwietnia wygłosiła poważne orędzie do narodu (nie licząc życzeń świątecznych – piąte za jej panowania), nagrane w zamku w Windsorze. W obliczu kryzysu, jakiego świat nie widział od końca II wojny światowej, monarchini przypomniała, że w 1940 jako nastoletnia następczyni tronu na falach radia dodawała otuchy dzieciom, które wysłano na wieś w obawie przed nalotami Luftwaffe. Ukryte przesłanie tej autobiograficznej anegdotki jest raczej jasne – przez osiemdziesiąt lat wiele się zmieniło, ale Elżbieta uparcie trwa i otacza symboliczną opieką swoich poddanych… więc właściwie nie ma się o co martwić. Całość miała zapewne zabrzmieć optymistycznie, w końcu królowa zapewniała, że kiedyś wszyscy powrócą do normalnego życia, chociaż jedno z ostatnich zdań orędzia – we will meet again – zabrzmiało bardziej jak groźba w stylu Liama Neesona w Uprowadzonej niż promyk nadziei w trudnych czasach.

Bogaci i biedni nie odczuwają konsekwencji pandemii tak samo

W złośliwym odruchu chciałoby się skomentować, że królowej, spokojnie spędzającej okres izolacji w Windsorze, nie grozi zakażenie, ale ten argument łatwo obalić – w końcu wirusem zaraził się sam następca tronu, który niewiele wcześniej miał kontakt ze swoją matką. Nie sposób jednak nie zauważyć, że okres między zdiagnozowaniem wirusa u siedemdziesięcioletniego księcia Karola a ogłoszeniem wyleczenia trwał zaskakująco krótko – zaledwie 5 dni. To pokazuje, że nawet jeśli osoby publiczne, wykonując swoje reprezentacyjne obowiązki, mogą się zarazić tak jak wszyscy inni, ich życiu zagraża mniej niż zwykłym obywatelom – można przypuszczać, że w ich leczenie wkłada się nieporównywalnie więcej energii. Wbrew temu, co wmawiają nam zamknięci w swych wielkich domach bogaci celebryci, nie jesteśmy wszyscy w tej samej sytuacji – medycznej, mieszkaniowej czy ekonomicznej. Za wyraźne zwrócenie uwagi na te nierówność brytyjska opinia publiczna jest szczególnie wdzięczna Emily Maitlis, dziennikarce BBC, autorce słynnego wywiadu z księciem Andrzejem, która 8 kwietnia rozpoczęła program Newsnight tymi słowami:

„Choroby nie przeżywa się dzięki hartowi i sile charakteru, niezależnie od tego, co wmawiają nam koledzy premiera. Ta choroba nie jest wielkim wyrównywaczem, którego konsekwencje wszyscy – biedni czy bogaci – odczuwają tak samo. To mit, z którym trzeba się rozprawić. Ci, którzy obecnie znajdują się na pierwszej linii – kierowcy autobusów, magazynierzy, pielęgniarki, pracownicy opieki społecznej, personel szpitala czy sprzedawcy – są wśród nieproporcjonalnie gorzej opłacanych członków siły roboczej. Mają większe szanse na złapanie wirusa, bo są bardziej narażeni. A dla mieszkających w blokach i małych mieszkaniach zamknięcie będzie znacznie trudniejsze. Ci, którzy pracują fizycznie, nie będą mogli pracować z domu”.

Oczywiście Maitlis nie powiedziała niczego nadzwyczajnego – poruszane przez nią problemy z pewnością są tematem rozmów wielu czytelników Krytyki Politycznej – ale dobrze usłyszeć, że wśród największych gwiazd BBC cały czas znajdują się dziennikarze obdarzeni odrobiną empatii, którzy podważają oficjalną narrację o uniwersalności zagrożenia i otwarcie mówią o nierównościach, jakie w szczególnie tragiczny sposób ujawniają się w trakcie epidemii.

Biedny, czyli chory

czytaj także

BoJo to fighter czy odpowiedzialny polityk?

Pretekstem do pierwszego zdania z przywołanego powyżej cytatu był komentarz Dominica Raaba na temat Borisa Johnsona. „Jest fighterem” – powiedział szef brytyjskiej dyplomacji o premierze, przejmując jego obowiązki. Nigdy nie byłem fanem przyrównywania choroby do walki, ale w obliczu pandemii, gdy codziennie umierają tysiące ludzi, ten język brzmi wyjątkowo skandalicznie – jak gdyby ofiary śmiertelne nie „walczyły” wystarczająco mocno z COVID-19.

Zdaniem wielu obserwatorów sam Boris Johnson przez ostatnie tygodnie dał się poznać światu nie tyle jako fighter, co raczej uparty i niezbyt odpowiedzialny polityk. Zaskakująco długo zwlekał z zamknięciem szkół i ograniczeniem przemieszczania się, a jeszcze na początku marca uśmiechnięty zapewniał, że nadal wita się uściśnięciem dłoni absolutnie ze wszystkimi. Także z personelem medycznym. Kiedy – dwa dni po księciu Karolu – premier ogłosił, że ma łagodne objawy koronawirusa, niektórym trudno było się powstrzymać od złośliwości, w końcu nie na co dzień w polityce mamy do czynienia z tak gorzką ironią losu. Jednak, gdy po 10 dniach Johnson trafił do szpitala – a następnie na OIOM – nawet kpiarzom zrzedły miny.

Brytyjczycy idą na czołówkę z koronawirusem

Uczciwie trzeba przyznać, że Boris Johnson – chory czy też nie – niekoniecznie zasłużył sobie na niektóre z kąśliwych uwag, jakie kierowano pod jego adresem. Okazuje się, że część z popełnionych przez niego błędów była konsekwencją zaniechań po stronie brytyjskich naukowców.

Z raportu przygotowanego dla agencji Reutersa przez Stephena Greya i Andrew MacAskilla wynika, że doradcy premiera zdawali sobie sprawę ze skali zagrożenia, ale z niejasnego powodu dość długo wstrzymywali się z przekazaniem mu odpowiednich wskazówek. Już 2 marca oszacowano, że wirusem może zarazić się nawet 80% społeczeństwa, a liczba ofiar śmiertelnych osiągnie nawet pół miliona. Mimo to – być może z obawy przed ogólnonarodową paniką – od 31 stycznia aż do 12 marca oficjalny stan zagrożenia pozostawał „umiarkowany”. A fali strachu wśród obywateli i tak nie dało się uniknąć, skoro każdy Brytyjczyk z dostępem do internetu mógł śledzić tempo rozprzestrzeniania się wirusa we Włoszech, Hiszpanii czy Iranie. Kwestionowana – a nawet wyśmiewana – przez większość Europy metoda „odporności populacyjnej” nie była kaprysem Borisa, tylko rezultatem niezawinionego przezeń nieporozumienia na linii eksperci–rząd. Wygląda na to, że premiera w przyszłości będzie można „krytykować raczej nie za to, że zignorował rady swoich naukowych doradców, ale że nie udało mu się zakwestionować ich założeń”. Choć o Johnsonie nie powiedziałbym, że jest mężem stanu, uczciwie trzeba przyznać, że od początku pandemii spisuje się znacznie lepiej niż prezydent USA, do którego często jest porównywany (choć to nadzwyczajnie nisko postawiona poprzeczka). Nie udziela logicznie sprzecznych wskazówek, nikogo nie oskarża o upolitycznianie epidemii ani nie promuje niesprawdzonej metody leczenia koronawirusa lekiem na malarię…

Mimo wszystko łatwo i przyjemnie słucha się tej moralizatorskiej opowiastki o złym polityku, który najpierw zaniedbał zdrowie obywateli, a potem sam zaraził się wirusem. Dlatego z brutalnie pragmatycznego punktu widzenia hospitalizacja premiera – a zwłaszcza pobyt na oddziale intensywnej terapii – to PR-owa manna z nieba. Nikt przyzwoity nie będzie się nabijał, a nawet krytykował człowieka, którego życie było przed chwilą realnie zagrożone (ja sam rozpoczynałem pisanie tego tekstu lekko drżącymi rękami). Premier budzi skrajne emocje, ale prawie każdy życzył mu jak najszybszego powrotu do zdrowia – niekoniecznie z sympatii, ale elementarnej przyzwoitości. A jej brak może zostać ukarany – przekonała się o tym burmistrzyni miasteczka Heanor w hrabstwie Derbyshire, którą błyskawicznie usunięto z Partii Pracy za twitterową sugestię, że Boris Johnson zasłużył na koronawirusa.

Wielkie osiągnięcie Dominica Raaba

Jeszcze na początku pobytu w szpitalu premier nie zamierzał rezygnować ze swoich rządowych obowiązków, jednak gdy trafił na intensywną terapię, nie miał innego wyjścia. Jego miejsce tymczasowo zajął Dominic Raab, minister spraw zagranicznych. W przeciwieństwie do Johnsona, obdarzonego bezsprzecznie komiczną charyzmą, Raab sprawia wrażenie opanowanego profesjonalisty. Niestety, to tylko pozory. Z każdą konferencją prasową utwierdza brytyjską opinię publiczną, że jest wyjątkowo mało kompetentny. Swoje stanowisko zawdzięcza zawziętości, z jaką krytykował UE oraz refleksowi – gdy odpadł z wyborów na przewodniczącego torysów, momentalnie poparł Johnsona. Odkąd konserwatyści sprawują władzę, miał niejedną okazję, by się wykazać – nie wykorzystał żadnej z nich. Nic nie wskazuje na to, by tym razem miało być inaczej. Kiedy widziało się, z jaką nieporadnością pełnił (zresztą dość krótko) obowiązki głównego negocjatora do spraw brexitu za premierostwa May i słuchało jego żenujących pomyłek merytorycznych, trudno było uwierzyć, że ten absolwent prawa na Oksfordzie i Cambridge latami pracował w międzynarodowej kancelarii, dyplomacji i gabinecie cieni. A w obecnej sytuacji nieco ponad półroczne doświadczenie na czele Foreign Office nie daje mu absolutnie nic – przypuszczalnie rozsądniej byłoby, gdyby pełniący obowiązki premiera w trakcie epidemii miał lepsze rozeznanie w sprawach wewnętrznych, zdrowiu publicznym czy sprawach budżetowych.

Ta szczególna sytuacja jest pretekstem do rozważań natury konstytucyjnej. W brytyjskiej tradycji gabinetowo-parlamentarnej urząd wicepremiera jest zjawiskiem stosunkowo nowym i nadzwyczajnym, co niegdyś wiązało się z obawą, że wybierając swojego zastępcę, premier może – w niedemokratyczny i niemonarchiczny sposób – próbować wskazać swojego następcę. „Próżnia władzy”, z jaką Wielka Brytania ma do czynienia pod nieobecność Johnsona, przypuszczalnie nie stanowiłaby problemu, gdyby obowiązki premiera przekazywano zgodnie z przepisami rangi ustawowej, a nie symbolicznymi tytułami (których w tamtejszej politycznej nomenklaturze jest aż nadto). Raab tymczasowo przewodzi gabinetowi jako First Secretary, mianowany przez Johnsona już pierwszego dnia jego rządów. Niektórzy sugerują, że powód, dla którego premier wyróżnił pierwszeństwem wśród członków gabinetu nowego szefa dyplomacji, raczej nie schlebia Raabowi – tak słaby polityk po prostu nie stanowi żadnego zagrożenia dla lidera. Być może premierzy, zobowiązani do formalnego wyznaczenia swoich zastępców, dokonywaliby bardziej odpowiedzialnych wyborów.

W mediach coraz częściej pojawia się termin designated surviver, spopularyzowany przez amerykański serial o takim tytule, ale jego właściwe znaczenie zupełnie nie pasuje do brytyjskiej polityki. W USA na co dzień obowiązuje linia sukcesji prezydenckiej, a designated surviver to losowo wybrany członek gabinetu odsunięty od udziału w uroczystości państwowej na wypadek zamachu, w którym mogliby zginąć wszyscy najważniejsi politycy. Gdyby do tego doszło, zostałby momentalnie zaprzysiężony na prezydenta, niezależnie od tego, jak mało istotną rolę pełnił w gabinecie i jak niewiele czasu miał, by się do tego przygotować. Tymczasem Raab funkcjonował jako niby-wicepremier od lipca, a z ewentualnością tymczasowego zastąpienia szefa rządu powinien był się liczyć odkąd u Johnsona wykryto koronawirusa. Po pierwszej nocy spędzonej przez Borisa Johnsona w szpitalu Raab przyznał, że nie rozmawiał z premierem od dwóch dni. Nic dziwnego, że decyzje w gabinecie mają na razie zapadać kolegialnie, a bardziej odpowiedzialni ministrowie będą chcieli maksymalnie ograniczyć szkodliwy wpływ tego fatalnego zastępcy. Trzeba natomiast przyznać, że Raabowi ma na koncie jeden imponujący wyczyn – dzięki niemu w ciągu kilku dni wielu Brytyjczyków zatęskniło za Borisem Johnsonem. Nie sądziłem, że to możliwe.

Co robią inni politycy? Matt Hancock, szef resortu zdrowia (który sam przeszedł koronawiusa) bryluje na konferencjach prasowych, a jego najbardziej doniosłym wyczynem jest promowanie przypinek z napisem CARE. Jednak jeśli chodzi o rzeczywiste działania, nie bardzo ma się czym popisać. Z Chin zamówiono 3,5 miliona testów immunologicznych – według profesora Johna Newtona z Public Health England nie nadają się one do powszechnego stosowania, mogą potwierdzić zakażenie jedynie wśród naprawdę ciężko chorych pacjentów.

Z braku alternatywy na (dość) pozytywnego bohatera wyrasta Rishi Sunak. Jak na razie jako jedyny spośród najważniejszych członków gabinetu sprawia wrażenie, jakby próbował działać, a nie tylko przemawiał na konferencjach prasowych. Sunak, który stanowisko kanclerza skarbu sprawuje od niecałych dwóch miesięcy, zapewne gorzko pożałuje, że zgodził się zastąpić Sajida Javida. Bo chociaż trudno wyobrazić sobie bardziej prestiżowe zwieńczenie kariery w sektorze finansowym niż wzięcie odpowiedzialności za budżet państwa w wieku niecałych czterdziestu lat, warunki, w których przyjął swój urząd, są wybitnie niesprzyjające. Gdy Brytyjczycy zaczną odczuwać skutki kryzysu na masową skalę, a rozwiązania kanclerza – co w zasadzie nieuniknione – okażą się niewystarczające, społeczny gniew może skupić się głównie na nim. A że Sunak posłem jest dopiero od 2015 i nie zdążył zapewnić sobie silnej pozycji w partii, nie spodziewam się, by starszym torysom chciało się w przyszłości entuzjastycznie stawać w jego obronie.

Czas na rząd jedności narodowej

Nic dziwnego, że w trakcie pandemii zadaje się pytanie o możliwość – a nawet konieczność – utworzenia rządu jedności narodowej na kształt tego, jakiemu w trakcie drugiej wojny światowej przewodził Winston Churchill. Wicepremierem (pierwszym w historii) był wówczas lider laburzystów, Clement Attlee, który tuż po wojnie wygrał wybory parlamentarne i położył podwaliny pod brytyjskie welfare state. W sondażu przeprowadzonym przez YouGov za wielopartyjnym gabinetem opowiedziało się niemal dwie trzecie ankietowanych. Takie rozwiązanie popiera nawet większość wyborców torysów (54%). Co istotne, odpowiedzi udzielano już po ogłoszeniu, że na czele Partii Pracy Jeremy’ego Corbyna zastąpi znacznie mniej kontrowersyjny Keir Starmer. W zwycięskim przemówieniu nowy lider opozycji obiecał konstruktywne zaangażowanie, co można śmiało interpretować jako sygnał gotowości do wejścia w skład gabinetu. Niektórym marzyłaby się pewnie powtórka z powojennego zwycięstwa Attlee, należy jednak pamiętać, że o ile nie dojdzie do przyspieszonych wybory, Starmer będzie miał szansę poprowadzić laburzystów do zwycięstwa dopiero pod koniec 2024 roku.

Koniec Corbynowania

Niektórzy publicyści są jednak ostrożniejsi wobec pomysłu rządu jedności narodowej. Przyrównywanie pandemii do wojny wynika raczej z kiepskiej wyobraźni, krótkiej pamięci czy faktu, że zdarza się nam romantyzować konflikty zbrojne. Różnice są jednak istotne. W warunkach wojennych, wobec zagrożenia militarnego i wywiadowczego, część informacji musi pozostać tajna. Włączając kilku polityków mniejszych partii do rządu, zapewnia się w nim większą reprezentację elektoratu, gdy nie ma miejsca na zwykłą parlamentarną debatę. „W przeciwieństwie do armii najeźdźców, pandemia nie zyskuje na poznaniu planów przeciwnika” – trafnie zauważa George Saunders. Rząd działa otwarcie, a jego kluczowe decyzje powinny być na bieżąco oceniane i kontrowane przez opozycję. Włączenie Starmera czy przedstawicieli jeszcze innych partii do gabinetu Johnsona (czy też Raaba) może zostać potraktowane jako próba uciszenia krytycznych głosów po drugiej stronie Izby Gmin.

Choć nikomu przy zdrowych zmysłach nie marzy się, by pandemia trwała kilka lat, historia zwycięstwa Attleee daje nadzieję tym, którzy nie mogą powstrzymać się przed politycznymi kalkulacjami. Skoro w obliczu kryzysu nawet torysi deklarują ostrożną sympatię wobec propaństwowych rozwiązań, część wyborców może uznać, że rozsądniej będzie w przyszłości głosować na partię, która od zawsze ma je wypisane na swoich sztandarach i chce z przekonaniem wprowadzać je w życie zanim będzie za późno. Zwłaszcza, jeśli politykom tej partii zależy na rozwoju państwowej ochrony zdrowia, a nie na jej prywatyzacji, którą w 2011 w książce napisanej ze swymi konserwatywnymi kolegami proponował – a jakże! – Dominic Raab.

Są oklaski, a czy będą podwyżki?

Co tydzień Brytyjczycy masowo oklaskują NHS, w internecie roi się od indywidualnych i grupowych podziękowań. Filmiku, w którym kilkudziesięciu celebrytów mówi do kamery „Thank you”, nie polecam nikomu (każdy zna to uczucie, kiedy powtarzane w kółko słowo przestaje cokolwiek znaczyć, a zaczyna brzmieć nieznośnie). Zamiast tego lepiej popatrzeć na te zdjęcia pokazujące, jak 61-letni Hylton Murray-Philipson opuszcza szpital wśród oklasków personelu medycznego.

Więź, jaka wytworzyła się między pracownikami a pacjentami, może wzruszać, ale pamiętajmy, że wiąże się z ogromnym wysiłkiem, który zbyt rzadko jest godziwie opłacany. Politycy partii rządzącej codziennie wyrażają podziw dla NHS, jednak najodpowiedniej byłoby zacząć od przeprosin – od kilku dni coraz więcej internautów przypomina listę posłów, którzy w 2017 poparli zamrożenie płac pielęgniarek. W ten sposób zagłosowała właściwie cała Partia Konserwatywna, w tym obecni członkowie gabinetu Johnsona. A sam premier, przy pomocy Dominica Cunninghama, cynicznie wykorzystał niedofinansowanie ochrony zdrowia w trakcie kampanii brexitowej.

Biedny, czyli chory

czytaj także

Można mieć nadzieję, że kiedy pandemia się skończy, wśród upokorzonych przez rzeczywistość torysów nie znajdzie się ani jeden cwaniak gotowy sugerować, że NHS należałoby sprywatyzować. I że następnym razem, gdy przydarzy się okazja do podwyższenia płac najgorzej zarabiającym pracownikom ochrony zdrowia, cała Izba bez wahania poprze ten pomysł.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij