Świat

Nie ma amerykańskiego snu. Jest praca do upadłego

System podatkowy faworyzuje wielki kapitał, młodzi są zadłużeni, ludziom doskwiera brak bezpiecznych miejsc pracy, a próba osiągnięcia awansu społecznego stała się syzyfową pracą. Witajcie w Ameryce 2019 roku.

JACKSON, WYOMING. Czas już przyznać, że amerykański sen jest martwy. Warunki, które go umożliwiały: solidny, stały wzrost gospodarczy i merytokracja skonstruowana tak, aby bogaci nie mogli rozgrywać systemu – już nie istnieją.


Nadal jednak możliwy jest amerykański sen 2.0, a sporządzenie planu jego powstania spada na barki tych, którzy teraz ubiegają się o fotel prezydencki w Białym Domu. Na początku amerykańscy przywódcy muszą wyjaśnić, na czym polega problem. Deklaracja Niepodległości zawiera zapis o „dążeniu do szczęścia”, który stanowi fundament amerykańskiego życia. Od 1776 roku każde kolejne pokolenie starało się osiągnąć coraz wyższy status społeczny i przez długi czas wielu Amerykanom – choć nie wszystkim – udało się osiągnąć dobrobyt.

Czy „wielkie strukturalne zmiany” w USA są możliwe?

Przez ponad sto lat od zakończenia wojny secesyjnej Amerykę (i świat) zmieniały przełomowe odkrycia w energetyce, medycynie, telekomunikacji i transporcie. Produktywność w gospodarce dramatycznie rosła, podobnie jak średnia długość życia. Przez większość tego okresu ten przypływ unosił ze sobą większość łodzi. Politycy z obu partii politycznych działali zgodnie z etosem narodowym, według którego każdy mógł piąć się do góry dzięki wytężonej pracy, i stopniowo, chociaż nie idealnie, umożliwili to także imigrantom, nie-białym, kobietom, osobom z niepełnosprawnościami i innym, którzy w przeszłości byli wykluczeni z obietnicy amerykańskiego życia.

Kiedy jednak wzrost gospodarczy zaczął zwalniać w latach 70. ubiegłego wieku, wyborcy poczuli frustrację, a wstrząsy związane z cenami ropy naftowej, aferą Watergate i niechlubnym zakończeniem wojny w Wietnamie zaostrzyły publiczne poczucie tego, co amerykański prezydent Jimmy Carter nazwał amerykańskim „marazmem”. To w kontekście tego opłakanego stanu gospodarki podczas wyborów w 1980 r. Ronald Reagan obiecywał „świt Ameryki”. A ponieważ szefowie amerykańskiej Rezerwy Federalnej zasygnalizowali, że zrobią, co trzeba, żeby ukrócić inflację, obcięto także podatki – i tak Stany Zjednoczone z państwa oszczędzających zmieniły się nagle w państwo dłużników.

Sachs: Iluzja amerykańskiego rozwoju

W następnych dekadach dźwignia finansowa napędzała wzrost gospodarczy, ale amerykański sen działał już tylko na kredyt. Amerykanie zadłużali się, aby nabyć zagraniczne towary, a producenci tych towarów wykupywali amerykański dług publiczny, utrzymując w ten sposób stopy kredytowe na niskim poziomie. Mimo że Amerykanie czuli się bogaci, rzeczywista gospodarka rosła zaledwie w połowie tak szybko jak dotąd, a mediana wynagrodzeń przestała rosnąć.

Jednocześnie Rezerwa Federalna wciąż próbowała gasić pożary wybuchające regularnie na rynkach finansowych. Nieumyślnie spowodowała w ten sposób zaostrzenie problemu powiększających się nierówności. Do 2007 roku jej polityka sztucznie rozdęła rynki finansowe, na których aktywa znajdowały się głównie w rękach bogatych, do rozmiarów trzykrotnie większych od realnej gospodarki.

Próba osiągnięcia awansu społecznego w Ameryce stała się syzyfową pracą.

Amerykański sen może działać tylko w sytuacji, kiedy owoce wzrostu trafiają do całego społeczeństwa i gdy nie piętrzą się strukturalne przeszkody w osiąganiu awansu społecznego. Obecnie żaden z tych warunków nie jest spełniony. Według Biura Budżetowego amerykańskiego Kongresu roczna stopa wzrostu w wysokości czterech procent już nie wróci – a przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Najwyższy wzrost, jakiego można się spodziewać, nie przekracza dwóch procent. Ponadto innowacje, które napędzały wzrost zatrudnienia w sektorze produkcji i umożliwiały awans społeczny, zostały zastąpione technologiami informatycznymi. Pomimo całej wygody, jaką oferują Amazony czy Ubery cyfrowej gospodarki, firmy te sieją spustoszenie w miejscach pracy dla klasy robotniczej i powodują spadek płac.

Co gorsza, amerykańskie przepisy podatkowe coraz bardziej faworyzują nie pracę, a kapitał – co wyjaśnia, dlaczego udział pracy w krajowym dochodzie jest coraz mniejszy. To wszystko sprawia, że młodzi są ponad miarę zadłużeni, pokolenie wyżu demokratycznego urodzone po 1945 roku(tzw. Baby Boomers) ma skromne oszczędności emerytalne, a osobom zmieniającym miejsce zamieszkania bądź bezrobotnym doskwiera brak elastycznych, ale bezpiecznych miejsc pracy. Próba osiągnięcia awansu społecznego stała się syzyfową pracą.

Na szczęście możliwy jest lepszy scenariusz. Wiemy już, co trzeba zrobić, żeby przywrócić równowagę wśród uczestników rynku oraz dynamikę i wzrost neutralne pod względem generowania deficytu. Na początek należy zredukować zadłużenie studentów, w zamian za odpracowanie go w dziedzinach takich jak nauczanie, służby szybkiego reagowania i zapewnienie opieki zdrowotnej w obszarach wiejskich. To będzie nie tylko właściwe, ale także zaktywizuje nowe pokolenie pracowników służby publicznej w ważnych obszarach działań społecznych, obecnie dotkniętych niedoborem kadr.

Po drugie, musimy wyeliminować ulgi podatkowe – a konkretnie rozszerzoną podstawę dla ulg w podatkach od nieruchomości i premii motywacyjnych, które powiększają i ugruntowują nierówności majątkowe. W ten sposób można pozyskać dla budżetu dodatkowe setki miliardów dolarów.

Po trzecie, owe wpływy z podatków należy przeznaczyć na trzy kluczowe cele. Pierwszy z tych celów to bezpłatna edukacja na uczelniach publicznych służąca przekwalifikowaniu pracowników, z których wielu utraciło bądź wkrótce utraci pracę z powodu automatyzacji albo wprowadzenia nowych technologii. Cel drugi to krajowy program przebudowy infrastruktury – nowoczesna wersja Rooseveltowskiego programu robót publicznych – w ramach którego zatrudnienie znajdzie wiele z osób, które straciły pracę w sektorze produkcji. Trzecim celem jest powołanie krajowego funduszu powierniczego, z którego byłyby finansowane kredyty studenckie. Absolwenci spłacaliby je ze swoich przyszłych wynagrodzeń w ustalonej z góry proporcji przez określoną liczbę lat. Ci, którzy w przyszłości osiągaliby niskie dochody, spłacaliby mniej, niż pożyczyli, za to ci, którzy zarabiać będą dużo, spłacaliby odpowiednio więcej.

Bernie Sanders: Rozpoczęliśmy rewolucję. Teraz ją dokończmy

Po czwarte, ustalona na szczeblu federalnym płaca minimalna musi zostać nie tylko podniesiona, ale także powiązana ze stopą inflacji. To pomoże ludziom radzić sobie z rosnącymi kosztami życia oraz, jak wykazał Bank Rezerwy Federalnej w Chicago, podniesie wskaźnik aktywności gospodarczej.

Po piąte, musimy uczynić dostęp do podstawowej opieki nad dziećmi dobrem powszechnym, bo inaczej udział kobiet na rynku pracy nie osiągnie pełni swojego potencjału. Ponadto musimy dać wszystkim dostęp do takich samych korzyści wynikających z oszczędności emerytalnych, z jakich obecnie korzystają tylko zamożni, tj. rozszerzyć program oszczędnościowy (tzw. Thrift Savings Plan), działający podobnie do pracowniczych planów emerytalnych, ale dający kluczowe korzyści podatkowe nieprzysługujące obecnie większości pracowników.

Znieść kapitalizm czy reformować? A może dać dzieciom gramofony? [debata w Partii Demokratycznej]

Imperia rosną w siłę i upadają – a czasem znów się podnoszą. Obecna trajektoria rozwoju Stanów Zjednoczonych dobrze nie wróży. Jeśli jednak podejmiemy odpowiednie działania, nadal możemy ukształtować nowy amerykański sen dla największej światowej gospodarki.

**
Alexander Friedman – dyrektor ds. inwestycji w UBS, dyrektor finansowy fundacji Billa i Melindy Gates, stypendysta programu White House Fellows.

Copyright: Project Syndicate, 2019. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożyła Katarzyna Byłów.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij