Kultura

MSN, czyli plastyka dla nowego mieszczaństwa

„Co widać” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej? Głównie warszawkę, ale też perspektywy otwarcia instytucji na nową, mieszczańską publiczność.

Nie jest to częsta sytuacja, ale 2014 rok rozpoczynamy od podsumowania. I to od razu z wysokiego C – C jak „Co widać. Polska sztuka dzisiaj” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Prezentacja MSN kontynuuje tradycję przeglądów najnowszej sceny artystycznej – w ostatnich latach mieliśmy chociażby „Establishment” w warszawskim CSW (2008), a po nim zapomnianą, a przecież fantastycznie mapującą młode pokolenie wystawę „Letni nieletni. Młodzież w sztuce współczesnej” w Zachęcie (2010), będącą artystycznym i kuratorskim debiutem wielu znaczących dziś w sztuce osób. W „Co widać” nie tyle jednak o debiutujących artystów, którym prorokuje się sukces, idzie, ile o popularyzowanie – właśnie tego, „co widać” dziś. Kuratorzy, Łukasz Ronduda i Sebastian Cichocki, nie chcą spekulować, dlatego wystawa w MSN pokazuje nazwiska i zjawiska już dobrze w sztuce obecne.

Trudne tematy

Zacznijmy od liczb: mamy tu 87 artystów podejmujących 15 różnych wątków tematycznych (są one jednocześnie podrozdziałami wystawy), które kuratorzy uznali za najtrafniej opisujące ostatnie trzy ostatnie lata w polskiej sztuce. To naprawdę sporo, choć trzeba też przyznać, że MSN nigdy nie stroniło od artystycznych wyliczanek. – Po pierwsze research – tłumaczą kuratorzy w rozmowie przeprowadzonej na portalu Obieg w przeddzień wystawy. Rzeczywiście, wielu artystów, jak Witek Orski, Wojciech Puś czy Ewa Juszkiewicz, w MSN pojawia się po raz pierwszy. Ale ich twarze i prace są nam już skądś znane, najprawdopodobniej z warszawskich galerii, które reprezentują większość z artystów.

Najwyraźniej wycieczka w Polskę, poszukiwania to tu, to tam, doprowadziły kuratorów do wniosku, że najlepsze mają pod nosem, w Warszawie.

Najwięcej kłopotu sprawia sposób, w jaki kuratorzy próbują opisać tę wystawę. Z jednej strony miał to być artystyczny salon, czyli formuła z kuratorem wystawionym za drzwi galerii, gdzie wszystko funkcjonuje tak, jakby ktoś tylko zawiesił eksponaty. Z drugiej zaś dążono do stworzenia czegoś na kształt przewodnika pozwalającego zrozumieć i uporządkować współczesne zjawiska artystyczne. Rozkrok był tak niemiłosierny, że musiał skończyć się nieprzyjemnym upadkiem – stąd mamy te krótkie, rwące się narracje, które ledwo się rozpędzają, a już dobijają do mety, albo prace podpinane na siłę pod kryteria selekcji. Aż prosi się, żeby zapytać, skąd w tym towarzystwie pojawiają się Łukasz Surowiec i Artur Żmijewski? Jeśli wystawa faktycznie ma pokazywać to, co dzieje się teraz, ten wybór nie jest zbyt fortunny; dużo bardziej aktualnym krytykiem rzeczywistości artystycznej jest choćby Tymek Borowski. Operuje też językiem innym niż doraźnej polityki, obserwuje z zaciekawieniem wirtualną rzeczywistość.

I czemu kuratorzy zasłaniają się „plastyką”, warsztatem, wizualnością, akademickim sznytem? Dotąd nie mieli do tego serca, robiąc bardzo problemowe wystawy, tworząc historie eseistyczne i naukowe (tu przypomnieć wystarczy chociażby „Niezgrabne przedmioty” i cykl spotkań poświęconych Alinie Szapocznikow czy głośne Modernologie z roku 2010). Dlaczego tak bardzo tęsknią za formą prac, pokazując na przykład kolektyw New Roman, odwołujący się do archaicznych technik artystycznych, frotażu?

Tak wiele rzeczy chce się tu upchnąć, nie znajdując ku temu najlepszych teoretycznych uzasadnień, że robi się mdławo. Pełno tu rupieci, które zamieniają pawilon Emilii w graciarnię. To wniosek nie tylko mój.

Czego nie widać

Skoro mamy już zarys tego, co widać, to sprawdźmy, czego nie widać, bo dziur jest sporo. Wystawa w MSN zwraca uwagę przede wszystkim brakiem nowości. Aktualności kończą się na Galerii Stereo i szarej estetyce prac Mateusza Sadowskiego, Wojciecha Bąkowskiego i Piotra Bosackiego, wyznaczając instytucjonalną granicę nowoczesności, zamkniętą w ramach obiegu galeryjnego. Dalej nie ma nic. A przecież tego samego dnia otwierała się w Zielonej Górze osadzona w problematyce internetu wystawa „IS IT ART OR IS IT JUST”, która jak na tacy podała przynajmniej kilka ciekawych nazwisk; przygotowana znacznie wcześniej publikacja mogła być dla kuratorów idealną ściągawką, niestety tak się nie stało.

MSN powinnno wreszcie zainteresować się takimi artystami jak Piotr Grabowski czy Gregor Rozanski. Nie zostali jeszcze skonsumowani przez prywatne instytucje, ponieważ póki co internetowa sztuka opierunku w żadnej galerii prywatnej nie znalazła. Tymczasem w Muzeum Sztuki Nowoczesnej z 87 artystów prawie każdy reprezentowany jest przez jedną z warszawskich instytucji prywatnych. „Co widać…” nie jest salonem tylko w obietnicach kuratorów. To salon niedaleko odbiegający od Salonu Zimowego, popularnego targowiska sztuki, albo Warsaw Gallery Weekend, imprezy łączącej rozproszone po stolicy instytucje w jeden wernisażowy weekend.

Co widzą Ronduda i Cichocki? Na pewno dostrzegają mocno introwertyczną sztukę. Taki jest wspomniany Mateusz Sadowski, który opowiadał mi kiedyś: „Myślę o swoich pracach jak o uważnie konstruowanych narzędziach psychologicznych, które nie mają zdefiniowanego przeznaczenia”, czy Agnieszka Polska. Szerokim łukiem omijany jest za to humor, który zaprzęgnięty do prac chociażby Honzy Zamojskiego (nieobecnego na wystawie) buduje integralne i jak najbardziej warte odnotowania zjawisko. Być może brak ten miał wypełnić występ ni to kabaretu, ani art-girls-bandu Cipedrapskuad, który ostatnio bywa na każdym możliwym wydarzeniu artystycznym. Ostatecznie jednak to się nie udało.

Czy brakuje konkretnych nazwisk? Oczywiście, ale dodawanie swojej listy przypomina trochę słynny cytat sprzed piłkarskich mistrzostw w 2006 roku: „Ale że Dudka na Mundial nie wzięli?”. Nie wzięli i koniec. Taką wizję naszej artystycznej reprezentacji mają kuratorzy. Ale ich obowiązkiem jest to jakoś uargumentować. Kolejnych głosów z kanapy, podkreślających brak swojego faworyta na wystawie, nie trzeba – o swoich propozycjach opowiadali chociażby krytycy magazynu Szum, i chyba wystarczy.

Salon po salonie

Co wynika ze sprzężenia nazwisk i instytucji współtworzących wystawę w MSN? Jeśli jedynie to, że artystów, których zobaczyliśmy, pójdziemy kupić w grudniu na przedświątecznych targach (Salon Zimowy) z przekonaniem, że gwarancje na towar wystawia najpoważniejsza instytucja sztuki w kraju – to byłaby to smutna perspektywa. Ale ta wystawa ma też potencjał, by budować zupełnie inny kapitał – cementować trzy lata starań galerii prywatnych o zaistnienie wspólnej sceny (taki cel stawia sobie wspomniany WGW).

To właśnie budując zalążki artystycznych przyzwyczajeń można zniwelować artystyczną szarą strefę, słabą sztukę żerującą na niewiedzy publiczności. Nawet jeśli początkiem tej drogi ma być zwrot ku „plastyce”, formalnym, ba zachowawczym pracom, których nie brakuje na wystawie.

Ale jeśli posłuży to wychowaniu artystycznego mieszczaństwa – jest to ruch usprawiedliwiony. „Co widać…” mogłaby więc pełnić rolę wystawy nie dla wszystkich, lecz sprawnie skonstruowanego przewodnika dla zaawansowanych. W salach MSN nikt się uczyć abecadła sztuki, przynajmniej na razie, nie będzie – ale gdyby Muzeum świadomie skierowało się w stronę średnio zaawansowanych, to byłoby to z korzyścią dla wszystkich.

A czy to problem, że „Co widać” jest tak bardzo warszawska? Niekoniecznie, bo scenę trzeba tworzyć na miejscu, a chyba tylko stolica jest w stanie zapewnić jakąkolwiek cyrkulację między prywatnymi i państwowymi instytucjami sztuki tak, by nie wyczerpać programu już po miesiącu.

Punkt dla MSN, które wyczuło, że sztuka może być mieszczańską modą. Świadomego artystycznie mieszczaństwa, obytego z elementarzem sztuki współczesnej, wciąż bardzo nam brakuje. Wprawdzie Muzeum wskoczyło w to popularyzatorskie siodło wprost z krytycznego programu, ale koń go nie zrzucił i jedzie dalej. I choć zarzutów do „Co widać” nie brakuje, to ambicji cementowania lokalnego środowiska nie warto porzucać. Cel to szczytny, pozostaje sobie tylko życzyć, by wykonanie było w przyszłości lepsze.

„Co widać. Polska sztuka dzisiaj”
Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Warszawa
do: 1.06.2014

Aleksander Hudzik – absolwent historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Krytyk artystyczny, kurator wystaw. Publikował m.in na łamach „Artbazaarar Art Diary”, „Obiegu”, „Art&Business”. Interesuje się współczesną krytyką artystyczną, jej rolą i oddziaływaniem, a także sytuacją sztuki w dobie popkulturyzacji rzeczywistości.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij