Jaruzelski ich wszystkich przekonał, że nie ma sensu się organizować, że nie da się, bo nawet jakby was było 10 milionów, to władza i tak weźmie was pod but, jak tylko będzie chciała. Zamiast robić coś razem, lepiej założyć własną działalność gospodarczą. Wielu moich bohaterów zostało w ten sposób ukształtowanych przez 13 grudnia – przyjęli, że trzeba stawiać na siebie. Skoro Solidarność nie dała rady władzy, to nic nie da rady, jaka by ta władza nie była – mówi Igor Rakowski-Kłos, autor książki „Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981”.
Michał Sutowski: Czy Polska opisana głosami bohaterów twojej książki Dzień przed, Polska z 12 grudnia 1981 roku, wigilii stanu wojennego, a więc ta sprzed 40 lat – to dla nas zupełnie obcy kraj?
Igor Rakowski-Kłos: To zależy od perspektywy pokoleniowej, dość paradoksalnej. Kiedy rozmawiałem o książce z dziennikarzem TOK FM Maciejem Zakrockim, człowiekiem z rocznika mojego ojca, czyli 1960, to on skupiał się na tym, jak było wówczas nienormalnie i jak dobrze, że to wszystko nieodwołalnie minęło. Ludzie dorastający w latach 80., dla których dekada ta zaczęła się wraz ze stanem wojennym, traktowali tę epokę jako nienormalną, chcieli z niej uciec, a jej przeciwieństwa były ich aspiracją.
A jeśli te aspiracje zdołali jakoś zrealizować – bo są na przykład znanymi dziennikarzami – to tamte czasy muszą być odwrotnością, względnie zaprzeczeniem obecnych?
Oni tak o tym myślą, ale moja perspektywa jest inna. Dla mnie ciekawsze jest to, co rezonuje z doświadczeniem pokolenia moich rówieśników.
Czyli?
Choćby kłopoty z mieszkaniem, przemocowi partnerzy czy rodzice. To widać szczególnie w wypisach z ówczesnej prasy – akurat przed stanem wojennym wyjątkowo mało cenzurowanej. O ile bowiem w relacjach i wspomnieniach po latach traumatyczne niegdyś przeżycia bywają wygładzane, a rzeczy naprawdę straszne wydają się raczej śmieszne, o tyle z listów do gazet, zwłaszcza młodzieżowych, przebijają autentyczne dramaty.
Polityczne?
Na pewno nie w potocznym sensie. Weźmy list 20-letniej kobiety, samodzielnie wychowującej dziecko, która toczyła najpierw batalie z partnerem o jego uznanie. On początkowo tego unikał, potem unikał również płacenia alimentów. Młoda matka mieszka z rodzicami i kilkorgiem rodzeństwa, myśli, jak wyprostować sobie życie materialnie. „Wyjadę na Zachód”, mówi, bo wie, że nie ma szans na osobne mieszkanie, więc zostaje jej tylko emigracja.
Mieszkania, ochrona zdrowia i inne przeżytki z PRL-u. Elementarz dla obrońców konstytucji
czytaj także
Ale sama nie jest pewna. Mówi – trochę kalką z Dziennika Telewizyjnego – że nie wie, czy chce tam prosić o jałmużnę, jak inni Polacy.
Kiedy to czytałem, myślałem o swoich rówieśnikach, którzy też jeździli na Zachód zbierać na wkład własny, pracując tam grubo poniżej wykształcenia i kwalifikacji. A czy to była wtedy tylko propaganda? Cóż, bez znajomości języka taka osoba na pewno była skazana na niskopłatne prace fizyczne, choć zarobek takiej sprzątaczki na Zachodzie był dużo większy niż tutaj. W latach 80. to też nie zawsze było eldorado, o czym pokolenie naszych rodziców nie zawsze pamięta.
Na tle Polski Ludowej?
Zachód przeżywa wtedy kolejne kryzysy energetyczne, terroryzm, w 1981 roku rząd Thatcher pałuje ludzi w londyńskim Brixton i jest 300 rannych. Grecja, Portugalia czy Hiszpania jeszcze kilka lat wcześniej były dyktaturami… Mechanizmy sprawowania władzy w Polsce i na Zachodzie naprawdę nie były tak bardzo odległe od siebie, systemy ulegały podobnym wstrząsom.
Tak, niemniej inna bohaterka, studentka, mówi, że ze Szwecji przywozi, co się da, i że jak pracuje się tam godzinę, to można w Polsce przeżyć miesiąc. Nawet jeśli trochę przesadza, to taka perspektywa nie była rzadkością.
Oczywiście, te historie nieraz sobie zaprzeczają. Ja zresztą nie włączałem do książki opowieści pod tezę, nie wszystko, co ci ludzie mówią, mi się podoba. Na przykład, gdy Tomasz Budzyński, późniejszy muzyk Siekiery i Armii, wtedy mieszkający w Puławach, twierdzi, że architektura komunistyczna jest wyłącznie brzydka, to jednak nie mogę się z tym zgodzić.
7 postkomunistycznych osiedli, na których chciałabyś mieszkać
czytaj także
Pod tezę na pewno nie, bo widać, że te historie i wspomnienia są bardzo różne. Ale czy dobór rozmówców był celowy? Mamy tu Aleksandra Kwaśniewskiego i pracownicę gminy na głębokiej prowincji – udało się znaleźć przekrój społeczny ówczesnej PRL?
Dobór, a więc wysłuchanie młodego podchorążego, milicjanta z prowincji, prostej urzędniczki ze wsi, ale też „bananowej” wówczas studentki, córki zamożnych rodziców, wykładowcy, kolegi Kaczyńskiego, czy wspomnianego Kwaśniewskiego, wtedy redaktora naczelnego „ITD…”, miało jakoś odsłonić podszewkę polskiej pamięci, czyli przywrócić proporcje między tym, jakie było polskie społeczeństwo, a tym, kto o nim opowiada.
To znaczy?
Do opowiadania własnej przeszłości inteligencja rwie się aż za bardzo, zwłaszcza ta stołeczna – ze trzy tomy takich relacji mógłbym opublikować. Z kolei ludzie z klas ludowych mówią niechętnie, musiałem ich długo nieraz przekonywać, że to, co przeżyli, jest ważne i warte uwagi. To był największy chyba wysiłek przy pisaniu Dnia przed: niektóre rozmowy odbyły się niemalże wbrew tym osobom.
Trzeba było ich nakłaniać, namawiać?
Mówiąc w pewnym uproszczeniu, inteligenci gotowi byli godzinami mówić o tamtym dniu, a każdy detal zakupowy uważali za wart opowiedzenia, nagrania i jeszcze publikacji. A inni całe dramaty życiowe pomijają i mówią: a niech pan porozmawia z kimś znanym, co ja tam mam do powiedzenia, jak ja tu całe życie na tej wsi…
Wśród wielu cytatów z ówczesnych gazet znajdujemy takie oto słowa: „drżymy o Polskę, o żywność, o węgiel, o niepodległość, o socjalizm”. To jest lokalna gazeta, „Dunajec. Tygodnik Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. I socjalizm dopiero na końcu, nawet w tubie partyjnej? Taka była wtedy kolejność priorytetów?
Tak sądzę – żywność i węgiel najpierw. To jest zresztą wypowiedź działacza ZBoWiD-u, który hasło socjalizmu najwyraźniej traktuje jeszcze serio, bo młodsi już dawno nie. Taki Kwaśniewski był już wtedy zdystansowany do retoryki tamtego czasu, jako człowiek zafascynowany Zachodem. Ale warto też powiedzieć, że akcenty ideologiczne zmieniają się wtedy u samego Jaruzelskiego. On mógłby się tej nocy z 12 na 13 grudnia podpisać pod hasłem „murem za polskim mundurem”, to nadawałoby się na hasło przewodnie stanu wojennego. Bo przecież o to chodziło: by po kompromitacji PZPR w oczach społeczeństwa oprzeć autorytet władzy na polskim mundurze.
Z dyktaturą Piłsudskiego i zamachem majowym jako niewypowiedzianą aluzją, czy wprost analogią? Że oto wojsko polskie, jak niegdyś Marszałek, przywraca porządek w kraju rozrywanym przez partykularne spory?
Pochodzenie klasowe i fascynacje młodzieńcze generała szły wyraźnie w tym kierunku, bo jako przedwojenny gimnazjalista w szkole Ojców Marianów na Bielanach dystansował się od kolegów zafascynowanych endecją. Nie przypadkiem mieszkał w przybudówce do Urzędu Rady Ministrów w Alejach Ujazdowskich, gdzie Piłsudski miał swój gabinet Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych.
To był taki prywatny teatr Jaruzelskiego? Chciał się w ten sposób obsadzić w roli wielkiego bohatera polskiej historii?
Także dla prominentów radzieckich ten punkt odniesienia był żywy i zrozumiały: polskie społeczeństwo miało dobrze rozumieć taki model władzy. To był zresztą nie pierwszy raz – pod koniec wojny generał Zygmunt Berling myślał podobnie i próbował nawet zawalczyć o władzę, ale wtedy uznano, że to partia rządzi, a jej zbrojne ramię nie może decydować o polityce. Wreszcie, ówczesny działacz opozycji Bogdan Borusewicz widzi w tym analogię do działań Pinocheta.
Że wojskowy zamach stanu? Ale jednak poziom represji u nas i w Ameryce Łacińskiej był wtedy nieporównywalny.
Tak, ale Borusewicz do metod znanych z Chile porównuje konkretnie tak zwane terenowe grupy operacyjne wojska. One jesienią 1981 roku miały rzekomo pomagać robotnikom i urzędnikom w ogarnianiu różnych spraw, a de facto robiły rozpoznanie terenu, typowały potencjalnie lojalnych i nielojalnych. I ja też myślę, że Jaruzelski równie dobrze mógłby się odnaleźć jako przywódca prawicowej dyktatury. Świadczą o tym próby aliansu z Kościołem i budowanie kościołów na potęgę w latach 80. – to przecież zaprzeczenie dogmatyzmu marksistowskiego, który w partii się jeszcze tlił. I którego, dodajmy, reprezentantów on skutecznie wycinał, by technologię władzy zbudować na czymś zupełnie innym.
Czy to były czasy głębokiej polaryzacji społecznej? Stereotyp antykomunistyczny głosi, że to był wielki podział na naród i władzę; w twojej książce też znajdujemy wspomnienia, że ludzie bali się ze sobą rozmawiać o polityce, że panowała wzajemna nieufność. A z drugiej strony studentka opowiada, że była w NZS i chodziła na strajki studenckie, ale kolega z wydziału Robert Kwiatkowski, działacz SZSP, pisał za nią egzamin z logiki, a z Czarzastym się dobrze gadało. A w jakimś małym miasteczku mówiło się, że „u nas dyrektorem był komunista, ale człowiek dobry” albo że jakiś kolega Jurek był w partii i ZSMP, ale że porządny człowiek…
Niektórzy rozmówcy mówili wprost, że poczucie podziału było mniejsze niż teraz. Oczywiście nie wiemy, czy tu czas nie stępił wrażenia, niemniej w drugiej połowie lat 70. w partii były miliony ludzi, a dziś do PiS należy kilkadziesiąt tysięcy.
Chodzi o zakorzenienie społeczne?
Naprawdę można nie znać nikogo, kto w tej partii działa, a wtedy było oczywiste, że jakiegoś wujka, teścia czy matkę w PZPR każdy lub prawie każdy ma. Partyjni byli sąsiadami i kolegami z pracy, a nie figurami z telewizji. W takich warunkach trudniej jest mówić, że to są zdrajcy Polski, co nie należą do wspólnoty, bo na co dzień trzeba się jakoś dogadywać. Do tego przez te 16 miesięcy milion ludzi było i w PZPR, i w Solidarności. Jak Waldemar Danilewicz, który był kolegą Jarosława Kaczyńskiego, gdy obaj wykładali na prawie w Białymstoku. Nie tylko prowadzili długie rozmowy, ale też nocowali u siebie, a mój rozmówca jadł kolację nie tylko z Jarosławem, ale też panem Rajmundem i panią Jadwigą w domu na Żoliborzu.
Czyli te kontakty, to przenikanie się partyjnych, niepartyjnych i solidarnościowych – było powszechne?
Weźmy pod uwagę, że środowiska inteligenckie miały poczucie wspólnej przynależności klasowej. Ludzie z obydwu stron mieli wspólny język, więc chociaż toczył się spór, to kody kulturowe były wspólne – dlatego po studenckich kłótniach o Jaruzelskiego można było iść razem na piwo. I dlatego też potem Michnik z Kwaśniewskim czy Geremek z Reykowskim potrafili razem usiąść do Okrągłego Stołu. A i Kaczyńskich tam nie zabrakło.
A jak się do tego ma propaganda i legendy o tym, że Solidarność chce wieszać przeciwników? Jeden z twoich rozmówców, milicjant w Wałbrzychu, opisuje sytuację, kiedy milicjanci i funkcjonariusz SB piją wódkę w lokalu, a przy stoliku obok ktoś krzyczy, że to psy i że im dopierdolimy.
Tam siedział jakiś członek Solidarności, który przeskoczył do niej z partyjnych struktur – funkcjonariusze byli po cywilu, ale w małym mieście wszyscy się znają, zwłaszcza ci, którzy pełnią jakieś funkcje. A że dopierdolić? Cóż, po obu stronach byli chętni. W PZPR i wojsku nie brakowało twardogłowych, którzy zżymali się na Jaruzelskiego, że się za bardzo cacka. Do wywiadu NRD regularnie płynęły od takich działaczy komunikaty, że generał jest zbyt uległy i że gdyby tylko oni dostali zielone światło, toby się raz-dwa rozprawili z tą całą kontrrewolucją. No a z drugiej strony w Solidarności zdarzały się osoby, które przeszacowały możliwości związku zawodowego.
Że obali władzę i cały Związek Radziecki? Że jak „przypieprzymy, to kremlowskie kuranty zagrają Mazurka Dąbrowskiego”?
Tak, choć najsilniejszą bronią związku był strajk generalny, a imperium miało dywizje pancerne i głowice jądrowe. Obok znużenia i rezygnacji, których pełno było w tamtym czasie, niektórym członkom Solidarności towarzyszyło poczucie wszechmocy – upoili się tym, że byli w stanie osiągnąć o wiele więcej niż wszystkie opozycyjne ruchy wobec PZPR od samego początku systemu.
Nawet Kuroń 12 grudnia wierzy, że możliwy jest jakiś rząd jedności narodowej i wybory samorządowe.
Tak, acz Kuroń jednak wiedział, że nie można iść na zwarcie, bo władza tylko na to czeka – jak przy prowokacji bydgoskiej, że władza czeka, żeby Solidarność też użyła siły i miała pretekst do wykonania uderzenia zwrotnego.
czytaj także
Czy z tych opowieści wyłania się obraz Polski bardziej, czy mniej nierównej niż dziś? Mamy tu rodziny przemocowe z siódemką dzieci ze wsi popegeerowskiej, ale też dziewczynę mieszkającą na pierwszym roku studiów w 120-metrowym mieszkaniu. Czy wspomnianego Kwaśniewskiego, który jeździ w delegacje do RFN i grywa z kolegami w tenisa, ale jednak mieszka w kawalerce bez mebli i z żoną jeździ maluchem, w którym wozi nieszczelny kanister z benzyną na zapas.
Dziś te nierówności są na pewno jeszcze większe, ale też nieprawdziwy jest mit – powszechny, choć różnie wartościowany – społecznego egalitaryzmu tamtych czasów. Bo PRL to nie był monolit, gdy chodzi o warunki materialne. W książce Henryka Słabka O społecznej historii Polski 1945–89 znajdziemy dane pokazujące, że z nadejściem epoki Gierka nierówności zaczynają rosnąć, a w drugiej połowie lat 70. znacznie przyspieszają.
Chociaż wzrost gospodarczy raczej zwalnia, za to długi rosną i nawis inflacyjny też.
Oczywiście, bo mniejsze szanse na zdobycie pożądanych dóbr konsumpcyjnych dotyczą bardziej tych, którzy nie mają „chodów”, nie mogą sobie niczego załatwić poza formalnym obiegiem. Ci uprzywilejowani żyją raczej w środowisku miejskim, mają sieć kontaktów – wykładowca akademicki opowiada wręcz, że w pracy kalendarz był ustawiony pod to, co kto może załatwić w danym miesiącu. A druga rzecz to kanały awansu społecznego.
Zamykają się?
Już w latach 70. chłopskie dzieci cztery razy rzadziej trafiają na studia, w latach 80. jest im aż dziewięć razy trudniej niż tym inteligenckim. Mieczysław Rakowski, syn rolnika z Wielkopolski, jeszcze się załapał na czas, kiedy mógł zostać wicepremierem, a potem nawet pierwszym sekretarzem, ale nowa elita jest już inna, to już raczej dzieci inteligentów.
Rakowski, albo dlaczego w PRL nie było Skandynawii na miarę naszych możliwości
czytaj także
Tych, którzy wcześniej sami w PRL awansowali z chłopów i robotników?
Często, choć nie zawsze. Tak czy inaczej, Kwaśniewski jest już synem lekarza, choć z małego miasta, a rówieśnikowi Kwaśniewskiego, który urodziłby się w takiej rodzinie jak Rakowski 30 lat wcześniej, bardzo trudno już było tak spektakularny awans zaliczyć. Z tego też wziął się solidarnościowy bunt, z zablokowania dróg awansu, który przecież ten system obiecywał.
OK, różnice klasowe rosną. Ale jednak elita jeździ do pracy zwykłym autobusem – jak prezenter Dziennika Telewizyjnego, Marek Tumanowicz.
Jasne, a Kwaśniewski opowiada, że w pustym mieszkaniu, jednym pokoju na Ursynowie spał z żoną Jolantą na jednym materacu, a mała Ola na drugim, a był już przecież naczelnym gazety. Dziś to faktycznie nie robi wrażenia, ale weźmy pod uwagę ówczesne standardy…
Jakie na przykład?
Z punktu widzenia mojego innego rozmówcy, Tomka Owsianika, wówczas ośmiolatka, który mieszkał na wsi w pokoju z kuchnią, dzielonymi z rodzicami, babcią i dziadkiem, a z matką i ojcem spał w jednym łóżku – pozycja takiego Kwaśniewskiego jest elitarna. Ma mieszkanie w wielkim mieście, lata samolotem na Zachód, za drobne w kieszeni kupuje koniaki w Baltonie, no i wykonuje pracę intelektualną. Notabene, mój rozmówca jest dziś działaczem Konfederacji w Olsztynie.
A czy ten Zachód jest dla twoich rozmówców przede wszystkim mitem, czy doświadczeniem? Czy to już nie jest naturalny punkt odniesienia?
Przede wszystkim jest osiągalny, zwłaszcza po roku 1980. Dla Kwaśniewskiego nie jest już wrogiem ideowym, zaprzeczeniem wartości jego środowiska – nie musi wyrzekać się lewicowego światopoglądu, by móc go docenić. Wie, że w Szwecji od kilkudziesięciu, a w RFN od kilkunastu lat rządzi socjaldemokracja i nie zamieniła się w reżim prawicowy, za to poziom materialny jest bez porównania wyższy. Wtedy ludzie z jego pokolenia i jego środowiska dojrzewają do tego, by zdemontować system w Polsce.
Ale opozycja chyba myśli podobnie?
Owszem, na Zachód wyjeżdżają wtedy liczni przedstawiciele inteligencji, zwłaszcza do Francji, zgodnie z tradycją XIX-wieczną jeszcze. Wiadomo, że można tam sobie inaczej ułożyć życie, i to była jakaś alternatywna ścieżka. Inna rzecz, że stan wojenny często im te możliwości pozamykał, jak dwójce moich rozmówców, którzy planowali wyjazdy do Paryża. Akurat oni raczej nie żałują, że Jaruzelski zmarnował im życie, bo nie wyjechali – acz to akurat byli ludzie z inteligenckich zawodów, którzy dobrze poradzili sobie w życiu, także po 1989 roku.
A o czym świadczy taka wypowiedź, że „stan wojenny niczego nie zmienił w moim życiu”. To wyraz bierności politycznej czy raczej tego, że części społeczeństwa, ze względu na jej sytuację bytową, naprawdę było wszystko jedno?
Jeszcze inaczej. To mówi Elwira Zuchowicz, która jest urzędniczką w gminie, jeździ do pracy na rowerze, a najważniejsze jest dla niej, że może od grudnia przyjeżdżać dwie godziny później, ze względu na zaspy śnieżne. Jej doświadczeniem nie mogą być czołgi na ulicach i koksowniki, bo też żadne SKOT-y ani Czas apokalipsy ze zdjęcia Chrisa Niedenthala to nie są obrazy stanu wojennego dla większości Polek i Polaków.
Ale że wyparli to z pamięci? Tę traumę?
Nie, po prostu dlatego, że oni mieszkali na wsiach i w małych miastach, gdzie dyslokacji wojsk nie przeprowadzono. Bardzo się cieszę, że udało mi się dotrzeć do osób, które mówią, że nie ma w tej dacie żadnej martyrologii, nie wzrusza ich, że nie było Teleranka, bo to były miejskie rozrywki. Na wsi roboty jest zawsze dużo, a w niedzielę rano to trzeba krowy wydoić, świnie nakarmić i zrobić obchód gospodarstwa – o tym, że jakiś stan wojenny wprowadzono, można się było zorientować naprawdę późno.
Wiele obrazów z twojej książki jest na przekór stereotypom, ale mam wrażenie, że jeden temat je potwierdza, to mianowicie stan zaopatrzenia. O kolejkach mówi wiele osób, jeden z relacjonujących opowiada, jak wchodzi do sklepu mięsnego, widzi puste haki i prosi o wołowinę z kością na kartkę. Sprzedawczynie dają mu jakiś ochłap, ale wzruszają się, że go żona za to opieprzy, i dają mu w końcu lepszy kawałek.
Kilka tygodni przed stanem wojennym władza przykręciła kurek z dostawami, żeby mieć zapasy – po to, by móc pokazać, że są wprawdzie trudności i niewygody, ale jednak zaopatrzenie wraca. A zatem wojsko potrafi zapewnić elementarny dobrobyt przed świętami. W PRL-u puste haki w sklepach mięsnych się naprawdę zdarzały, ale ci ludzie, którzy to przeżyli osobiście, mieli wyjątkową siłę przebicia w wytwarzaniu pamięci na ten temat. I dlatego wszystkim się wydaje, że je pamiętają, a taki obraz był potrzebny, by móc zanegować tamten czas. To z kolei było niezbędne, żeby mogła się urodzić III Rzeczpospolita.
Ale to nie było doświadczenie powszechne?
Na wsiach mięsa nikomu nie brakowało – a grubo ponad jedna trzecia społeczeństwa tam mieszkała, więc nie miała takiego doświadczenia, zwłaszcza od lat 70. Ale pewna zręczność polityczna elit po 1989 roku pozwalała cząstkowe doświadczenie pewnych okresów i pewnych grup społecznych ekstrapolować na całą epokę PRL i całość społeczeństwa.
czytaj także
Na temat PRL-u panuje też stereotyp, że może był tam i zamordyzm, ale za to porządek panował. Z tych opowieści z 12 grudnia wynika, że panował raczej burdel: milicjanci, zamiast być na służbie, jadą gdzieś na wódkę, a jak jest zadyma przy okazji koncertu Perfectu w Malborku, to dyżurny milicjant przez telefon pyta: „Ofiary są? Nie ma? To jak będą, to przyjedziemy”. To jest raczej rozkład państwa, a nie państwo policyjne…
Faktycznie, dzielnicowy mówi milicjantom, którzy mieli z nim razem odwiedzać po mieszkaniach ludzi notowanych: „Po co macie chodzić po domach tych lumpów, idźcie sobie pić, jak mieliście plany, a rano mi podpiszecie, że chodziliśmy razem”. Wtedy w tej akcji chodziło o to, by utrzymać milicjantów na mieście, móc wezwać ich na komendy po północy, podporządkować wojsku i zatrudnić do obsługi operacji, o której nie mogli wcześniej nic wiedzieć. Ale to tylko pokazuje, że ta demonizowana machina podlegała tym samym procesom, układzikom i przysługom wzajemnym, co wszystkie inne sfery życia. Jak się grupa milicjantów spóźniła na odprawę, to nikt nawet tego nie zauważył.
Z tych opowieści wyłania się też obraz bardzo przemocowego i patriarchalnego – nawet nie państwa, tylko właśnie społeczeństwa. Mimo ideologii emancypacyjnej, dostępu do aborcji. Książka zaczyna się od opisu dość koszmarnych warunków porodu, gdzie pielęgniarki opryskliwe, wszędzie unosi się dym papierosowy, jest zimno, a rodząca jest traktowana przedmiotowo.
Tak, przy czym ja też publikuję listę ówczesnych płac i mam wrażenie, że tak wiele się nie zmieniło. Ówcześni górnicy to dziś programiści, ale położna dalej zarabia jedną czwartą lub mniej tego co oni. Pewnie to jeden z powodów, dla których zachowywały się tak, a nie inaczej. Bo wiemy, że to nie był odosobniony przypadek. Moje rozmówczynie, wówczas młode matki, których opowieści w książce nie zostały opublikowane – ze względu właśnie na powtarzalność motywów – zgodnie mówiły o braku empatii, o złych warunkach w szpitalu.
czytaj także
„Co pani głowę zawraca?”
Tak, a jednocześnie lekarz żartuje sobie, że „dobrze panią zaszyję, co by mąż nie przyszedł z reklamacją”. Takie zachowania są na porządku dziennym i nie wszystkie da się wytłumaczyć złymi warunkami pracy i płacy, choć bez kontekstu powszechnej walki o zasoby trudno je zrozumieć. To widać może najbardziej w kolejkach, które czasem się u nas romantyzuje.
Co to znaczy?
To, że to było takie miejsce, gdzie można porozmawiać z ludźmi, wymienić się plotkami, książkę przeczytać, że uciążliwe to, no ale było wesoło. A jednak w listach i prasie ówczesnej kolejki jawią się jako darwinistyczny horror. Wtedy pewne grupy, jak inwalidzi czy kobiety w ciąży, miały prawo wchodzenia bez kolejki lub miały kolejkę osobną. I ja znajduję opisy sytuacji, kiedy dwaj inwalidzi pobili się w kolejce kulami o pierwszeństwo, a z kolei kobieta z dzieckiem na ręku jest niemal legitymowana, czy to jej własne dziecko.
Bo niby wypożyczyła?
Pada komentarz, że za stara, że niedługo 60-letnie baby będą dzieci robić. To niby było dość tradycyjne społeczeństwo, z szacunkiem dla kobiet i starszych, weteranów wojennych. Ale przemoc i uprzedmiotowienie były na porządku dziennym, to był świat bardzo brutalny, bo w sytuacji permanentnego niedoboru ludzie zaczęli się traktować jako przeciwników w walce o te ograniczone zasoby. A brak troski – poza kręgiem rodziny czy własnej społeczności – stawał się elementem obyczajów.
Coś cię naprawdę zaskoczyło w tych opowieściach?
Ciekawa była rozmowa z Waldemarem Danilewiczem, który po karnawale Solidarności wyjechał do USA na parę lat i Stany go zmieniły. Uznał, że teraz to tylko biznes na własną rękę ma sens, a żadne działania zbiorowe go nie interesują. I po napisaniu książki przyszła mi taka myśl do głowy, że stan wojenny w tym sensie nie skończył się do dziś.
Co to znaczy?
Rozmawiałem kiedyś z młodym wówczas taksówkarzem ze Słupska, który jeszcze 12 grudnia protestował z innymi kierowcami w sprawie podwyżek cen paliw, blokowali nawet drogę, nie bali się. Po 40 latach mówił mi – to nie ma sensu, przeciw władzy niczego się nie ugra. Jaruzelski ich wszystkich przekonał, że nie ma sensu się organizować, że nie da się, bo nawet jakby was było 10 milionów, to władza i tak weźmie was pod but, jak tylko będzie chciała.
I jaki z tego wniosek?
Że lepiej założyć własną działalność gospodarczą. Mój ojciec, który w 1981 roku miał 21 lat, po 1989 roku otworzył hurtownię na Wybrzeżu, choć wcześniej należał do Solidarności – zajął się biznesem. Danilewicz ma kancelarię prawną w Białymstoku, z kolei Anna Lubowska – prezenterka telewizyjna, która działała w Solidarności, ale też mówiła „dobranoc, państwu” 12 grudnia w nocy – wyjechała do USA i zrobiła po 1989 niesłychaną karierę w zarządach różnych domów mediowych. Ci wszyscy ludzie zostali ukształtowani przez 13 grudnia – przyjęli, że trzeba stawiać na siebie. Skoro Solidarność nie dała rady władzy, to nic nie da rady, jaka by ta władza nie była.
Jaruzelski mentalnie otworzył nas na kulturę „własnej działalności”?
Bardzo wielu tak. Ale zastanawiałem się też, jak to wszystko mogło wpłynąć na takiego Jarosława Kaczyńskiego. Jego kolega wspomina, że ojciec, Rajmund, mówił mu 11 grudnia: „Synu, zgniotą was!”. A Jarosław na to: „Tata, nie tym razem!”. Myślę, że on naprawdę wierzył w opór społeczeństwa i się bardzo rozczarował. I tak jak inni uznali, że teraz skryjemy się w prywatnych biznesach, tak Kaczyński mógł przyjąć, że Polacy nie są zdolni do prawdziwej podmiotowości i że można nimi rządzić z pozycji siły.
***
Igor Rakowski-Kłos – dziennikarz historyczny i pisarz, od lat związany z „Gazetą Wyborczą”, autor książki Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981.