„Levi opuścił Auschwitz, ale Auschwitz nie opuściło go nigdy. Przenikał jego życie i jego myślenie niedostrzegalnie, ale skutecznie, aż do niejasnej, zagadkowej śmierci w kwietniu 1987 roku. Rok pobytu w obozie zagłady naznaczył go na resztę życia” – pisze Dariusz Czaja.
We wstępie do zebranych w jednym tomie książek Primo Leviego: Czy to jest człowiek, Rozejmu i Pogrążonych i ocalonych, Dariusz Czaja pisze:
„W lutym 1944 roku do obozu zagłady Auschwitz-Birkenau przybywa w transporcie Primo Levi, włoski Żyd z Piemontu. Otrzymuje numer 174 517. Przydzielony zostaje do pracy w fabryce gumy w podobozie w Monowicach. Udaje mu się przeżyć, skrajnie wycieńczony, ciężko chory obserwuje wyzwolenie obozu przez Rosjan w styczniu 1945 roku. Spośród sześciuset czterdziestu dziewięciu włoskich Żydów, którzy wraz z nim przybyli w transporcie, przeżyło tylko dwudziestu trzech więźniów. Po wielu miesiącach tułaczki, zmieniając kierunki i kraje tranzytowe, w końcu powraca do domu: „Przyjechałem do Turynu 19 października po trzydziestu pięciu dniach podróży. Dom stał, wszyscy członkowie rodziny żyli, nikt na mnie nie czekał”.
Miliony melomanów: Austria i ostatni dramat Thomasa Bernharda
czytaj także
Można by rzec, że odyseja obozowa kończy się mimo wszystko szczęśliwie – bohater ocalał. Jednak Levi, podobnie jak wielu innych więźniów nazistowskich obozów, wraca do punktu wyjścia już jako zupełnie inny człowiek: naznaczony, spopielały, z trawiącym go poczuciem wstydu z powodu tego, że przeżył. Levi opuścił Auschwitz, ale Auschwitz nie opuściło go nigdy. Przenikał jego życie i jego myślenie niedostrzegalnie, ale skutecznie, aż do niejasnej, zagadkowej śmierci w kwietniu 1987 roku. Rok pobytu w obozie zagłady naznaczył go na resztę życia.
To znamienne: o swoich obozowych przeżyciach opowiadał niemal zaraz po wyjściu za bramę, zagadywał przypadkiem poznanych w powrotnej drodze ludzi i mówił, mówił, mówił… Wspominał chwile spędzone za drutami, przytaczał fakty, dawał świadectwo, odczuwał bowiem – jak wspominał po latach – nieodpartą, kompulsywną niemal, potrzebę, by opowiedzieć o tym, co przydarzyło się w obozie jemu i jego towarzyszom. Cały czas miał niestygnące poczucie powinności, świadomość, że opowiada przeciw zapomnieniu, że opowiada, aby pamiętać. Wiedział, że jest w posiadaniu cennej i osobliwej wiedzy; wiedzy danej nielicznym. I dzielił się nią hojnie przez całe życie”.
Poniżej publikujemy fragment końcowego rozdziału książki Czy to jest człowiek, poświęcony ostatnim dniom Leviego w Auschwitz-Birkenau i wyzwoleniu obozu, którego 80. rocznica przypada 27 stycznia.
**
24 stycznia
Wolność. Konkretne jej wyobrażenie dawał nam wyłom w drucie kolczastym. Gdy się zastanowić nad tym dogłębnie, znaczyło to: koniec z Niemcami, selekcjami, pracą, kopniakami, apelami, a później może – powrót.
Lecz przekonywanie siebie o tym wymagało wysiłku, a nikt nie miał czasu, by się nań zdobyć. Dokoła były tylko zniszczenie i śmierć.
Góra trupów naprzeciw naszego okna przesypywała się już poza rów. Mimo ziemniaków wszyscy byli w najwyższym stopniu wyczerpani: żaden chory w obozie nie wracał do zdrowia, wielu natomiast dostawało zapalenia płuc i biegunki; ci, którzy nie byli w stanie poruszyć się albo nie mieli do tego dość energii, leżeli na swoich pryczach odrętwiali, skostniali z zimna i nikt nawet nie zauważał, gdy umierali.
czytaj także
Inni byli przerażająco zmęczeni: po miesiącach i latach spędzonych w lagrze ziemniaki nie mogły dodać sił człowiekowi. Kiedy ukończywszy gotowanie, Charles i ja zawlekliśmy dwadzieścia pięć litrów codziennej zupy z umywalni na salę, musieliśmy, zasapani, rzucić się na prycze, podczas gdy Arthur, sumienny i pracowity, dokonywał rozdziału, zostawiając skrupulatnie trzy racje jako rabiot pour les travailleurs[i] i trochę resztek pour les Italiens d’à côté[ii].
W drugim, również przyległym do naszego pokoju zakaźnych, zamieszkanym w większości przez gruźlików, sytuacja była całkiem inna. Wszyscy, którzy czuli się na siłach, poszli zainstalować się w innych barakach. Poważniej chorzy i słabsi umierali samotnie jeden po drugim.
Wszedłem tam pewnego ranka, aby pożyczyć igłę. Na jednej z wyższych pryczy rzęził jakiś chory. Usłyszał mnie, usiłował usiąść, po czym zawisł nade mną głową w dół, z zesztywniałym torsem i ramionami i zbielałymi oczami. Sąsiad z niższej pryczy automatycznie wyciągnął ręce w górę, by go podtrzymać, i zaraz spostrzegł, że tamten nie żyje. Osunął się z wolna pod jego ciężarem, a tamten ześlizgnął się na ziemię i tak pozostał. Nikt nie znał jego nazwiska.
Ale w baraku numer 14 zaszło coś niezwykłego. Mieścili się tam chorzy po operacji, niektórzy z nich w niezłym stanie. Zorganizowali oni wyprawę do obozu angielskich jeńców wojennych, który prawdopodobnie został ewakuowany. Impreza okazała się nadzwyczajnie owocna. Powrócili ubrani w mundury khaki, z wózkiem pełnym nigdy nieoglądanych cudów: margaryny, proszków budyniowych, słoniny, mąki sojowej i wódki.
Tego wieczoru cały barak 14 śpiewał.
Nikt z nas nie czuł się na siłach, aby przejść dwa kilometry do obozu angielskiego i wrócić z ciężarem. Ale pośrednio ta szczęśliwa wyprawa okazała się korzystna dla wielu. Nierówny podział dóbr spowodował nowy rozkwit przemysłu i handlu. W naszej przepojonej atmosferą śmierci sali narodziła się fabryka świec z knotem, nasyconym kwasem bornym, odlewanych w formach z kartonu. Bogacze z baraku 14 pochłaniali całą naszą produkcję, płacąc za nią słoniną i mąką.
Wielka powojenna migracja Polaków: O ziemiach „odzyskanych” bez egzotyzacji [rozmowa]
czytaj także
Ja sam znalazłem w Elektromagazynie blok czystego wosku; pamiętam nieprzyjazne spojrzenia tych, którzy widzieli, jak go wynoszę, i dialog, jaki się wywiązał:
– Co chcesz z tym zrobić?
Nie miałem zamiaru wyjawiać tajemnicy: słyszę jeszcze, jak odpowiedziałem słowami, jakie często słyszałem od weteranów obozowych, szczycących się chętnie, że są „dobrymi więźniami”, ludźmi zdolnymi, dającymi sobie zawsze radę: – Ich verstehe verschiedene Sachen…[iii]
25 stycznia
Tym razem przyszła kolej na węgierskiego chemika, około pięćdziesiątki, wysokiego, chudego i małomównego, nazwiskiem Sómogyi. Tak samo jak Holender, był on rekonwalescentem po tyfusie i szkarlatynie; ale przyplątało się jeszcze coś nowego. Dostał silnej gorączki. Od pięciu chyba dni nie powiedział ani słowa: tego dnia otworzył usta i rzekł stanowczym tonem:
– Pod siennikiem mam rację chleba. Podzielcie ją we trójkę między siebie. Ja już jej nie zjem.
Nie wiedzieliśmy, co mu odpowiedzieć, ale chleba na razie nie tknęliśmy. Połowa twarzy nabrzmiała mu. Jak długo był przytomny, zamknął się w twardym milczeniu.
Ale wieczorem i przez całą noc i dwa następne dni bez przerwy milczenie ustąpiło majaczeniu. Przeżywając swój ostatni, bez dna, sen o uległości i niewolnictwie, przy każdym wydechu szeptał: „Jawohl”; regularnie i rytmicznie jak maszyna. „Jawohl”, przy każdym ruchu umęczonych żeber, tysiące razy, tak że pragnęło się potrząsnąć nim, zadusić go, a przynajmniej, żeby zmienił to słowo na inne.
czytaj także
Nigdy tak dobrze jak wówczas nie pojąłem, jak mozolna jest śmierć człowieka.
Na zewnątrz ciągle wielka cisza. Kruków przybyło mnóstwo i wszyscy wiedzieli dlaczego. Długie przerwy w dialogu artylerii.
Wszyscy kolejno mówili, że Rosjanie przybędą niedługo, zaraz; wszyscy to oznajmiali, wszyscy byli tego pewni, nikomu jednak nie udawało się wierzyć w to głęboko! Kto bowiem przebywa w lagrach, ten odzwyczaja się od nadziei, nawet od zaufania do własnego rozumu. W lagrach myślenie jest niepotrzebne, gdyż wypadki rozwijają się najczęściej w sposób nieprzewidziany; i szkodliwe, gdyż powoduje zdolność odczuwania, które jest źródłem bólu i które dzięki jakiemuś przezornemu prawu naturalnemu ulega stępieniu, gdy cierpienie przekracza pewną granicę.
Równie jak radość, strach, ból nawet, tak samo męczy oczekiwanie. 25 stycznia, od ośmiu dni odcięta od kontaktów z tym okrutnym światem, który bądź co bądź był światem, większość z nas była w stanie zbyt wielkiego wyczerpania, by móc nawet oczekiwać.
Wieczorem przy piecu Charles, Arthur i ja jeszcze raz odczuliśmy, że stajemy się ludźmi. Mogliśmy mówić o wszystkim. Z entuzjazmem słuchałem opowiadania Arthura, jak spędza się niedziele w Provenchères w Wogezach, a Charles o mało nie płakał, gdy mu opowiadałem o zawieszeniu broni w Italii, o burzliwych i rozpaczliwych początkach partyzantki, o człowieku, który nas zdradził, i o naszym aresztowaniu w górach.
W ciemnościach, za i ponad nami, ośmiu chorych łowiło każde nasze słowo, nawet ci, którzy nie rozumieli francuskiego. Tylko Sómogyi zajadle zapewniał śmierć o swojej uległości.
26 stycznia
Przebywaliśmy w świecie trupów i widm. Ostatnie ślady człowieczeństwa zniknęły obok nas i w nas. Praca nad zezwierzęceniem nas, rozpoczęta przez Niemców triumfujących, dokonywała się dzięki Niemcom pokonanym.
Człowiekiem jest ten, kto zabija, człowiekiem jest, kto popełnia niesprawiedliwość lub ulega jej; nie jest człowiekiem ten, kto, zagubiwszy wszelkie hamulce wewnętrzne, dzieli łóżko z trupem. Kto czeka, aby jego sąsiad umarł nareszcie, aby zawładnąć jego ćwiartką chleba, jest – nawet bez własnej winy – bardziej obcy pojęciu myślącego człowieka niż nieokrzesany Pigmej lub najokrutniejszy sadysta.
Cząstka naszej osobowości tkwi w duszach istot otaczających nas: oto dlaczego nieludzkie są przeżycia w epoce, kiedy człowiek był przedmiotem w oczach drugiego człowieka. My trzej w dużej mierze ocaliliśmy się, za co żywimy dla siebie wzajemną wdzięczność; dlatego moja przyjaźń z Charles’em oprze się upływowi czasu.
Ale tysiące metrów ponad nami, pomiędzy szarymi chmurami, odbywały się skomplikowane i cudowne pojedynki powietrzne. Ponad nami nagimi, bezsilnymi, bezbronni ludzie naszych czasów zadawali sobie wzajemnie śmierć za pomocą najbardziej wyrafinowanych narzędzi. Jednym ruchem palca mogli spowodować zniszczenie całego obozu, uśmiercić tysiące ludzi; podczas gdy cała wspólna nasza energia i wola nie potrafiłaby przedłużyć ani o jedną minutę życia żadnego z nas.
Piekielna sarabanda skończyła się w nocy i znowu pokój rozbrzmiewał monologiem konającego.
W pełni nocy obudziłem się nagle. L’pauv’vieux[iv] zamilkł: umarł. W ostatnich konwulsjach rzucił się z pryczy; usłyszałem, jak kolanami, biodrami, plecami i głową uderzył o ziemię.
– La mort l’a chassé de son lit[v] – skomentował Arthur.
Nie mogliśmy go naturalnie wynieść na zewnątrz w nocy. Nie pozostało nam nic innego, jak zasnąć z powrotem.
27 stycznia
Świta. Na posadzce kupa nędznych zastygłych członków; coś, co było Sómogyim.
Są pilniejsze zajęcia: nie można się umyć, nie możemy go dotykać, dopóki nie ugotujemy i nie zjemy. A poza tym… „rien de si dégoutant que les débordements”[vi], mówi słusznie Charles; trzeba wypróżnić kubeł. Żywi są bardziej wymagający – zmarli mogą zaczekać. Zabraliśmy się do pracy, jak co dzień.
Rosjanie nadeszli, kiedy Charles i ja nieśliśmy Sómogyiego niedaleko za barak. Był bardzo lekki. Wyrzuciliśmy go na szary śnieg.
Internacjonalizm, czyli jak powstaje solidarność przekraczająca podziały etniczne
czytaj także
Charles zdjął beret. Przykro mi było, że nie mam beretu.
Spośród jedenastu z Infektionsabteilung, Sómogyi był jedynym, który umarł w ciągu tych dziesięciu dni. Sertelet, Cagnolati, Towarowski, Lakmaker i Dorget (nie mówiłem o nim dotychczas; był przemysłowcem francuskim, który po operacji zapalenia otrzewnej zachorował na dyfteryt nosowy) zmarli w kilka tygodni później w rosyjskiej prowizorycznej izbie chorych w Oświęcimiu. W Katowicach w kwietniu spotkałem zdrowych Schencka i Alcalaiego. Arthur dojechał szczęśliwie do rodziny, a Charles wrócił do swojego zawodu nauczyciela; wymieniliśmy długie listy i mam nadzieję, że znowu go kiedyś spotkam.
*
Przełożyła Halszka Wiśniowska. Fragment pochodzi z tomu zbierającego trzy najważniejsze książki Leviego: Czy to jest człowiek, Rozejm i Pogrążeni i ocaleni, wydanych w ubiegłym roku przez Wydawnictwo Czarne. Dziękujemy za zgodę na przedruk.
**
Primo Levi (1919–1987) – urodzony w Turynie pisarz, z wykształcenia chemik. W sierpniu 1943 roku wstąpił do oddziału partyzanckiego działającego w Alpach. W lutym 1944 roku schwytano go w trakcie akcji i deportowano do Auschwitz, gdzie został przydzielony do pracy w fabryce gumy w Monowicach. W podobozie spędził rok, wyszedł w styczniu 1945 roku po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną. W swoich książkach łączył relację z życia w obozie z niezwykle głęboką analizą ludzkich zachowań i postaw; był także jednym z pierwszych, którzy na gruncie eseju próbowali zmierzyć się z poobozową traumą.
[i] Podwójna porcja dla pracujących (fr.)
[ii] Dla Włochów z pokoju obok (fr.)
[iii] Znam się na wielu rzeczach… (niem.)
[iv] Biedny stary (fr.)
[v] Śmierć wygnała go z łóżka (fr.)
[vi] Nie ma nic obrzydliwszego niż przelewający się kubeł (fr.)