Sama obecność kobiet wśród mężczyzn w wojsku, zwłaszcza na froncie, była czymś skandalicznym i podejrzanym. Przecież kobieta na wojnie ma prawo ginąć jako ofiara, ewentualnie niosąc pomoc, ale nie ma prawa strzelać, zabijać, rzucać granatem. Z Olgą Wiechnik, autorką książki „Platerówki? Boże broń!”, rozmawia Michał Sutowski.
Michał Sutowski: Skąd się wzięły bohaterki twojej książki – polskie żołnierki w ZSRR? Czy w czasie II wojny światowej kobiety powszechnie służyły w wojsku na froncie wschodnim?
Olga Wiechnik: W międzywojennym ZSRR młodzież wychowywano w duchu równouprawnienia, co znaczyło między innymi, że szkolenia wojskowe, w tym strzeleckie, przechodzą i dziewczęta, i chłopcy. Zakładano, że wojna z kapitalistycznym imperializmem będzie udziałem całego młodego pokolenia.
Ale kobiety niekoniecznie miały służyć na froncie? Ustawa o poborze z 1925 roku zakładała, że kobiety mogą służyć w wojsku, ale tylko w funkcjach pomocniczych i opiekuńczych.
I tak też było, kiedy hitlerowskie Niemcy najechały na ZSRR latem 1941 roku. Początkowo góra powstrzymuje się przed zajęciem jednoznacznego stanowiska w kwestii, czy kobiety mogą wziąć bezpośredni udział w walce. Co prawda do armii zgłaszają się ochotniczki, ale o ich przyjęciu decydowano na poziomie komisji poborowych i zazwyczaj odrzucano, a jeśli nie, to kierowano je do oddziałów pomocniczych. Kiedy jednak Armia Czerwona w kilku pierwszych miesiącach operacji „Barbarossa” traci miliony zabitych, rannych i wziętych do niewoli, władze sowieckie przepraszają się z kobietami i zaczynają je kierować także na front.
Czyli to naturalne, że przy armii generała Berlinga powstał batalion tzw. platerówek?
Nie do końca, bo wprawdzie w Armii Czerwonej działała brygada strzelczyń szkolonych w dużej grupie, były pilotki i snajperki, ale rozlokowywano je w oddziałach męskich. Tymczasem Samodzielny Batalion Kobiecy im. Emilii Plater, potocznie zwany „babbatem” – „babskim batalionem” – wyróżniał się o tyle, że był jedyną formacją o takiej skali szkoloną osobno, a potem służącą jako zwarta jednostka.
Platerówki: przemilczana historia żołnierek z armii Berlinga
czytaj także
I to był, jak rozumiem, w tamtej epoce ewenement na skalę światową?
W czasie II wojny światowej w armiach na Zachodzie kobiety służyły w jednostkach pomocniczych – jak młoda Elżbieta, przyszła królowa brytyjska, kierująca ciężarówką – ratowniczych, czasem w obronie przeciwlotniczej, ale nie miały statusu żołnierek – były cywilami w służbie wojskowej, najczęściej pozbawionymi uprawnień i przywilejów, które mężczyznom dawał mundur.
A czemu Polki tak bardzo garnęły się do wojska? Na froncie wschodnim było niezbyt… komfortowo.
Do armii Berlinga zgłaszały się lub były powoływane dziewczęta i młode kobiety, które jako nastolatki wywieziono z okupowanych przez ZSRR terenów II Rzeczpospolitej: z Wileńszczyzny, Wołynia, Galicji czy Polesia i osiedlano przymusowo w odległych obwodach: niedaleko Archangielska czy w Republice Komi na północy, pod Uralem, obok Krasnojarska na Syberii, w Kazachstanie, na Dalekim Wschodzie – wszędzie tam, gdzie była tajga do wyrąbania lub jakieś złoża do wydobycia. Żeby mieć co jeść, musiały pracować właśnie tam, nie mogły opuszczać terenu zesłania. Dopiero kiedy Stalin z Hitlerem przestali się dogadywać, układ Sikorski–Majski z lata 1941 roku dał Polakom szansę na zmianę warunków i miejsca zesłania na jakieś mniej nieludzkie.
I dołączenia do tworzonego tam wojska.
Tak, przy czym generał Anders, który formował pierwsze wojsko polskie na terenie ZSRR, nie przyjmował kobiet ponad stan, który był mu potrzebny do służb pomocniczych. Oczywiście trzeba podkreślić, że wielu cywilów, w tym kobiet i dzieci, ewakuowało się wiosną i latem 1942 roku razem z tym wojskiem do Iranu, jednak moje bohaterki to najczęściej te, które próbowały się dostać do armii Andersa, ale z różnych powodów nie zdołały lub nie zdążyły do miejsca formowania, pod granicę kazachską. Tak samo zresztą jak wielu żołnierzy mężczyzn.
A potem w ZSRR utworzono kolejną armię dla Polaków, tyle że już pod innym kierownictwem.
Tak, po zerwaniu przez ZSRR stosunków dyplomatycznych z rządem w Londynie w kwietniu 1943 roku – pretekstem było odkrycie przez Niemców grobów katyńskich i domaganie się przez Polaków śledztwa międzynarodowego w tej sprawie – utworzono całkowicie zależny od Moskwy Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele i armię pod dowództwem generała Berlinga.
Ale polityczne okoliczności były zupełnie poza horyzontem tych zwykłych Polek czy Polaków, którzy wciąż tkwili w ZSRR, nawet jeśli na minimalnie lepszych warunkach niż wcześniej. Chodziło im przede wszystkim o to, by wyrwać się z niszczącej pracy przy wyrębie tajgi, w kopalni złota czy kołchozie.
I dlatego nie tylko faceci, ale też dziewczyny szli tam bardzo chętnie? To znaczy one zjeżdżały, do obozu w Sielcach nad Oką?
Niektóre szły chętniej, innej mniej, ale szły masowo. Pierwsze zarządzenia zakładały przyjęcie 500 kobiet do 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, głównie w roli sanitariuszek i łączniczek. Bardzo szybko okazało się, że do miejsca formowania przybywa ich dużo więcej, a nie można ich przecież odesłać do domów…
Bo domów nie mają?
No właśnie, co najwyżej rodzinę na Syberii, do której podróż powrotna trwałaby wiele tygodni. I to chwilę po tym, jak tę nieraz potwornie uciążliwą drogę przebyły. Jeśli miały powołanie, to przynajmniej mogły się poruszać koleją i dostawały jakiś prowiant, ale wiele zgłaszało się na własną rękę. Kiedy więc w Sielcach usłyszały: „wracajcie, nie ma dla was miejsca”, ostro zaprotestowały i nie dały się odesłać. Berling pisze nawet we wspomnieniach, że odesłanie ich siłą wydało mu się niewyobrażalne.
czytaj także
I dlatego utworzono dla kobiet osobną jednostkę?
Tak, zdecydowano się utworzyć samodzielny batalion, organizowany i szkolony według męskich regulaminów – bo innych po prostu nie było – długo też z męskim umundurowaniem. Bieliznę damską dostały po uporczywych interwencjach. Początkowy stan etatowy batalionu wynosił 690 miejsc, ale szybko go przekroczono. Z tego też wynikała duża rotacja, bo do obozu wciąż zgłaszały się nowe kandydatki, a jednocześnie przy niemal każdym apelu wyłapywano te z nieco lepszym wykształceniem.
„Ze średnim – wystąp!”
W praktyce chodziło o kilka czy nawet jedną klasę gimnazjum. Jedna z moich bohaterek przed wojną zdążyła zdać do pierwszej, czyli de facto skończyła podstawówkę. Rzadko zdarzał się ktoś po maturze czy nawet zaczętych studiach, jak Lucyna Hertz po chemii w Paryżu, Irena Sztachelska po studiach medycznych w Wilnie czy Nadzieja Kac, polsko-rosyjska Żydówka po roku studiów medycznych w Leningradzie, skądinąd nawet nieznająca języka polskiego.
Najlepiej znamy historie inteligentów, bo oni piszą wspomnienia, książki i artykuły, ale rozumiem, że tutaj mamy cały przedwojenny przekrój społeczny tzw. Kresów Wschodnich, gdzie liczbowo dominowali ludzie z wykształceniem podstawowym?
Sprawa jest bardziej skomplikowana, bo wywózki ze wschodu II RP najbardziej dotykały rodziny urzędników państwowych, ale też zamożniejszych rolników, nierzadko byłych legionistów czy osadników wojskowych. Oni często byli nieźle wykształceni, ale ich córki zwyczajnie nie zdążyły pokończyć szkół albo skracały edukację, bo musiały pomagać w gospodarstwie. Ich faktyczne pochodzenie społeczne na ogół jednak umyka w dokumentach, bo w ZSRR i potem po wojnie najlepiej było nie przyznawać się do pochodzenia urzędniczego, inteligenckiego. W ankietach niemal automatycznie wpisywano więc „chłopskie”.
To wyłapywanie bardziej piśmiennych było metodą selekcji do szkół oficerskich, jak ta chyba najsłynniejsza – za sprawą późniejszej kariery Wojciecha Jaruzelskiego – w Riazaniu. Czy dla kobiet takie szkolenie też było punktem wyjścia do awansu?
Tak, bo ciągły niedobór kadr, nieustannie ginących na froncie, sprawiał, że dziewczyny ze stopniem oficerskim szybko zostawały dowódczyniami oddziałów. I to rzeczywiście była nowość, żeby 19-letnia dziewczyna mogła dostać pod komendę pluton czy kompanię żołnierzy mężczyzn, w tym niektórych w wieku swojego ojca.
Podoba im się to? Tym szeregowym?
No, nie podoba się. Próbują to obśmiać i unieważnić. Jednej mojej bohaterce nawet grożono śmiercią. Ale w sytuacji wojny musieli się z tym pogodzić, bo rozkazów się słucha, to raz, a dwa, że w interesie oddziału jest to, żeby jego dowódca się sprawdził. W warunkach ekstremalnych łatwiej zaakceptować coś, co przecież podważało porządek społeczny.
Że baba dowodzi?
W społeczeństwie patriarchalnym – a typowe wojsko jest patriarchalne skrajnie – wszystko opiera się na binarnej opozycyjności i hierarchii płciowej. Słabe–silne, emocjonalne–racjonalne, kapryśne–konsekwentne, wartościowe–niewartościowe, zdolne do zabijania – opiekujące się i ratujące… W normalnych czasach trudno o poszerzenie tych szuflad, o dopuszczenie choćby myśli, że taka opozycja nie musi być hierarchiczna ani że sama różnica może być rozmyta. To wszystko podważa konserwatywne rozumienie społeczeństwa, dlatego zresztą doświadczenie kobiet dowodzących męskimi oddziałami zostało po wojnie bardzo szybko unieważnione.
A ile z nich faktycznie walczyło na pierwszej linii?
Na samym początku, jesienią 1943 roku, setkę fizylierek, czyli piechurek wspierających czołgi, wyposażonych w pepesze, wysłano na front pod Lenino, gdzie wiele zostało rannych lub zginęło, a kolejne poszły na front z 2 i 3 Dywizją Piechoty. Z kolei cały batalion im. Emilii Plater zimą 1944 roku został skierowany do służby wartowniczej, głównie przy magazynach broni, gdzie bardzo dobrze się sprawdzały. Po wkroczeniu na warszawską Pragę, a później do lewobrzeżnej Warszawy – platerówki skierowano do służby garnizonowej, o charakterze policyjnym, choć były też ostrzeliwane przez Niemców z drugiego brzegu Wisły.
Mówiłaś o rotacji i odsyłaniu platerówek do innych jednostek.
Tak, i wiele z tych, które poszły do szkół oficerskich, przeszło cały szlak bojowy 1 Armii. Niektóre dotarły aż do Berlina, inne przełamywały Wał Pomorski, a na przykład Janina Błaszczak – prymuska, bo trzecia na roku spośród ponad 700 elewów w Riazaniu – brała udział w słynnym desancie na Czerniakowie, gdzie kościuszkowcy samotnie ruszyli na pomoc powstańcom warszawskim.
Ciechanowski: Powstanie odniosło odwrotny skutek, niż zamierzano
czytaj także
Lepiej było zostać w batalionie kobiecym czy dowodzić facetami?
Dla platerówek, które zostały w babbacie, wojna skończyła się szybciej, ale te, które uzyskały stopnie oficerskie, najczęściej dowodzące męskimi oddziałami, miały trochę lepszą pozycję startową, żeby po wojnie się urządzić, zamieszkać w mieście, zdobyć wykształcenie czy lepszą pracę.
Bo trzeba pamiętać, że żołnierki ze wschodnich ziem II Rzeczpospolitej nie miały zaczepienia w nowej Polsce. Ich rodziny często nie przeżyły wywózek lub zesłania, ojcowie części z nich zginęli w Katyniu lub na froncie. Domy zostały po drugiej stronie linii Curzona, a za sprawą wojny one same często nie zdobyły wykształcenia ani zawodu. Dlatego też wiele z nich pojechało na Ziemie Zachodnie, by uprawiać rolę i rodzić dzieci.
Wielu mężczyzn berlingowców było w podobnej sytuacji – domy zostały za nową granicą, rodziny nie żyją.
To prawda, ale pośród tych wywiezionych na wschód relatywnie więcej było wykształconych. Wielu już przed wojną miało za sobą jakieś przeszkolenie wojskowe, więc mogli szybciej awansować. Po wojnie z kolei mogli pozostać w wojsku jako oficerowie zawodowi.
Kobiety nie mogły pozostać w mundurze?
Nieraz mogły, ale raczej je zniechęcano. Umiały się obchodzić z bronią, znały dyscyplinę wojskową, więc część szła do pracy w różnych resortach – w tym w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego czy milicji, ale tam też czekały na nie nisko płatne stanowiska administracyjne, praca w księgowości czy w domach wczasowych. Jedna z nich pisała, że u niej człowiek „byle miał portki, to już awansuje”, a ona tkwiła na podrzędnej posadzie latami.
A jednak Julia Brystygier sobie poradziła.
Bo była wykształcona przed wojną i jeszcze z tamtych czasów miała koneksje w środowisku komunistycznym. I była wyjątkiem. To zresztą charakterystyczne, że to właśnie takie postacie jak Brystygierowa, sędzia Helena Wolińska-Brus czy historyczka Żanna Kormanowa stały się twarzami zbrodniczej władzy, choć przecież w stalinowskim państwie też obowiązywał szklany sufit. W jednostkach podległych MBP zatrudnionych kobiet było kilkanaście procent, a na stanowiskach kierowniczych dwa procent.
czytaj także
Ale czy poza możliwością pozostania w wojsku – perspektywy dla mężczyzn po wojnie nie są podobne? Tym bardziej że w okresie stalinizmu promuje się ideę pracy kobiet w przemyśle.
Tak, mamy równouprawnienie, a nawet obowiązek pracy, ale szybko się okazuje, że komunizm, dając kobietom nowe możliwości, równocześnie nie unieważniał starych oczekiwań wobec nich.
Dzieci?
Państwo potrzebowało nowych obywateli, więc parcie na rodzenie dzieci było bardzo silne, no a one miały po dwadzieścia kilka lat. Zresztą kompensacyjny boom demograficzny po wojnie jest dość naturalny, w latach 50. rodziny z piątką–szóstką dzieci nie są niczym niezwykłym. Poza tym, że trzeba odbudować wyniszczoną populację, to jeszcze trzeba „zrepolonizować” Ziemie Zachodnie, w praktyce uprawiać ziemię, tak jak mieszkanki Platerówki, poniemieckiej osady wiejskiej niedaleko Zgorzelca, zasiedlonej tuż po wojnie właśnie przez żołnierki batalionu.
Czyli i praca, i dzieci.
Tak – kobiety miały pracować, rodzić dzieci i zajmować się nimi, zajmować się domem, a także opiekować się własnymi rodzicami, często także rodzicami męża. Bo wyjaśnijmy, że oni często są dodatkowym obciążeniem – to nie są babcie, które się zajmą wnukiem i obiad ugotują, tylko ludzie wyniszczeni Syberią. Wreszcie, te żołnierki mają często mężów z traumą po wojnie, którzy bardzo często piją.
Ale za to niektórzy działają społecznie.
Tak, i takiego społecznika nigdy nie ma w domu. Jedna z moich bohaterek, Irena Kogut, uprawiała ziemię w ósmym miesiącu ciąży, a jej mąż, społecznik, dyskutował z rolnikami po całym powiecie. Córka innej mówiła mi, że jej taty nigdy nie było, bo miał „dużo znajomości i towarzyskich zobowiązań”.
Do tego wszystkiego z ziemi było się bardzo trudno utrzymać, ze względu na brak mechanizacji i dostawy obowiązkowe, więc mężczyźni jeździli na dniówki do fabryk, zostawiając kobiety z gospodarstwem i dziećmi na głowie. To wszystko koszmarnie odbijało się na zdrowiu.
czytaj także
A nie było tak, że kiedyś „ludzie mieszkali w jeziorze”, ale nikt nie narzekał?
Tak, tak – kobiety pracowały w polu czy sadzie do pierwszych skurczów, rodziły dziecko z pomocą babki, a po nakarmieniu dziecka spieszyły wydoić krowy i nakarmić świnie – i nic im nie było… No tyle że to gówno prawda. Ewelina Szpak doskonale to opisała w książce Chory człowiek jest wtedy, jak coś go boli. Stan zdrowia kobiet na wsi po kolejnych porodach, poronieniach i zbyt wczesnych powrotach do pracy był fatalny, nie mówiąc o tym, że do roku 1972 większość z nich nie była objęta ubezpieczeniem zdrowotnym, do tego po prostu brakowało lekarzy.
To wszystko na wsi, a w mieście?
Po 1945 roku, kiedy wzywano wszystkie ręce na pokład, pojawił się dostęp do pracy w przemyśle, ale też do państwowej opieki zdrowotnej. Tyle że, po pierwsze, w PRL na tych samych stanowiskach kobiety zarabiały średnio 60 procent tego co mężczyźni. Po drugie, w mieście też nierzadko musiały się opiekować rodzicami oraz oczywiście dziećmi, bo dostęp do żłobków w PRL był rzędu 10 procent, do przedszkoli około 25 procent – i to do końca PRL, a co dopiero mówić o okresie tużpowojennym.
No i wreszcie, kanały awansu poprzez pracę zaczęły się szybko domykać, zwłaszcza po roku 1956, kiedy w ramach destalinizacji zaczęto przywracać i poszerzać przedwojenną listę zawodów zakazanych dla kobiet. Oczywiście pod hasłem ochrony i w duchu podziału pracy wedle „naturalnych predyspozycji”: bo są słabsze, bo mają inne obowiązki społeczne do wypełnienia…
A czy zakaz pracy kobiet w szczególnie szkodliwych warunkach to nie był dobry pomysł?
Ale w PRL kobiety mogły pracować na przykład jako sprzątaczki na tych samych wydziałach, gdzie „ze względu na szkodliwe warunki” inne kobiety nie mogły zostać inżynierkami. Zakazano im pracy pod ziemią, gdzie obsługiwały skomplikowane urządzenia za niezłe wynagrodzenie, argumentując, że to niebezpieczne – ale wolno je było zatrudnić na górze, na tzw. przeróbce, gdzie ręczna praca była równie ciężka, za to dużo gorzej płatna. Praca włókniarek w fabrykach w Łodzi nie była zdrowsza od pracy górników kopalń w Katowicach itd.
Taki wyzysk kobiet na niskich stanowiskach był normą w przemysłowym kapitalizmie, ale komunistom to samo zjawisko też nie przeszkadzało. Podobnie jak całkowite przytłoczenie obowiązkami domowymi.
Kowalczyk: Role i władza podzielone są przeważnie po staremu
czytaj także
Hipokryzja systemu? Czy coś więcej?
Cały ten rozdźwięk między obietnicą równości i emancypacji a praktyką dyskryminacji był najgłębszą ambiwalencją komunizmu – tak pisała badaczka tamtej epoki Małgorzata Fidelis. Bo przecież nawet prawo do aborcji po okresie stalinizmu przywrócono ze względu na kwestię „zdrowia społecznego”, a nie prawa kobiet jako jednostek. Równocześnie, żeby uzyskać większe poparcie społeczne, większą legitymację do rządzenia, komuniści obiecują wtedy powrót do tradycyjnego podziału ról.
Czyli nie chodzi tylko o to, że praktyka społeczna nie dorastała do państwowego ideału? To było chyba jakieś pęknięcie w ramach samej ideologii?
Bo i „narodowy komunizm” musiał zawierać to pęknięcie. Z jednej strony równość i postęp, a z drugiej przywracanie „tego, co było”, czyli tradycyjnego społeczeństwa, z kobietą – żoną i matką, strażniczką ogniska domowego, która na drugim etacie haruje już za darmo. I to nie dotyczy tylko mieszkańców wsi czy rodzin o niskim wykształceniu. Kolejna z moich bohaterek opowiada na przykład, jak to „umówili się” z mężem, że ona będzie pracować, wychowywać dzieci, opiekować się rodzicami swoimi i jego na dodatek – a on będzie się kształcił.
Skutecznie?
Tak, mąż pracował później w filharmonii. Ona podkreśla, że wykształciła trójkę dzieci i jeszcze braci męża – tylko siebie sama nie miała kiedy. I być może jest z tym szczęśliwa, ale to „umówiliśmy się” brzmi dla mnie średnio wiarygodnie. Po prostu w związku z tym, że te kobiety nie miały zazwyczaj wsparcia swoich rodziców w opiece nad dziećmi, a infrastruktury żłobkowej i przedszkolnej brakowało, to historie moich bohaterek, które się wykształciły, są tak naprawdę wyjątkowe.
Okupione nauką po nocach?
Tak, ewentualnie zdarzało się, że na przykład siostra, która wróciła z Syberii chora i nie miała własnej rodziny, opiekowała się dziećmi, więc ich matka mogła się wykształcić. Albo do opieki nad dziećmi przyjeżdżała jakaś młoda dziewczyna, krewna ze wsi.
czytaj także
Kiedy czytałem Platerówki…, miałem wrażenie, że wszystko rozumiem, poza jednym – dlaczego polskie żołnierki ze Wschodu od polskiego, tego socjalistycznego państwa nie mogły się doprosić nawet renty?
Część z nich przez wiele lat nie przyznawała się, że były w wojsku, nawet osobom najbliższym, w tym mężom. Bo pierwszą reakcją były, jeśli nie obelgi, to przynajmniej drwiny. Inne były po prostu zbyt przytłoczone skalą obowiązków, żeby myśleć o załatwianiu sobie papierów. A po 20–30 latach, kiedy zdrowie zaczynało im poważnie szwankować, często nie miały jak od kogo zdobyć zaświadczeń o przebiegu służby czy wypisów ze szpitali wojskowych.
Mówisz o drwinach i obelgach. W książce przeczytamy o tym, jak warszawiacy w latach 1944–1945 pytali dziewczyny z kobiecego batalionu, czy na pewno są Polkami, niektórzy wprost wyzywali je od sowieckich kurew. Wtedy najbardziej chyba chodziło o to, że przyszły ze Wschodu, że obok Armii Czerwonej, że były z Ludowego Wojska Polskiego, a nie z AK. Ale czy stereotyp platerówek jako dziewczyn z obwoźnego burdelu dla wojska, o którym fantazjowali prawicowi publicyści i pseudohistorycy w latach 90., był nośny już wtedy, zaraz po wojnie?
Fakt, że batalion platerówek istniał jako odrębna jednostka kobieca, na początku nie był powszechnie znany. Istotne było jednak co innego: sama obecność kobiet wśród mężczyzn w wojsku, zwłaszcza na froncie, była czymś skandalicznym i podejrzanym. A ponieważ po zakończeniu wojny chciano przywrócić porządek „normalnego” świata, to unieważniano „anomalie”. Bo kim ta platerówka, żołnierka właściwie była? Przecież kobieta na wojnie ma prawo ginąć jako ofiara, ewentualnie niosąc pomoc, ale nie ma prawa strzelać, zabijać, rzucać granatem.
Świetnie widać to na przykładzie pomnika w Kołobrzegu, który miał upamiętniać służbę bojową kobiet. I to w mieście, gdzie kobiety dowodziły plutonami i również ginęły, jak porucznik Emilia Gierczak.
A kogo pomnik przedstawia?
Jak to kogo, sanitariuszkę! Klisza rodem z kazań prymasa Wyszyńskiego o tym, że praca kobiet, jeśli już jest konieczna, to tylko tam, gdzie jest ona podejmowana w służbie potrzebującym.
Przy takim podejściu sam widok, obraz dziewczyny dowodzącej kompanią fizylierek, z pepeszą, to jakieś nieporozumienie.
A właściwie to świętokradztwo. Skoro kobieta na wojnie nie była ani bierną ofiarą, ani sanitariuszką-świętą, no to musiała być dziwką. A dodajmy, że na froncie kobiety wchodziły w bardzo różne relacje. Niektóre to były dość tradycyjne, frontowe miłości – jak w przypadku mojej bohaterki, której chłopak pożyczył pod Lenino menażkę, a potem byli małżeństwem przez kilkadziesiąt lat. Ale były też inne układy – jak narzeczeństwo „na czas wojny”, bez wiedzy o losie bliskich pozostawionych gdzieś w Polsce czy na Syberii. Nieraz te relacje służyły po prostu uzyskaniu bezpieczeństwa w bardzo przemocowych warunkach, gdzie kobietom groziły zaczepki, napaści i gwałty ze strony kolegów czy przełożonych.
czytaj także
Czyli żołnierki ze Wschodu są podejrzane z… każdego klucza?
Tak, przyszły z niewłaściwej strony, z niewłaściwą armią, w niewłaściwej roli – nie jak te kobiety, które czekały w Polsce na mężów i były gwarantkami zachowania starego porządku i świata, względnie cierpiały i chroniły dzieci gdzieś na zesłaniu.
Ale platerówki też były na zesłaniu, też rąbały tajgę syberyjską.
Przychodząc do Polski w mundurze, przestały być sybiraczkami: siostrami, matkami czy po prostu dziećmi wywiezionymi na Wschód. To są do dziś rozłączne zbiory, w PRL też takie były.
To jest kolejny dramat tych kobiet, kolejne unieważnienie ich doświadczenia. Bo najpierw, w 1940 roku, gdy zostały wywiezione, słyszały, że już nigdy do Polski nie wrócą. Potem, w wojsku, dowiedziały się, że ZSRR to teraz ich największy przyjaciel, a deportacja była ewakuacją. Idąc z frontem, często widziały własne wsie i domy spalone, jak na Wołyniu, a trupy sąsiadów w studniach. Gdy dotarły do Warszawy i dalej, to kazano im zapomnieć o tych spalonych domach, bo one już były za granicą. Gdy pisały życiorysy, mówiono, że o wywózce najlepiej nie wspominać. Aż wreszcie, kiedy wojna się skończyła, usłyszały, że wprawdzie teraz jest równouprawnienie, ale muszą powrócić do swoich tradycyjnych obowiązków. Nawet w ZBoWiD-zie nie chciano słuchać ich kombatanckich historii, spotykały się z lekceważeniem i jako weteranki musiały się same organizować.
Weteranom facetom też bywało bardzo ciężko, ale przynajmniej mogli czasem coś za swoje kombatanctwo uzyskać, jakąś pomoc, lepszą pracę…
One też próbowały, poprzez lepiej ustawione koleżanki – czasem którejś udało się załatwić rentę. Osadniczki w Platerówce dostają po wojnie przydział kilku koni, ale to wszystko jest kroplą w morzu potrzeb. A jednocześnie po latach, zwłaszcza w III RP, dotykał je stereotyp, że na pewno mają kupę kasy, renty wojskowe i że były hołubione przez cały PRL.
I te weteranki, represjonowane często, z AK myślą, że tamte – obwieszone medalami platerówki – miały resortowe emerytury?
Zdarzały się takie, które miały. Jak kpt. Ludwika Bibrowska, która zajmowała kierownicze stanowisko w Ministerstwie Oświaty. Ale to były wyjątki. Natomiast weteranki z AK miały zakorzenione poczucie krzywdy własnej i swoich rodzin, więc przelewały to na całą społeczność kobiet z Ludowego Wojska Polskiego.
Jedna z nich, Ada Mucha, jako 19-latka, już w czasie służby garnizonowej w Warszawie, dostała rozkaz bycia ławniczką na procesie dezertera. Kompletnie nic od niej nie zależało, no ale w tej roli podpisała wyrok, który okazał się faktycznie wyrokiem śmierci na AK-owca. I ją, która latami angażowała się na rzecz upamiętnienia kobiet w wojsku – wyrzucono ze Związku Sybiraków i sekowano w innych organizacjach, a gdy zmarła, odmówiono rodzinie warty honorowej na pogrzebie. To przypadek skrajny, ale jako całej społeczności platerówkom odmówiono tego, czym się szczyciły najbardziej, czyli wygranej wojny z Hitlerem.
**
Olga Wiechnik – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Polskiej Szkoły Reportażu. Dziennikarka i redaktorka, współpracuje z „Wysokimi Obcasami”, publikowała m.in. w „Przekroju”, „Malemenie”, „Twoim Stylu” i „Pani”. Autorka reportażu historycznego Posełki. Osiem pierwszych kobiet. Jej nowa książka, Platerówki? Boże broń!, ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.